czwartek, 20 marca 2014

Nie jestem ruskim agentem



Tomasz Terlikowski: Gryziesz się czasami w język?
KS. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Oczywi­ście, że tak.

I dotyczy to również publicystyki?
Gdybym nie był duchownym, to o wielu sprawach napisałbym o wiele ostrzej. Mam jednak świadomość, że piszę jako ksiądz i dlatego nie wypada mi używać pewnych sformułowań.

Człowiek, który uchodzi za jednego z najbar­dziej wyrazistych i ostrych publicystów, mógłby pisać jeszcze mocniej, gdyby nie był księdzem?
Pewnie, że tak I dobrze, że ludzie nie znają części myśli, które sam w sobie cenzuruję!

A co to znaczy? Że byłoby jeszcze ostrzej?
W swoim pisaniu przyjąłem zasadę, że nie używam wulgaryzmów, nie dzielę się informacjami bardzo prywatnymi czy poufnymi, a także, że odrzucam sformuło­wania, które obrażają mojego adwersarza jako człowieka. I dlatego uważnie cenzuru­ję to, co niekiedy myślę, i nie dopuszczam, by pewne myśli ujrzały światło dziennie.

0 czym napisałbyś ostrzej, gdybyś nie był księdzem?
O bardzo wielu politykach. Generalnie jestem rozczarowany całą klasą polityczną po roku 1989. Gdy walczyłem o niepod­ległość i wolność za czasów komunizmu, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie wolną Polskę. I wydawało mi się, że politycy to będą ludzie z powołania, wybrani, kierują­cy się naprawdę szlachetnymi, głębokimi intencjami, szczerzy patrioci. A tak nie jest. Postawa większości polityków jest zupeł­nie inna. I dlatego ich nie oszczędzam.

Nie oszczędzasz obu stron - zarówno lewej, jak i prawej?
Tak, bo do obu mam wiele zastrzeżeń. Pisząc niedawno „Personalnik subiektyw­ny”, w którym opisałem wiele znanych mi osób, przyjąłem zasadę, że nie pojawiają się w nim ludzie, o których nie mam niczego dobrego do powiedzenia. Nie dotyczy ona jednak polityków, których opisuję bez lito­ści. Uważam bowiem, że nikt nie musi być politykiem, ale jeśli już nim jest, to musi się liczyć z surową oceną czy krytyką. Ja, jako wyborca, mam do niej prawo, a oni wcho­dząc w działalność publiczną, wystawili się na taką właśnie ocenę. Nie robię przy tym różnicy między prawą a lewą stroną.

A na kim zawiodłeś się najbardziej?
Na Lechu Wałęsie. Był taki czas, że skoczyłbym za nim w ogień, ale później, gdy zobaczyłem, co wyprawia jako prezydent, a także gdy widzę, co robi obecnie, jest on jednym z moich największych rozczarowań.

Chodzi o niezdolność do rozliczenia się z prze­szłością?
Także o to, ale generalnie o jego bufonadę, arogancję, a także stosunek do przeciwników. On bije cepem różne osoby, wyśmiewa je, traktuje jak śmieci. Takie zachowanie nie przystoi byłemu prezyden­towi, laureatowi Nagrody Nobla, a przede wszystkim człowiekowi, który nosił i nosi Matkę Bożą w klapie marynarki.

Lech Wałęsa nie jest już aktywnym politykiem. Na kim - z obecnie działających - zawiodłeś się najbardziej?
Jeśli chodzi o osoby, które nie budzą żadnej mojej sympatii, to generalnie ne­gatywnie oceniam polską lewicę, na czele z Januszem Palikotem, który nie powinien zaistnieć w polskiej polityce. Ostro kryty­kuję jednak także polityków prawicy, bo uważam, że jako ich wyborca mam prawo zakomunikować im, iż ich działania mnie nie satysfakcjonują albo oburzają.

Mówisz, że głosowałeś na prawicę, ale nie zawsze tak było.
Nie zawsze. Po 1989 r. głosowałem według prywatnych sympatii. Od wielu lat przyjaźnię się z Janem Rokitą i na niego przez kilkanaście lat głosowałem, niekie­dy żartobliwie pytając przed wyborami, w jakiej jest teraz partii, żebym się nie pomylił. Tak było aż do 2005 r. i właśnie wtedy podjąłem decyzję o zagłosowaniu na Prawo i Sprawiedliwość.

Dlaczego?
Uważałem, że wreszcie musi nastąpić przełamanie władzy komunistów i że PiS razem z PO mogą to razem zrobić. POPiS wydawał mi się szansą na ostateczne wyrzucenie komunistów poza nawias życia politycznego i na generalną odnowę państwa polskiego. Wtedy też poznałem Zbigniewa Ziobrę i na niego oddałem głos.

Można cię nazwać sierotą po POPiS?
Jestem raczej sierotą po Solidarności. Moje najpiękniejsze lata, kleryckie, księżowskie i opozycyjne, to była końcówka lat 70. i lata 80. Dla mnie nie było wtedy niczego piękniejszego niż Solidarność i miałem nadzieję, że gdy jej ludzie dojdą do władzy, zmienią wszystko na lepsze w Polsce. PO i PiS postrzegałem jako par­tie solidarnościowe i miałem nadzieję, że one podejmą tamtą tradycję i zrealizują moje marzenia. Razem.

W 2005 r. miałeś wrażenie, że wraca duch Solidarności?
Tak Dla mnie POPiS był nawiązaniem do Solidarności. Gdyby on przetrwał, gdyby zaistniał, to miałby szansę bardzo głęboko zmienić Polskę. Jednak tak się nie stało. Oni błyskawicznie wzięli się za łby, a ja z poczu­ciem osobistego dramatu patrzę na to, jak moi przyjaciele, których mam nadal w PO w PiS, coraz bardziej się nienawidzą.

B Myślisz, że oni się naprawdę nienawidzą czy tylko odgrywają medialno-polityczny spektakl?
Podziały są tak głębokie, że nienawiść też jest autentyczna. Początkowo, być może, to były płytsze wybory tego, które­mu wodzowi - Jarosławowi czy Donaldowi - służyć, ale teraz poszło to o wiele głębiej. Czasem widzę, jak podczas spotkań byłych działaczy Solidarności ludzie nie chcą już sobie nawet ręki podawać albo tak siadają podczas mszy świętej, żeby nie przekazać sobie znaku pokoju. Wszystko to zaszło za daleko.

Da się to przełamać?
Musiałby nastąpić ogromny przełom. Ze sceny politycznej musieliby zniknąć ci, którzy nie widzą świata poza tym sporem. Może, gdy przyjdzie nowe pokolenie, będzie lepiej.

Nowe pokolenie wchodzi w te same struktury i jest o tyle słabsze, że nawet nie zna często ludzi z tej drugiej strony, nie ma wspólnych wspomnień...
Może, ale mi się marzy, żeby tak się stało. Jestem może politycznym marzycielem...

... idealistą?
Właśnie, bo nadal uważam, że w Polsce można wiele zmienić na plus. Jednak walka polityczna tak zdominowała życie, że nie wystarcza już czasu na rozwiązywanie realnych problemów.

Kiedy straciłeś nadzieję na zmianę?
Gdy PiS na własną prośbę, konfliktując się z Lepperem i Giertychem, oddał - zu­pełnie bez sensu - władzę po dwóch latach rządów. Ludzie nie po to ich wynieśli do władzy, żeby z niej tak łatwo rezygnowali. PiS powinien wytrwać w koalicji i przez cztery lata reformować państwo. To był moment, gdy zacząłem patrzeć na PiS niezwykle krytycznie.

Nadal popierałeś PiS?
A kogo miałem popierać? Nasza scena polityczna jest tak zabetonowana, że nie ma innego wyboru. Krótko z sympatią patrzy­łem na PSL, które mocno broniło pamięci pomordowanych na Wołyniu. Jednak gdy poznałem działaczy tej partii, błyskawicz­nie z tego zrezygnowałem. I zwróciłem się ponownie do PiS, mając nadzieję, że powró­ci on do szerokiej formuły, w której było miejsce i dla Marka Jurka, i dla artystów.
W ten sposób powrócilibyśmy do ducha Solidarności i budowalibyśmy nową polską konserwatywną prawicę. Jednak PiS wciąż tego nie robi, tylko błądzi jak dziecko we mgle. W efekcie nie wiem, na kogo oddam swój głos w nadchodzących wyborach...

Nie wspierasz już PiS?
Gdyby powstała partia prawicowa, która byłaby realną alternatywą dla PiS i Kaczyń­skiego, to bym na nią zagłosował. Jednak problem polega na tym, że jej nie ma.

A twoim zdaniem jest potrzebna?
Oczywiście, że tak Tusk i Kaczyński już się zużyli, oni i ich przyboczni już niczego wielkiego nie wymyślą, będą tylko nieustannie prowadzić te swoje wojenki.
A Polska będzie pogrążać się w stagnacji. Ja zgadzam się z Rafałem A. Ziemkiewi­czem, że PO to mafia, a PiS to sekta. Tak to wygląda.

Tyle że wyborcy nie chcą zmiany. Nowe partie powstają, mamy PjN, Solidarną Polskę, Polskę Razem, ale ludzie nie chcą ich wybierać.
Polacy stracili nadzieję na to, że można cokolwiek zmienić za pomocą kartki wyborczej. I dlatego nie głosują. 40 proc. głosujących to już wielki sukces. I właśnie to jest miarą upadku naszej polityki.

Powiedziałeś, że ludzie nie podają sobie ręki z powodu podziałów. Tobie też nie podają?
Teraz nie. Pamiętam jednak, że w cza­sie sporu o lustrację część ludzi przestała się ze mną witać, rozmawiać, podawać mi rękę. I nie chodzi tylko o księży, ale także o działaczy opozycyjnych, szczegól­nie tych mocno związanych z Kościołem hierarchicznym. Straciłem wówczas wielu przyjaciół, ale zyskałem nowych.
To był zresztą czas ogromnego przełomu w moim życiu. Z działacza społeczne­go, organizatora pracy charytatywnej przekształciłem się w człowieka, który zabiera głos w sprawach społecznych i politycznych.

Tyle że to był spór moralny, a nie polityczny. W tej sprawie część polityków PiS i PO zajmowała wspólne z twoim stanowisko.
I podobnie było z mediami. Jednak nie brakowało też ludzi, którzy uznali mnie - zarówno przy okazji sporu o abp. Wielgusa, jak i wcześniej abp. Juliusza Paetza - za zdrajcę Kościoła.
-                       
A w zasadzie dlaczego angażujesz się we wszystkie niemal spory polityczne i publicystyczne, jakie rozpalają opinię publiczną?
To nie do końca jest prawda. Angażo­wałem się w życie publiczne jako działacz i kapelan Solidarności w latach 80., a póź­niej, od 1989 r., zajmowałem się głównie działalnością charytatywną, pomocą nie­pełnosprawnym i wspólnotą ormiańską. Do polityki, komentowania powróciłem dopiero w 2005 r.

Dlaczego?
Przełomem była sprawa lustracyjna. Zgłosili się do mnie ludzie, którzy opo­wiedzieli o tym, co przeczytali w swoich teczkach. A ja wiedziałem, że muszę im pomóc, i zacząłem szukać, studiować. Wtedy zetknąłem się na powrót ze świa­tem politycznym i dziennikarskim. Ludzie zaczęli mnie rozpoznawać jako specjali­stę od lustracji, zaczepiać na ulicy, pytać o różne sprawy. Dzwonili dziennikarze, i tak się to jakoś zaczęło. Zacząłem re­agować, odpowiadać. Nie byłem w stanie spławiać ludzi, także dziennikarzy.

Jednak twój biskup prosił cię, byś zamilkł.
I to były dla mnie najtrudniejsze momenty. Wielu ludzi zapewne mia­ło nadzieję, że się zbuntuję, że okażę nieposłuszeństwo i wreszcie zostanę suspendowany. Jednak ja się podporząd­kowałem kard. Dziwiszowi, choć było to dla mnie niesłychanie trudne, i zacząłem się ponownie wypowiadać dopiero, gdy pozwolił mi na to mój ordynariusz. Nie mam teraz wątpliwości, choć wspomnie­nia z tego czasu nie są dla mnie miłe, że to była dobra decyzja. Tak jak dobrą decyzją była także ta o zaangażowaniu w komen­towanie rzeczywistości, także kościelnej.

I nie obawiasz się, że za twój ostry język ktoś cię wreszcie suspenduje?
Nie, bo bardzo uważam, by wypowia­dać się zawsze w zgodzie z nauczaniem Kościoła, by ani na jotę nie oddalić się od doktryny czy ją liberalizować. Te tematy zresztą nigdy nie były moją działką. Ja się zajmuję polityką, życiem społecznym, histo­rią. Trudno suspendować kogoś za poglądy historyczne.

Modlisz się przed napisaniem tekstu?
Wielokrotnie. Kiedy poszedłem do IPN - przeczytałem akta, pierwszym moim odruchem było wzięcie prysznica. A potem odbyłem spowiedź generalną, dzięki której na nowo zobaczyłem wiele spraw. Staram się też żyć w taki sposób, żeby publicysty­ka, działalność charytatywna nie przesła­niały mi posługi kapłańskiej. Mam zawsze w tyle głowy to, że piszę jako duchowny.
A gdy mam do napisania szczególnie waż­ny tekst, tak samo jak pisarze ikon poszczę i się modlę, czerpię siłę z sakramentów, żeby wykonać tę pracę jak najlepiej.

I stąd bierzesz siłę, żeby mówić o trudnych sprawach w Kościele?
Wiem, że to brzmi niezręcznie, gdy ksiądz mówi, że się modli i stąd czer­pie siłę, ale trzeba zrozumieć, że są też księża, którzy działają, ale nie prowadzą życia duchowego. Ja staram się, żeby tak ze mną nie było. Nie jestem żadnym hero­sem duchowym, mistykiem, myślicielem
religijnym, ale najtrudniejsze problemy staram się rozwiązywać przy modlitwie.

Twój brewiarz nie jest zatem zakurzony?
Mam wiele swoich ulubionych mo­dlitw i intencji. Na czas walki o lustrację w Kościele na szczególnego patrona wy­brałem sobie św. Rafała Kalinowskiego. Ten powstaniec styczniowy, zesłaniec na Sybir, wcześniej członek rządu, a później spowiednik i karmelita niezwykle mi pa­sował. Jego imię, obok imienia św. brata Alberta, często wymieniam w kanonie mszy świętej Często też jeździłem do grobu św. Rafała w Czernej, by tam się modlić.

Pomagało?
Bardzo.

Obaj święci byli w młodości żołnierzami, wojow­nikami i mam wrażenie, że to ich łączy z tobą. Też jesteś wojownikiem.
Tak. Z tym że oni nie walczyli jako du­chowni, ale wcześniej.

Lustracja to pierwszy wielki spór, w jakim uczestniczyłeś. Krótko potem pojawił się problem homolobby, o którym zacząłeś mówić jako jednym z pierwszych. Dlaczego się do tego zabrałeś?
Ponieważ uważam, że o problemach trzeba mówić, a nie udawać, że ich nie ma. Dokumenty bezpieki uświadomiły mi niezwykle mocno, że taki problem istniał, a gdy o tym powiedziałem po raz pierwszy, zacząłem dostawać setki listów od ludzi, którzy opisywali mi różne tego rodzaju hi­storie. Ja je zbieram, kataloguję i tam, gdzie mogę, próbuję załatwiać. A najlepszą drogą do załatwienia części z takich spraw jest ich ujawnienie, opisanie ich w moich felie­tonach. Teksty te sprawiały, że dostawałem kolejne listy i pojawiały się kolejne sprawy, o których pisałem. To z takich kontaktów, a później ze spotkań i z rozmów dowia­dywałem się o molestowaniu kleryków w seminariach, o homoseksualnym wątku przy awansach.

Może trzeba było te sprawy załatwiać po cichu, zamiast zupełnie wprost je opisywać?
O pewnych rzeczach trzeba mówić otwarcie, a nie owijać w bawełnę. Sam wiesz, że w naszej książce „Chodzi mi tylko o prawdę” zawarliśmy dwie strony o homolobby, które wywołały skandal, bu­rzę, potępienia, a rok później się okazało, że o tym samym problemie mówi także papież Franciszek.

Tyle że nasi krytycy mówili wówczas - o czym warto pamiętać - że takie sprawy należy załatwiać, a nie o nich gadać na forum publicznym.
To jest wielka choroba polskiego Kościoła, który uważa, że jest oblężoną twierdzą. Kiedyś atakowali nas komuniści, a teraz Żydzi, masoni i media laickie. I dla­tego wszystkie problemy trzeba załatwiać we własnym gronie, nie mówić o nich.
Taka postawa sprawia, że wiele spraw nie jest załatwianych i potem wybuchają one z ogromną siłą. Wybuchu by zaś nie było, gdybyśmy sprawę zdiagnozowali, a potem ją załatwili. Tak było i z lustracją, i z mo­lestowaniem seksualnym, z pedofilią i tak będzie z kilkoma przynajmniej innymi problemami, o których nikt nie chce rozmawiać.

Możemy żartować sobie z kompleksu oblężonej twierdzy, ale jest faktem, że Kościół jest atako­wany. Może nie przez Żydów i masonów, ale przez liberalne media już tak?
Kościół jest atakowany od dwóch tysięcy lat Nic nowego się nie dzieje.
A obecne prześladowania nie są gorsze od łych, z którymi przyszło nam się mierzyć w czasach Nerona, Stalina czy Hitlera. Te­raz nas się nie morduje, a raczej pierze się mózgi ludziom. A Kościół musi się nauczyć, że nawet gdy jest atakowany, a atakowany jest zawsze, musi zachowywać otwartość na debatę i na realne problemy. Otwartość Kościoła jest wartością.

B jesteś zwolennikiem Kościoła otwartego?
To zależy, jak rozumieć ten termin. Je­stem zwolennikiem wizji Kościoła papieża Franciszka. Trzeba wychodzić do ludzi, a nie zmieniać doktrynę. Podobną wizję miał Karol Wojtyła. On był znany z tego, że jeździł na oazy, chodził do prywatnych mieszkań, miał świetny kontakt z intelek­tualistami i wielu było tym autentycznie zgorszonych... Ja pamiętam jeszcze, że ostro go krytykowano, ale dla mnie wła­śnie taka postawa jest godna polecenia. To jest Kościół autentycznie otwarły.

A czujesz się ruskim agentem?
Nie jestem ruskim agentem. Putin i jego polityka są mi obce. Ja tylko nie godzę się na to, by Putin przesłaniał nam banderow­ców. I nie mam zamiaru przestać mówić - rzeczach dla mnie ważnych tylko dlatego, że redakcja, z którą współpracuję czy współpracowałem, ma obecnie inną linię polityczną. Gdy przychodziłem do „Gazety Polskiej”, której naczelny formułuje wobec mnie tego rodzaju zarzuty, nie ukrywałem, że dwie najważniejsze dla mnie sprawy to upamiętnienie rzezi Ormian oraz ludobój­stwo Polaków i Ormian na Kresach. Obie te sprawy są dla mnie ważne także rodzinnie - z nich nie zrezygnuję. Niezależnie od tego, co będą o tym sądzić inni.

I przez wiele lat pisałeś o tym w „Gazecie Polskiej”. Nikt ci w tym nie przeszkadzał.
Oczywiście. Krytykowałem nawet Lecha Kaczyńskiego za jego postawę wo­bec Wiktora Juszczenki. I wtedy, choć nie było to do końca zgodne z linią redakcji, akceptowano to. Zmieniło się to dopiero w grudniu ubiegłego roku, gdy skrytyko­wałem Jarosława Kaczyńskiego za to, że na Majdanie stanął obok lidera partii banderowskiej i zaczął wznosić banderowskie okrzyki. Ta krytyka, jak sądzę, przesądziła o moim wyrzuceniu.

Redakcja może uznać, że coś jest niezgodne z jej linią.
Oczywiście, że może. I nie mam o to pretensji. Jednak takie sprawy załatwia się inaczej. Można było do mnie zadzwo­nić i jasno powiedzieć, że nie jest nam już po drodze. I wtedy byśmy rozstali się polubownie. Ja się do „Gazety Polskiej” nie wpraszałem i gdyby było trzeba, to bym odszedł. Jednak zamiast tego zaczęto mnie wykopywać, i to w bardzo brzydki sposób, choćby pisząc pod moimi teksta­mi sprostowania, jakbym ja nie wiedział, co piszę, albo bez słowa wyjaśnienia czy informacji zatrzymując moje felietony.
To było absolutnie nie do przyjęcia. A już przekroczeniem wszelkich granic był tekst Tomasza Sakiewicza, w którym zasugero­wał on, że jestem zwolennikiem Putina i że mam krew na rękach, bo szerzę propa­gandę putinowską. To było jak uderzenie siekierą w głowę. Nie wiem, co się stało. Mogliśmy się rozstać spokojnie, ale bez oskarżeń o to, że jestem jednym z nielicz­nych Polaków, którzy popierają Putina.

A nie popierasz?
Oczywiście, że nie. Stwierdzenie, że popieram Putina, jest absolutnym kłam­stwem. Nie opowiadam się po jego stronie, lecz jedynie twierdzę, że i Putin jest zły, i banderowcy są źli... Nie uważam, że on jest dobrym rycerzem, który walczy ze złymi banderowcami.

jednym słowem sugerujesz, że Polska ma wybór między dżumą a cholerą?
Dokładnie tak. Bardzo podoba mi się obalanie pomników Lenina. To jest dobre, ale budowanie w ich miejscu pomników
Bandery jest rzeczą złą. I nie zmienię w tej sprawie poglądów, tak jak nie możemy - żeby przypodobać się Ukraińcom - zmie­nić historii czy uczuć rodzin kresowych.

Problem polega na tym, że Majdan to nie tylko banderowcy.
Pełna zgoda. Ja nigdzie nie twierdzi­łem, że cały Majdan to sami banderowcy i że z nikim nie należy rozmawiać. To nie są moje poglądy, ale jakieś projekcje moich przeciwników, w tym Tomasza Sakiewicza.

Jednak w obecnej sytuacji politycznej mamy wybór między Majdanem z banderowcami albo postsowieckimi kagebistami. I wybieramy Majdan, bo jednak o wiele więcej do zarzucenia mamy KGB.
Rozumiem, choć nie zgadzam się z wnioskiem, że lepsza dla Polski jest Ukra­ina banderowska niż sowiecka. Jednak taki wniosek też trzeba przedyskutować, trzeba rozważyć argumenty przeciw niemu, które niezwykle mocno przyta­czam. A zamiast tego cenzuruje się mnie, wkłada mi się w usta rzeczy, których nie powiedziałem. To uniemożliwia dyskusję, która - moim zdaniem - jest w tej chwili niezmiernie ważna.

Może trzeba - wiem, że to trudne - potrakto­wać list Tomasza Sakiewicza do ciebie jako element dyskusji?
Oskarżenie mnie o to, że mam krew na rękach czy że służę Putinowi, nie jest dyskusją, ale bolszewicką metodą rozpra­wiania się z przeciwnikami. List Sakiewi­cza pokazuje też słabość jego środowiska, które zamiast debaty wybiera miotanie oskarżeniami. Wszędzie widzi „ruskich agentów”, „pożytecznych idiotów”, „resor­towe dzieci”. Oni żyją obsesją, że jeśli ktoś myśli inaczej niż oni, to musi być agentem czy zdrajcą. Tak się nie da rozmawiać, nie da dyskutować, to oznacza, że „Gazeta Pol­ska” wyłącza się z przestrzeni normalnej debaty. A szkoda.

Jednak twoje opinie też bywają niezwykle mocne?
Tyle że ja nigdzie nie napisałem, że Sakiewicz jest agentem Mossadu czy CIA. Mogę mu powiedzieć, że się myli, ale nie oskarżać go o agenturę. Przeraża mnie też, że oskarżenia o agenturalność, którymi atakowano mnie w apogeum sprawy lustracji, słyszę z ust ludzi, z którymi współpracowałem przez wiele lat i którzy uważają się za przedstawicieli jedynej prawdziwej prawicy. Ja bardzo dziękuję za taką prawicę.

Co by się musiało stać, żebyś przestał wojować?
(śmiech) Ja nie walczę dla samej walki, tylko o ważne dla mnie sprawy. Nie godzę się na polski kult „świętego spokoju”, na zamiatanie spraw pod dywan. Nie robię tego dla przyjemności, z braku lepszego zajęcia, tylko z miłości do Kościoła i Polski oraz troski o nie.

Czyli nie odpuścisz?
Nie. Pamiętaj też jednak, że publi­cystyka, debata, polemiki to niewielka część mojej działalności. Ja jestem przede wszystkim prezesem Fundacji Brata Alberta, która prowadzi 30 ośrodków dla niepełnosprawnych i zajmuje się pomocą im. To pochłania lwią część mojego czasu.
I to, tak jak kapłaństwo, jest dla mnie najważniejsze. A teraz walczę o zdrowie. Od dwóch tygodni poruszam się - mam nadzieję, że czasowo - na wózku inwa­lidzkim, mam ogromne problemy ze zdrowiem i nie wiem, ile jeszcze będę mógł walczyć. Jednak pewnie dopóty, do­póki nie będzie w Polsce normalnie, będę zabierał głos. Bez względu na cenę.

DRZ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz