Oksfordczyk, który
zerwał ze światem anglosaskiej polityki, aby stać się wzorcowym
Europejczykiem.
Konserwatysta, który uciekł od prawicy. Polski dyplomata, który porzucił styl
poetycki i przemówił prozą. I odniósł wielki sukces.
Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze
państwa bałtyckie, a później może czas na mój kraj, na Polskę! Byliśmy głęboko
przekonani, że przynależność do NATO i Unii Europejskiej zakończy okres
rosyjskich apetytów. Okazało się, że nie, że to błąd. Ale potrafimy się temu
przeciwstawić, jeżeli te wartości, na których miałaby się Europa opierać, mają
jakiekolwiek znaczenie w praktyce. Jeżeli mają mieć, to cała Europa powinna
być tutaj” - tym wystąpieniem na wiecu w Tbilisi w sierpniu 2008 r., w obliczu
zbliżających się wojsk rosyjskich, prezydent Lech Kaczyński odświeżył na krótko
mit mocarstwowej Polski Jagiellońskiej. I zbudował swą legendę „małego
rycerza”, który „zatrzymał rosyjskie czołgi”.
Legendę piękną, choć nieprawdziwą. Bo gdy mieszkańcy Tbilisi
fetowali Kaczyńskiego, prezydent Gruzji Saakaszwili godził się na
przywiezione z Moskwy przez Nicolasa Sarkozy’ego warunki zawieszenia broni.
Warunki kapitulanckie, przewidujące utratę przez Gruzję kontroli nad częścią
terytorium. Ale to właśnie była realna polityka.
Na tym tle należy ocenić ukraińską
misję Radosława Sikorskiego. Bo ledwie kilka tygodni wcześniej Jarosław
Kaczyński próbował nawiązać do legendy brata, gdy na Majdanie krzepił Ukraińcowi
„jagiellońskiego” ducha w kraju. Była to jednak wizyta bez większego znaczenia.
„Realpolitik” zawitała do Kijowa z delegacją Unii Europejskiej, która wynegocjowała
z Wiktorem Janukowyczem kompromis. Trudny, z perspektywy uruchomionej
natychmiast lawiny wydarzeń wręcz kapitulancki - ale na tamten moment jedyny.
Nowej legendy nie będzie. Stało
się jednak coś istotniejszego - po raz pierwszy szef polskiej dyplomacji wraz z
przedstawicielami Niemiec i Francji, z unijnym mandatem, podjął realną grę
polityczną o znaczeniu strategicznym dla kontynentu. Według Aleksandra Smolara
to chwila historyczna, moment „konsekracji europejskiej roli Polski”.
W karierze Radosława Sikorskiego
to również moment przełomowy.
Poeci i
grafomani
Takiego szefa dyplomacji Polska
jeszcze nie miała. Po przełomie 1989 roku nadawali jej ton mędrcy z dorobkiem
naukowym, z biografiami wtopionymi w wielkie procesy dziej owe: Krzysztof
Skubiszewski, Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski. Stanowili żywą
metaforę Polski, kraju porzucanego przez sojuszników i mielonego przez
totalitaryzmy. Apelowali do sumienia przywódców Zachodu, którzy pamiętali
jeszcze Jałtę. Ich osobiste autorytety pomagały równoważyć ogromne różnice
potencjałów dzielące w latach 90. Polskę od Zachodu. Mieli komfort zabiegania
o polskie interesy w oparciu o argumenty moralne, którym pragmatyczni liderzy
z Zachodu nie mogli się przeciwstawiać. Proza ustępowała przed poezją.
Epoka mędrców minęła, gdy cele
strategiczne - wejście do NATO i Unii Europejskiej - zostały zrealizowane.
Należało wytyczyć nowe, na skromniejszym diapazonie. Należało przestawić się
na dyplomatyczną prozę. Ale obóz PiS nie przyjął tego do wiadomości. Stawiając
w centrum kategorię interesów narodowych, definiowanych już nie symbolicznie,
ale całkiem wymiernie - w miliardach euro, liczbie przysługujących nam głosów w
unijnych ciałach, dostępie do surowców energetycznych - bracia Kaczyńscy nadal
mówili wierszem. Choć inaczej niż za Geremka czy Bartoszewskiego, którzy
poszukiwali płaszczyzn pojednania. Nowa poezja była gniewna, oskarżycielska,
rozliczeniowa wobec partnerów. Talia polityka musiała skończyć się izolacją
Polski.
Po szefowej MSZ Annie Fotydze,
która dyplomatyczną emfazę Kaczyńskich doprowadziła do karykatury, przyszedł
wraz z rządem PO minister Sikorski. Na samym początku zmroził kanclerz Merkel porównaniem bałtyckiej rury gazowej do paktu
Ribbentrop-Mołotow. Potem jednak wszystko zaczęło się zmieniać.
Ucieczka od prawicy
Trafił do polskiej polityki na
początku lat 90. jako Radek Sikorski, wiceminister obrony w rządzie
Olszewskiego - antykomunista z pobudzającym wyobraźnię epizodem w Afganistanie,
oksfordzkim dyplomem i pryncypialnością w forsowaniu drogi do NATO. Całkowicie
wtedy nierealistyczną. Dla młodej prawicy stał się punktem odniesienia.
Przyszłym liderem, gdy odejdzie już pokolenie solidarnościowe i wyłoni się
nowa formacja konserwatywna, ulepiona według wzorców reaganowsko-thatcherowskich.
Ale czas weryfikował te
oczekiwania. Pokolenie solidarnościowe ani myślało odejść, a rząd dusz po
prawej stronie przejął Jarosław Kaczyński. Sam Sikorski wyciąga! zaś wnioski z
kolejnych politycznych lekcji. Najpierw z parytetu AWS został wiceministrem
spraw zagranicznych. Kierujący resortem Bronisław Geremek z trudem tolerował
pryncypialnego współpracownika. Obciążył go obowiązkami protokolarnymi, co
oznaczało marginalizację.
Po upadku rządu AWS Sikorski wyjechał
do Waszyngtonu, gdzie związał się z American Enterprise Institute, konserwatywnym think tankiem. Znalazł się w środku neokonserwatywnej
rewolucji Busha. Z perspektywy waszyngtońskiej przyglądał się wielkim krucjatom
wymierzonym w „oś zła”, podlanym moralistycznym sosem. I nabierał wątpliwości.
„W kategoriach nie tylko polskich, ale i europejskich uchodziłem zawsze za
przedstawiciela wyrazistej prawicy. W kategoriach amerykańskich, przynajmniej w
niektórych kwestiach, byłem postrzegany jako człowiek centrum czy nawet
stojący na lewo od niego” - powie, później w wywiadzie rzece Łukasza Warzechy
„Strefa zdekomunizowana”.
Sikorski tłumaczył amerykańskiej
opinii publicznej, że polskie zaangażowanie w Iraku nie jest bezwarunkowa.
Apelował, aby „Stany Zjednoczone zechciały pokazać, że opłaca się być ich
przyjacielem”. Ale trafiał w próżnię. Już w 2003 r. ostrzegał na łamach
„Washington Post”: „Od przyszłego roku obecność Europy Zachodniej w Europie
Środkowej znacznie wzrośnie. Miliony kierowców przejeżdżać będą obok tablic
znakujących finansowane przez Unię Europejską projekty inwestycyjne, miliony
rolników dostaną czeki z unijnymi subsydiami (...). Jeśli Stany Zjednoczone
chcą pozostać w tej grze, to może być już na to za późno”.
Sprawdziło się co do joty. Zresztą
w schładzaniu polskiego entuzjazmu wobec Ameryki sam Sikorski jako szef MSZ
będzie miał udział. Wcześniej jednak zaliczył epizod kierowania MON w rządach
PiS. Przychodził jeszcze jako „nasz człowiek” w Waszyngtonie, lecz już na
wstępie negocjacji o instalację w Polsce elementów tarczy antyrakietowej
zraził do siebie Kaczyńskich twardością wobec USA. Wyleciał po ostrym
konflikcie z Antonim Macierewiczem o sposób likwidacji WSI. Wchodząc do obozu
PO z hasłem „dorzynania pisowskiej watahy”, stał się znienawidzonym przez
prawicę renegatem.
Od ściany do ściany, ale do
przodu
Oportunista czy pragmatyk? Jak
ocenić człowieka, który jeszcze w 2007 roku dowodził, że „w Rosji odżyła
ideologia nie wprost komunistyczna, ale neoimperialna z korzeniami sowieckimi”
a po dwóch latach stwierdził,
że „Rosja od bez mała 20 lat idzie drogą prób modernizacyjnych i
demokratyzacyjnych”? W Rosji nic się przez te dwa lata nie zmieniło. Zmienił
się tylko punkt siedzenia Sikorskiego, który został szefem polskiej dyplomacji.
Z drugiej strony, polską racją
stanu było podjęcie próby odmrożenia stosunków polsko-rosyjskich. Zwłaszcza że
przy okazji wizyty Putina
na Westerplatte pojawiła się nadzieja na
ocieplenie.
Tyle że Sikorski poszedł znacznie
dalej. Milczeniem zbył interesy sojuszników w regionie, wpisując Polskę w
geopolityczną przestrzeń rozciągającą się między Berlinem a Moskwą. Pisał:
„Właściwej odpowiedzi na dylematy geostrategiczne i tożsamościowe Polski nie
oferują jagiellońskie ambicje mocarstwowe. Jest nią natomiast nowoczesne
państwo narodowe”. Nawet jeśli zastrzegał, że nie definiuje państwa narodowego
w kategoriach etnicznych, to i tak jego wystąpienie zostało odebrane jako nazbyt
śmiałe odejście od doktryny uważanej za fundament polskiego bezpieczeństwa. Po
niepowodzeniach Lecha Kaczyńskiego na Wschodzie „polityka jagiellońska” wymagała
gruntownej rewizji, lecz - tu polskie elity były zgodne - nie zerwania. A Sikorski
schlebiający Putinowi, przy jednoczesnym zaostrzaniu konfliktu z Litwą oraz
schłodzeniu relacji z Ukrainą, zdawał się podążać w takim kierunku.
W porę zaniechał tej drogi. Czy
mamy krytykować polityka, który wyciąga wnioski z błędnych koncepcji?
Skutkiem reorientacji doktryny
jagiellońskiej było Partnerstwo Wschodnie - program definiujący politykę UE
wobec krajów z obszaru postsowieckiego. W sumie nieudany, skoro nie zdołał
zbliżyć Ukrainy i Gruzji do Europy. Zarazem stanowiący osiągnięcie polskiej
dyplomacji. Przeforsowany mimo obojętności europejskich liderów, wbrew Rosji,
stał się realnie istniejącym bytem politycznym, wreszcie opatrzonym mandatem
europejskim, a nie izolowanym dążeniem kilku krajów naszego regionu. Tutaj kijowski
sukces miał początek.
Sztuka przekraczania siebie
Paradoksów dostarczał bez liku.
Jego słynne wystąpienie w Berlinie z listopada 2011 roku, wygłoszone w obliczu
groźby rozpadu strefy euro, ustawiło go w szeregu prymusów idei Europy
federacyjnej. Pod niemieckim przywództwem, co jasno wyraził dobitnym
stwierdzeniem: „Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw
zagranicznych Polski, który to powie: mniej zaczynam się obawiać niemieckiej
potęgi niż niemieckiej bezczynności. Niemcy stały się niezbędnym narodem
Europy”.
W oczach Berlina te słowa oznaczały
przekroczenie przez Polskę historycznego Rubikonu. Ranga wystąpienia była tym
większa, że wygłosił je polityk, którego nieufne niemieckie elity oceniały z
początku przez pryzmat żony, amerykańskiej konserwatystki Anne Applebaum;
ewentualnie dawnego chojrackiego antykomunizmu. Co już wtedy' było pieśnią
przeszłości. Sikorski opowiadał: „Po raz pierwszym poczułem się Europejczykiem
w sensie politycznym dopiero w Waszyngtonie [między 2002 a 2005 r.]. Słyszałem
tam tyle zrzędzenia na Europę, częściowo uzasadnionego, że siłą rzeczy budziła
się we mnie tradycyjna polska przekora”.
A więc droga do tożsamości europejskiej
'wiodąca przez odczuwanie polskości? „Nowoczesnym polski patriotyzm powinien
polegać na rozpychaniu się łokciami w procesie budowy Unii Europejskiej”
- mówił jeszcze przed objęciem MSZ. To świadectwo
ewolucji polityka dojrzewającego do swej roli, który poszukując polskiej racji
stanu, potrafi zrewidować zasadność swych dotychczasowych zaangażowań.
Nie byłbym oczywiście sobą, gdyby
nie uczynnił tego dobitnie. Nazbyt jak na standardy polityki
krajowej. Tusk i Komorowski nie odcięli się od berlińskiego wystąpienia, choć
mieli pretensje, że tekst nie został skonsultowany. Nie był, bo Sikorski
musiałby pójść na retoryczne kompromisy. I zapewne nie zbudowałby sobie tak
dużego prestiżu w Berlinie.
Jednak skłonność do retorycznych
szarż czasem osłabia pozycję Sikorskiego. Rok później w Oksfordzie w obecności
szefa brytyjskiej dyplomacji sztorcował rząd torysów za próbę rozbijania Unii
Europejskiej, przeciwstawiając eurosceptycznych Anglików proeuropejskim
Szkotom. I tak jak w Berlinie przełamał nieufność niemieckich elit, tak po
Oksfordzie ów absolwent tamtejszej uczelni - hołdujący anglosaskiej elegancji,
do niedawna posiadacz brytyjskiego obywatelstwa, dawny polski torys - budzi żywą niechęć torysów brytyjskich.
Dyplomata klasyczny
Po sześciu latach kierowania
polską dyplomacją jest w gronie europejskim jednym z seniorów. Autorytetem
bije odpowiedników z Włoch i Hiszpanii. Cieszyn się opinią doskonałego
oratora, błyszczy angielszczyzną. Dyplomaci unijni zwracają uwagę na coraz
sprawniejsze zaplecze polskiego MSZ.
Uprawia dyplomację bliską klasycznych
wzorców: grać na miarę narodowego potencjału, walczyć o to, co możliwe. Jeśli
szarżować, to retorycznie - lecz i wtedy pamiętać, że za słówkami powinna stać
realna siła. A o sile państw stanowi poziom PKB. Nie należy więc porywać się na
zbyt ambitne projekty, które zazwyczaj prowadzą do zawiedzionych nadziei.
Jest politykiem skutecznym, ale
prawdziwą „wysokość przelotową” osiągnie - jak
sugeruje jeden z analityków polityki europejskiej - gdy zdoła zaproponować
europejskim elitom własną wizję.
Jego liczne lapsusy, którymi
bulwersuje opinię publiczną w kraju, w Europie nie rezonują. Być może
osiągnął już taki poziom, że może sobie pozwolić na luzowanie rygorów
poprawności. Jego konserwatywne poglądy, zwłaszcza sugerowanie niekiedy
poparcie dla kary śmierci, zapewne wzburzyłyby kontynentalny establishment.
Mało kto jednak wie, co tak naprawdę gra w duszy Sikorskiego.
Publicznie stroni od deklaracji,
prywatnie również się kamufluje - nawet znajomym trudno ocenić, czyjego
światopogląd ewoluował wraz z ocenami geopolitycznymi. Churchill, jak wiadomo,
ulegał antysemickim resentymentom, ale skoro nie rzutowało to na jego
politykę, to nie obciążało karty wybitnego męża stanu.
Analizowanie potencjału
Sikorskiego w polityce krajowej nie ma sensu. Porzucił ten obszar dawno temu.
Jest aktywny wyłącznie wtedy, gdy - z wyraźną satysfakcją - wdaje się w zaczepki z Kaczyńskim. Więcej one jednak mówią
o psychologicznym rysic Sikorskiego niż o jego roli na polskiej scenie. Poza
krótkim momentem, gdy stanął do prezydenckich prawyborów w PO, funkcjonuje na
obrzeżach. Co zresztą sprawiło, że jest ostatnią niezgraną kartą w talii Tuska.
A zarazem jest wobec premiera bezwzględnie lojalny, bo nawet słabnący Tusk
ciągle pozostaje protektorem europejskiej kariery Sikorskiego.
Jeszcze nie pora?
Wiele zależy od planów samego
Tuska; jeśli zdecyduje się przejść do polityki europejskiej, dla drugiego
Polaka nie będzie już miejsca. Jeszcze więcej - od wyniku majowych wyborów do
europarlamentu. Paradoks: zwycięstwo chadeckiej EPP (do której należy Platforma)
nie leży w osobistym interesie Sikorskiego. Prawica delegowałaby wtedy szefa
Komisji Europejskiej (to szansa dla Tuska), lecz drugie kluczowe stanowisko -
przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej - przypadłoby lewicy. Za to w
razie sukcesu socjalistów sytuacja byłaby odwrotna i to właśnie Sikorski stałby
się naturalnym kandydatem do objęcia sukcesji po Lady Ashton.
Najwięcej jednak zależeć będzie od
przyszłej dynamiki integracji UE. Jeśli Berlin i Paryż uznają, że nadszedł
czas szarpnięcia cugli, wyrazistość Sikorskiego będzie w cenie.
Gdyby zaś przywódcom europejskim raz jeszcze zabrakło odwagi, to przed szansą
staną kandydaci pastelowi.
W kręgach dyplomatycznych krąży
opinia, że gdy Sikorski widzi przed sobą szansę, unika skrajnych wypowiedzi i
gładzi retorykę. Ostatnio lubuje się w wypowiedziach zdecydowanych. Czyżby
więc uznał, że jego kolej jeszcze nie nadeszła?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz