Tomasz
Terlikowski: Gryziesz się czasami w język?
KS. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Oczywiście,
że tak.
I dotyczy to
również publicystyki?
Gdybym nie był duchownym, to o
wielu sprawach napisałbym o wiele ostrzej. Mam jednak świadomość, że piszę jako
ksiądz i dlatego nie wypada mi używać pewnych sformułowań.
Człowiek,
który uchodzi za jednego z najbardziej wyrazistych i ostrych publicystów,
mógłby pisać jeszcze mocniej, gdyby nie był księdzem?
Pewnie, że tak I dobrze, że ludzie
nie znają części myśli, które sam w sobie cenzuruję!
A co to
znaczy? Że byłoby jeszcze ostrzej?
W swoim pisaniu przyjąłem zasadę,
że nie używam wulgaryzmów, nie dzielę się informacjami bardzo prywatnymi czy
poufnymi, a także, że odrzucam sformułowania, które obrażają mojego adwersarza
jako człowieka. I dlatego uważnie cenzuruję to, co niekiedy myślę, i nie
dopuszczam, by pewne myśli ujrzały światło dziennie.
0 czym
napisałbyś ostrzej, gdybyś nie był księdzem?
O bardzo wielu politykach.
Generalnie jestem rozczarowany całą klasą polityczną po roku 1989. Gdy
walczyłem o niepodległość i wolność za czasów komunizmu, zupełnie inaczej
wyobrażałem sobie wolną Polskę. I wydawało mi się, że politycy to będą ludzie z powołania, wybrani, kierujący się naprawdę
szlachetnymi, głębokimi intencjami, szczerzy patrioci. A tak nie jest. Postawa
większości polityków jest zupełnie inna. I dlatego ich nie oszczędzam.
Nie
oszczędzasz obu stron - zarówno lewej, jak i prawej?
Tak, bo do obu mam wiele
zastrzeżeń. Pisząc niedawno „Personalnik subiektywny”, w którym opisałem wiele
znanych mi osób, przyjąłem zasadę, że nie pojawiają się w nim ludzie, o których
nie mam niczego dobrego do powiedzenia. Nie dotyczy ona jednak polityków,
których opisuję bez litości. Uważam bowiem, że nikt nie musi być politykiem,
ale jeśli już nim jest, to musi się liczyć z surową oceną czy krytyką. Ja, jako
wyborca, mam do niej prawo, a oni wchodząc w działalność publiczną, wystawili
się na taką właśnie ocenę. Nie robię przy tym różnicy między prawą a lewą
stroną.
A na kim
zawiodłeś się najbardziej?
Na Lechu Wałęsie. Był taki czas,
że skoczyłbym za nim w ogień, ale później, gdy zobaczyłem, co wyprawia jako
prezydent, a także gdy widzę, co robi obecnie, jest on jednym z moich
największych rozczarowań.
Chodzi o
niezdolność do rozliczenia się z przeszłością?
Także o to, ale generalnie o jego
bufonadę, arogancję, a także stosunek do przeciwników. On bije cepem różne
osoby, wyśmiewa je, traktuje jak śmieci. Takie zachowanie nie przystoi byłemu
prezydentowi, laureatowi Nagrody Nobla, a przede wszystkim człowiekowi, który
nosił i nosi Matkę Bożą w klapie marynarki.
Lech Wałęsa
nie jest już aktywnym politykiem. Na kim - z obecnie działających - zawiodłeś
się najbardziej?
Jeśli chodzi o osoby, które nie
budzą żadnej mojej sympatii, to generalnie negatywnie oceniam polską lewicę,
na czele z Januszem Palikotem, który nie powinien zaistnieć w polskiej
polityce. Ostro krytykuję jednak także polityków prawicy, bo uważam, że jako
ich wyborca mam prawo zakomunikować im, iż ich działania mnie nie
satysfakcjonują albo oburzają.
Mówisz, że
głosowałeś na prawicę, ale nie zawsze tak było.
Nie zawsze. Po 1989 r. głosowałem
według prywatnych sympatii. Od wielu lat przyjaźnię się z Janem Rokitą i na
niego przez kilkanaście lat głosowałem, niekiedy żartobliwie pytając przed
wyborami, w jakiej jest teraz partii, żebym się nie pomylił. Tak było aż do
2005 r. i właśnie wtedy podjąłem decyzję o zagłosowaniu na Prawo i
Sprawiedliwość.
Dlaczego?
Uważałem, że wreszcie musi nastąpić
przełamanie władzy komunistów i że PiS razem z PO mogą to razem zrobić. POPiS
wydawał mi się szansą na ostateczne wyrzucenie komunistów poza nawias życia
politycznego i na generalną odnowę państwa polskiego. Wtedy też poznałem
Zbigniewa Ziobrę i na niego oddałem głos.
Można cię
nazwać sierotą po POPiS?
Jestem raczej sierotą po
Solidarności. Moje najpiękniejsze lata,
kleryckie, księżowskie i opozycyjne, to była końcówka lat 70. i lata 80. Dla
mnie nie było wtedy niczego piękniejszego niż Solidarność i miałem nadzieję, że
gdy jej ludzie dojdą do władzy, zmienią wszystko na lepsze w Polsce. PO i PiS
postrzegałem jako partie solidarnościowe i miałem nadzieję, że one podejmą
tamtą tradycję i zrealizują moje marzenia. Razem.
W 2005 r.
miałeś wrażenie, że wraca duch Solidarności?
Tak Dla mnie POPiS był nawiązaniem
do Solidarności. Gdyby on przetrwał, gdyby zaistniał, to miałby szansę bardzo
głęboko zmienić Polskę. Jednak tak się nie stało. Oni błyskawicznie wzięli się
za łby, a ja z poczuciem osobistego dramatu patrzę na to, jak moi przyjaciele,
których mam nadal w PO w PiS, coraz bardziej
się nienawidzą.
B Myślisz, że oni się naprawdę
nienawidzą czy tylko odgrywają
medialno-polityczny spektakl?
Podziały są tak głębokie, że
nienawiść też jest autentyczna. Początkowo, być może, to były płytsze wybory
tego, któremu wodzowi - Jarosławowi czy Donaldowi - służyć, ale teraz poszło to o wiele głębiej. Czasem widzę,
jak podczas spotkań byłych działaczy Solidarności ludzie nie chcą już sobie
nawet ręki podawać albo tak siadają podczas mszy świętej, żeby nie przekazać
sobie znaku pokoju. Wszystko to zaszło za daleko.
Da się to przełamać?
Musiałby nastąpić ogromny przełom.
Ze sceny politycznej musieliby zniknąć ci, którzy nie
widzą świata poza tym sporem. Może, gdy przyjdzie nowe pokolenie, będzie
lepiej.
Nowe pokolenie wchodzi w te
same struktury i jest o tyle słabsze, że nawet nie zna często ludzi z tej
drugiej strony, nie ma wspólnych wspomnień...
Może, ale mi się marzy, żeby tak
się stało. Jestem może politycznym marzycielem...
... idealistą?
Właśnie, bo nadal uważam, że w
Polsce można wiele zmienić na plus. Jednak walka polityczna tak zdominowała
życie, że nie wystarcza już czasu na rozwiązywanie realnych problemów.
Kiedy straciłeś nadzieję na
zmianę?
Gdy PiS na własną prośbę,
konfliktując się z Lepperem i Giertychem, oddał - zupełnie bez sensu - władzę
po dwóch latach rządów. Ludzie nie po to ich wynieśli do władzy, żeby z niej
tak łatwo rezygnowali. PiS powinien wytrwać w koalicji i przez cztery lata
reformować państwo. To był moment, gdy zacząłem patrzeć na PiS niezwykle
krytycznie.
Nadal popierałeś PiS?
A kogo miałem popierać? Nasza
scena polityczna jest tak zabetonowana, że nie ma innego wyboru. Krótko z
sympatią patrzyłem na PSL, które mocno broniło pamięci pomordowanych na
Wołyniu. Jednak gdy poznałem działaczy tej partii, błyskawicznie z tego
zrezygnowałem. I zwróciłem się ponownie do PiS, mając nadzieję, że powróci on
do szerokiej formuły, w której było miejsce i dla Marka Jurka, i dla artystów.
W ten sposób powrócilibyśmy do
ducha Solidarności i budowalibyśmy nową polską konserwatywną prawicę. Jednak
PiS wciąż tego nie robi, tylko błądzi jak dziecko we mgle. W efekcie nie wiem,
na kogo oddam swój głos w nadchodzących wyborach...
Nie wspierasz już PiS?
Gdyby powstała partia prawicowa,
która byłaby realną alternatywą dla PiS i Kaczyńskiego, to bym na nią
zagłosował. Jednak problem polega na tym, że jej nie ma.
A twoim zdaniem jest potrzebna?
Oczywiście, że tak Tusk i
Kaczyński już się zużyli, oni i ich przyboczni już niczego wielkiego nie
wymyślą, będą tylko nieustannie prowadzić te swoje wojenki.
A Polska będzie pogrążać się w
stagnacji. Ja zgadzam się z Rafałem A. Ziemkiewiczem, że PO to mafia, a PiS to
sekta. Tak to wygląda.
Tyle że wyborcy nie chcą
zmiany. Nowe partie powstają, mamy PjN, Solidarną Polskę, Polskę Razem, ale
ludzie nie chcą ich wybierać.
Polacy stracili nadzieję na to, że
można cokolwiek zmienić za pomocą kartki wyborczej. I dlatego nie głosują. 40
proc. głosujących to już wielki sukces. I właśnie to jest miarą upadku naszej
polityki.
Powiedziałeś, że ludzie nie
podają sobie ręki z powodu podziałów. Tobie też nie podają?
Teraz nie. Pamiętam jednak, że w
czasie sporu o lustrację część ludzi przestała się ze mną witać, rozmawiać,
podawać mi rękę. I nie chodzi tylko o księży, ale także o działaczy
opozycyjnych, szczególnie tych mocno związanych z Kościołem hierarchicznym.
Straciłem wówczas wielu przyjaciół, ale zyskałem nowych.
To był zresztą czas ogromnego
przełomu w moim życiu. Z działacza społecznego, organizatora pracy
charytatywnej przekształciłem się w człowieka, który zabiera głos w sprawach
społecznych i politycznych.
Tyle że to był spór moralny, a
nie polityczny. W tej sprawie część polityków PiS i PO zajmowała wspólne z twoim
stanowisko.
I podobnie było z mediami. Jednak
nie brakowało też ludzi, którzy uznali mnie - zarówno
przy okazji sporu o abp. Wielgusa, jak i wcześniej abp. Juliusza Paetza
- za zdrajcę Kościoła.
-
A w zasadzie dlaczego
angażujesz się we wszystkie niemal spory polityczne i publicystyczne, jakie
rozpalają opinię publiczną?
To nie do końca jest prawda.
Angażowałem się w życie publiczne jako działacz i kapelan Solidarności w
latach 80., a później, od 1989 r., zajmowałem się głównie działalnością
charytatywną, pomocą niepełnosprawnym i wspólnotą ormiańską. Do polityki,
komentowania powróciłem dopiero w 2005 r.
Dlaczego?
Przełomem była sprawa lustracyjna.
Zgłosili się do mnie ludzie, którzy opowiedzieli o tym, co przeczytali w
swoich teczkach. A ja wiedziałem, że muszę im pomóc, i zacząłem szukać,
studiować. Wtedy zetknąłem się na powrót ze światem politycznym i
dziennikarskim. Ludzie zaczęli mnie rozpoznawać jako specjalistę od lustracji,
zaczepiać na ulicy, pytać o różne sprawy.
Dzwonili dziennikarze, i tak się to jakoś
zaczęło. Zacząłem reagować, odpowiadać. Nie byłem w stanie spławiać ludzi,
także dziennikarzy.
Jednak twój biskup prosił cię,
byś zamilkł.
I to były dla mnie najtrudniejsze
momenty. Wielu ludzi zapewne miało nadzieję, że się zbuntuję, że okażę
nieposłuszeństwo i wreszcie zostanę suspendowany. Jednak ja się podporządkowałem
kard. Dziwiszowi, choć było to dla mnie niesłychanie trudne, i zacząłem się
ponownie wypowiadać dopiero, gdy pozwolił mi na to mój ordynariusz. Nie mam
teraz wątpliwości, choć wspomnienia z tego czasu nie są dla mnie miłe, że to
była dobra decyzja. Tak jak dobrą decyzją była także ta o zaangażowaniu w komentowanie
rzeczywistości, także kościelnej.
I nie
obawiasz się, że za twój ostry język ktoś cię wreszcie suspenduje?
Nie, bo bardzo uważam, by wypowiadać
się zawsze w zgodzie z nauczaniem Kościoła, by ani na jotę nie oddalić się od
doktryny czy ją liberalizować. Te tematy zresztą nigdy nie były moją działką.
Ja się zajmuję polityką, życiem społecznym, historią. Trudno suspendować kogoś
za poglądy historyczne.
Modlisz się przed napisaniem
tekstu?
Wielokrotnie. Kiedy poszedłem do
IPN - przeczytałem akta, pierwszym moim
odruchem było wzięcie prysznica. A potem odbyłem spowiedź generalną, dzięki
której na nowo zobaczyłem wiele spraw. Staram się też żyć w taki sposób, żeby
publicystyka, działalność charytatywna nie przesłaniały mi posługi
kapłańskiej. Mam zawsze w tyle głowy to, że piszę jako duchowny.
A gdy mam do napisania szczególnie
ważny tekst, tak samo jak pisarze ikon poszczę i się modlę, czerpię siłę z sakramentów, żeby wykonać tę
pracę jak najlepiej.
I stąd bierzesz siłę, żeby
mówić o trudnych sprawach w Kościele?
Wiem, że to brzmi niezręcznie, gdy
ksiądz mówi, że się modli i stąd czerpie siłę, ale trzeba zrozumieć, że są też
księża, którzy działają, ale nie prowadzą życia duchowego. Ja staram się, żeby
tak ze mną nie było. Nie jestem żadnym herosem duchowym, mistykiem,
myślicielem
religijnym, ale najtrudniejsze
problemy staram się rozwiązywać przy modlitwie.
Twój brewiarz nie jest zatem
zakurzony?
Mam wiele swoich ulubionych modlitw
i intencji. Na czas walki o lustrację w Kościele na szczególnego patrona wybrałem
sobie św. Rafała Kalinowskiego. Ten powstaniec styczniowy, zesłaniec na Sybir,
wcześniej członek rządu, a później spowiednik i karmelita niezwykle mi pasował.
Jego imię, obok imienia św. brata Alberta, często wymieniam w kanonie mszy
świętej Często też jeździłem do grobu św. Rafała w Czernej, by tam się modlić.
Pomagało?
Bardzo.
Obaj święci byli w młodości
żołnierzami, wojownikami i mam wrażenie, że to ich łączy z tobą. Też jesteś
wojownikiem.
Tak. Z tym że oni nie walczyli
jako duchowni, ale wcześniej.
Lustracja to pierwszy wielki
spór, w jakim uczestniczyłeś. Krótko potem pojawił się problem homolobby, o
którym zacząłeś mówić jako jednym z pierwszych. Dlaczego się do tego zabrałeś?
Ponieważ uważam, że o problemach
trzeba mówić, a nie udawać, że ich nie ma. Dokumenty bezpieki uświadomiły mi
niezwykle mocno, że taki problem istniał, a gdy o tym powiedziałem po raz
pierwszy, zacząłem dostawać setki listów od ludzi, którzy opisywali mi różne
tego rodzaju historie. Ja je zbieram, kataloguję i tam, gdzie mogę, próbuję
załatwiać. A najlepszą drogą do załatwienia części z takich spraw jest ich
ujawnienie, opisanie ich w moich felietonach. Teksty te sprawiały, że
dostawałem kolejne listy i pojawiały się kolejne sprawy, o których pisałem. To
z takich kontaktów, a później ze spotkań i z rozmów dowiadywałem się o
molestowaniu kleryków w seminariach, o homoseksualnym wątku przy awansach.
Może trzeba było te sprawy
załatwiać po cichu, zamiast zupełnie wprost je opisywać?
O pewnych rzeczach trzeba mówić
otwarcie, a nie owijać w bawełnę. Sam wiesz, że w naszej książce „Chodzi mi
tylko o prawdę” zawarliśmy dwie strony o homolobby,
które wywołały skandal, burzę, potępienia, a rok później się okazało, że o tym
samym problemie mówi także papież Franciszek.
Tyle że nasi krytycy mówili
wówczas - o czym warto pamiętać - że takie sprawy należy załatwiać, a nie o
nich gadać na forum publicznym.
To jest wielka choroba polskiego
Kościoła, który uważa, że jest oblężoną twierdzą. Kiedyś atakowali nas
komuniści, a teraz Żydzi, masoni i media laickie. I dlatego wszystkie problemy
trzeba załatwiać we własnym gronie, nie mówić o nich.
Taka postawa sprawia, że wiele
spraw nie jest załatwianych i potem wybuchają one z ogromną siłą. Wybuchu by
zaś nie było, gdybyśmy sprawę zdiagnozowali, a potem ją załatwili. Tak było i z
lustracją, i z molestowaniem seksualnym, z pedofilią i tak będzie z kilkoma
przynajmniej innymi problemami, o których nikt nie chce rozmawiać.
Możemy żartować sobie z
kompleksu oblężonej twierdzy, ale jest faktem, że Kościół jest atakowany. Może
nie przez Żydów i masonów, ale przez liberalne media już tak?
Kościół jest atakowany od dwóch
tysięcy lat Nic nowego się nie dzieje.
A obecne prześladowania nie są
gorsze od łych, z którymi przyszło nam się mierzyć w czasach Nerona, Stalina
czy Hitlera. Teraz nas się nie morduje, a raczej pierze się mózgi ludziom. A
Kościół musi się nauczyć, że nawet gdy jest atakowany, a atakowany jest zawsze,
musi zachowywać otwartość na debatę i na realne problemy. Otwartość Kościoła
jest wartością.
B jesteś zwolennikiem Kościoła
otwartego?
To zależy, jak rozumieć ten
termin. Jestem zwolennikiem wizji Kościoła papieża Franciszka. Trzeba
wychodzić do ludzi, a nie zmieniać doktrynę. Podobną wizję miał Karol Wojtyła.
On był znany z tego, że jeździł na oazy, chodził do prywatnych mieszkań, miał
świetny kontakt z intelektualistami i wielu było tym autentycznie
zgorszonych... Ja pamiętam jeszcze, że ostro go krytykowano, ale dla mnie właśnie
taka postawa jest godna polecenia. To jest Kościół autentycznie otwarły.
A czujesz się ruskim agentem?
Nie jestem ruskim agentem. Putin i jego polityka są mi obce. Ja tylko nie godzę się na to, by Putin przesłaniał nam banderowców. I nie mam zamiaru przestać
mówić - rzeczach dla mnie ważnych tylko
dlatego, że redakcja, z którą współpracuję czy współpracowałem, ma obecnie inną
linię polityczną. Gdy przychodziłem do „Gazety Polskiej”, której naczelny
formułuje wobec mnie tego rodzaju zarzuty, nie ukrywałem, że dwie najważniejsze
dla mnie sprawy to upamiętnienie rzezi Ormian oraz ludobójstwo Polaków i
Ormian na Kresach. Obie te sprawy są dla mnie ważne także rodzinnie - z nich nie zrezygnuję. Niezależnie od tego, co będą o tym
sądzić inni.
I przez wiele lat pisałeś o tym
w „Gazecie Polskiej”. Nikt ci w tym nie przeszkadzał.
Oczywiście. Krytykowałem nawet
Lecha Kaczyńskiego za jego postawę wobec Wiktora Juszczenki. I wtedy, choć nie
było to do końca zgodne z linią redakcji, akceptowano to. Zmieniło się to
dopiero w grudniu ubiegłego roku, gdy skrytykowałem Jarosława Kaczyńskiego za
to, że na Majdanie stanął obok lidera partii banderowskiej i zaczął wznosić
banderowskie okrzyki. Ta krytyka, jak sądzę, przesądziła o moim wyrzuceniu.
Redakcja może uznać, że coś
jest niezgodne z jej linią.
Oczywiście, że może. I nie mam o
to pretensji. Jednak takie sprawy załatwia się inaczej. Można było do mnie
zadzwonić i jasno powiedzieć, że nie jest nam już po drodze. I wtedy byśmy
rozstali się polubownie. Ja się do „Gazety Polskiej” nie wpraszałem i gdyby
było trzeba, to bym odszedł. Jednak zamiast tego zaczęto mnie wykopywać, i to w
bardzo brzydki sposób, choćby pisząc pod moimi tekstami sprostowania, jakbym
ja nie wiedział, co piszę, albo bez słowa wyjaśnienia czy informacji
zatrzymując moje felietony.
To było absolutnie nie do
przyjęcia. A już przekroczeniem wszelkich
granic był tekst Tomasza Sakiewicza, w którym zasugerował on, że jestem
zwolennikiem Putina
i że mam krew na rękach, bo szerzę propagandę
putinowską. To było jak uderzenie siekierą w głowę. Nie wiem, co się stało.
Mogliśmy się rozstać spokojnie, ale bez oskarżeń o to, że jestem jednym z
nielicznych Polaków, którzy popierają Putina.
A nie popierasz?
Oczywiście, że nie. Stwierdzenie,
że popieram Putina,
jest absolutnym kłamstwem. Nie opowiadam się
po jego stronie, lecz jedynie twierdzę, że i Putin jest zły, i
banderowcy są źli... Nie uważam, że on jest dobrym rycerzem, który walczy ze
złymi banderowcami.
jednym słowem sugerujesz, że
Polska ma wybór między dżumą a cholerą?
Dokładnie tak. Bardzo podoba mi
się obalanie pomników Lenina. To jest dobre, ale budowanie w ich miejscu
pomników
Bandery jest rzeczą złą. I nie
zmienię w tej sprawie poglądów, tak jak nie możemy - żeby przypodobać się
Ukraińcom - zmienić historii czy uczuć rodzin kresowych.
Problem polega na tym, że
Majdan to nie tylko banderowcy.
Pełna zgoda. Ja nigdzie nie
twierdziłem, że cały Majdan to sami banderowcy i że z nikim nie należy rozmawiać. To nie są moje poglądy,
ale jakieś projekcje moich przeciwników, w tym Tomasza Sakiewicza.
Jednak w obecnej sytuacji
politycznej mamy wybór między Majdanem z banderowcami albo postsowieckimi kagebistami.
I wybieramy Majdan, bo jednak o wiele więcej do zarzucenia mamy KGB.
Rozumiem, choć nie zgadzam się z
wnioskiem, że lepsza dla Polski jest Ukraina banderowska niż sowiecka. Jednak
taki wniosek też trzeba przedyskutować, trzeba rozważyć argumenty przeciw
niemu, które niezwykle mocno przytaczam. A zamiast tego cenzuruje się mnie,
wkłada mi się w usta rzeczy, których nie powiedziałem.
To uniemożliwia dyskusję, która - moim zdaniem - jest w tej chwili niezmiernie
ważna.
Może trzeba - wiem, że to trudne
- potraktować list Tomasza Sakiewicza do ciebie jako element dyskusji?
Oskarżenie mnie o to, że mam krew
na rękach czy że służę Putinowi, nie jest dyskusją, ale bolszewicką metodą
rozprawiania się z przeciwnikami. List Sakiewicza pokazuje też słabość jego
środowiska, które zamiast debaty wybiera miotanie oskarżeniami. Wszędzie widzi
„ruskich agentów”, „pożytecznych idiotów”, „resortowe dzieci”. Oni żyją
obsesją, że jeśli ktoś myśli inaczej niż oni, to musi być agentem czy zdrajcą.
Tak się nie da rozmawiać, nie da dyskutować, to oznacza, że „Gazeta Polska”
wyłącza się z przestrzeni normalnej debaty. A szkoda.
Jednak twoje opinie też bywają
niezwykle mocne?
Tyle że ja nigdzie nie napisałem,
że Sakiewicz jest agentem Mossadu czy CIA. Mogę mu powiedzieć, że się myli, ale
nie oskarżać go o agenturę. Przeraża mnie też, że oskarżenia o agenturalność,
którymi atakowano mnie w apogeum sprawy lustracji, słyszę z ust ludzi, z
którymi współpracowałem przez wiele lat i którzy uważają się za przedstawicieli
jedynej prawdziwej prawicy. Ja bardzo dziękuję za taką prawicę.
Co by się musiało stać, żebyś
przestał wojować?
(śmiech) Ja nie walczę dla samej
walki, tylko o ważne dla mnie sprawy. Nie godzę się na polski kult „świętego
spokoju”, na zamiatanie spraw pod dywan. Nie robię tego dla przyjemności, z
braku lepszego zajęcia, tylko z miłości do Kościoła i Polski oraz troski o nie.
Czyli nie odpuścisz?
Nie. Pamiętaj też jednak, że publicystyka,
debata, polemiki to niewielka część mojej działalności. Ja jestem przede
wszystkim prezesem Fundacji Brata Alberta, która prowadzi 30 ośrodków dla
niepełnosprawnych i zajmuje się pomocą im. To pochłania lwią część mojego
czasu.
I to, tak jak kapłaństwo, jest dla
mnie najważniejsze. A teraz walczę o zdrowie. Od dwóch tygodni poruszam się -
mam nadzieję, że czasowo - na wózku inwalidzkim, mam ogromne problemy ze
zdrowiem i nie wiem, ile jeszcze będę mógł walczyć. Jednak pewnie dopóty, dopóki
nie będzie w Polsce normalnie, będę zabierał głos. Bez względu na cenę.
DRZ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz