czwartek, 27 września 2018

Bitwa o wieś



Walka o głosy na polskiej wsi między PiS a PSL to najgorętsze starcie tej kampanii. Ono zdecyduje, czy opozycja utrzyma sejmiki, czy też przejmie je władza. Brutalne ataki partii rządzącej pomogły ludowcom po raz pierwszy od dawna wyjść z cienia.

Od wyniku PSL w sejmikach wojewódzkich za­leży w tych wyborach najwięcej. Jeśli ludowcy zawiodą, PiS zdobędzie większość urzędów marszałkowskich i ostatecznie zmonopolizu­je system dystrybucji publicznych zasobów. A wtedy droga do oligarchicznego modelu władzy, jak na Węgrzech, będzie otwarta.
   Jeśli jednak PSL zdobędzie dość mandatów, aby wspólnie z Koalicją Obywatelską utrzy­mać kontrolę nad jak największą liczbą sejmików, skutki będą nie mniej donośne. Zwycięski marsz PiS po raz pierwszy zo­stanie zahamowany. Podupadnie wtedy mit niezwyciężone­go hegemona.
   Ale te wybory to również „być albo nie być” dla samych ludowców. Czy formacja wydziedziczona przez własny tradycyjny elektorat w ogóle ma szansę się utrzymać? Wbrew pozorom tak.
 
Zaplute karły z PSL
O istotności Stronnictwa decyduje coś jeszcze. To jedyne ugrupowanie opozycyjne zdolne rywalizować z PiS o podob­nych wyborców. W dużych miastach praktycznie nie ma już przepływów, elektoraty są zamknięte w szczelnych bańkach i można je tylko mobilizować. Na wsi wciąż toczy się walka o głosy przeciwnika. Nie jest więc przypadkiem, że PiS skiero­wało na ludowców cały swój aparat propagandowy.
   Premier Morawiecki krąży po kraju i przeważnie najbardziej atakuj e PSL. Wedle patentu sprawdzonego w 2015 r. Tyle że za­miast całej „Polski w ruinie” teraz mamy zrujnowaną przez ludowców wieś. I nie szkodzi, że od trzech lat rządzi PiS, które zresztą nie zrealizowało żadnego programu dedykowanego wyłącznie mieszkańcom terenów wiejskich. Wystarczy, że po­płynęły pieniądze z 500 plus. A wkrótce, jak zaręcza premier, mają się jeszcze pojawić dopłaty do paliwa rolniczego, utworzony zostanie narodowy holding spożywczy, pozycja krajowych producentów żywności wystrzeli w górę.
   Ludowe święta stały się ostatnią wielką namiętnością szefa rządu. Dożynki już nie wystarczają, ustanowiono więc nową świecką tradycję - święto „Wdzięczni polskiej wsi”. Cały czas odbywają się również zapasy historyczne z ludowcami o to, kto ma prawo do dziedzictwa Witosa.
    „Wiadomości” TVP dwoją się i troją. O tym, że rząd zamierza w przyszłym roku przeznaczyć 5 mld zł na drogi lokalne, infor­mowano w ciągu jednego tygodnia aż cztery razy. Zestawiając obietnice z nędzą i rozpaczą rządów PSL na prowincji („dziura na dziurze”, „żyjemy jak dziady”).
   Ale największym problemem władzy jest susza. Tutaj telewi­zja Kurskiego manipuluje więc wyjątkowo pracowicie. „Trzy razy więcej pieniędzy dla poszkodowanych przez suszę rol­ników niż za rządów PO-PSL w 2015 r.” - ogłaszano z entuzja­zmem godnym kronik filmowych z lat 50. Już nie tłumacząc, że dokładnie tyle musi być, gdyż tegoroczna susza spowodo­wała straty trzy razy większe od poprzedniej.
   A problem w tym, że pieniądze są tylko na papierze. TVP z zapałem tropi więc winnych. Niemal codziennie mówi się o gminach, które ociągają się ze złożeniem protokołów z suszy. Minister rolnictwa Jan Ardanowski insynuuje „obstrukcyjną działalność polityczną” oraz „wykorzystywanie chłopskiego nieszczęścia do walki politycznej”. Nie bardzo co prawda wia­domo, kim są sabotażyści, ale zapewne chodzi o PSL.
   Tyle że to nie gminy uparły się zalegać z protokołami. Zresztą, który wójt ryzykowałby coś takiego na miesiąc przed wyborami? To wojewodowie masowo odsyłają protokoły, wynajdując w nich błędy formalne. Być może dlatego, że koszt odszkodowań może sięgnąć nawet 5 mld zł. A takiej sumy nie ma w żadnej rezerwie budżetowej. Łatwiej więc grać na czas i szukać kozła ofiarnego.
   Ostatnio „Wiadomości” poszły po bandzie. Wbijany jest przekaz, że „za rządów PO-PSL w obce ręce masowo szły prze­twórnie, chłodnie, magazyny i skupy”, a na wizerunek ludo­wców składają się oskarżenia o „nepotyzm, prywatę i aferalny styl rządzenia”.

Czym sprzyja wieś?
Ale liderzy PSL wręcz zacierają ręce. Dzięki pisowskiej ka­nonadzie wyszli z cienia. I mogą w świetle kamer odpowiadać na zarzuty. Szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz konsekwent­nie lansuje slogan, że PiS to „fałszywi obrońcy wsi”. I wylicza, czego PiS nie zrobił, choć obiecał. Po klęsce Komorowskiego w 2015 r. już wiadomo, że lepiej się odwinąć, niż brnąć w obronę własnego dorobku.
   Z obszernego raportu „Polska wieś 2018” pod redakcją Jerze­go Wilkina i Iwony Nurzyńskiej wynika, że od wejścia do UE dokonał się skok modernizacyjny, jakiego w naszych dziejach jeszcze nie było. Dochody mieszkańców wsi rosły w tym cza­sie ponaddwukrotnie szybciej niż mieszkańców metropolii.
W porównaniu z ludnością mniejszych miast nawet po trzy­kroć szybciej. Różnice w poziomie życia stopniowo się więc zacierają. Trend migracji do miast praktycznie już wygasł, teraz nieznacznie nawet przeważają przeprowadzki z miasta na wieś.
   Zmniejsza się luka edukacyjna oraz margines wykluczenia cyfrowego. Jeszcze dwa lata temu nieco ponad połowa miesz­kańców wsi deklarowała posiadanie dostępu do internetu. Teraz - już trzy czwarte. Rośnie kapitał społeczny, samoorganizacja wiejskich społeczności ma większą dynamikę niż w miastach.
   Umacnia się więc od lat optymizm, czym „dobra zmiana” solidnie się posiliła. Ludność wiejska sporo bowiem zyskała na integracji europejskiej. Za to PiS wniosło do pakietu uwol­nienie od kulturowych napięć będących rewersem moderni­zacji. Oferuje tradycjonalizm, swojskość, familiaryzm. Kiedyś była to podstawa oferty PSL, ale po długiej koalicji z liberalną Platformą brakowało już ludowcom w tej sferze wiarygodności.
    „W całym okresie po 1990 r. żadna partia nie zyskała wśród rolników tak wysokiego poparcia jak PiS” - stwierdza prof. Je­rzy Bartkowski, jeden z autorów raportu „Polska wieś 2018”.
Nie ukrywając zaskoczenia skalą zjawiska, konkluduje: „Rząd PiS nie wywalczył żadnych nowych, korzystnych dla rolników rozwiązań instytucjonalnych ani finansowych, wprowadził niepopularną wśród rolników ustawę o ustroju rolnym (rynku ziemi), a także realizował politykę wewnętrzną i zagraniczną grożącą ograniczeniem dostępu Polski, w tym rolników, do fun­duszy unijnych, z których wieś i rolnictwo tak szeroko i owoc­nie dotychczas korzystały. Do mieszkańców wsi bardziej niż do mieszkańców miast przemawiała tzw. polityka godnościowa i historyczna PiS, odwoływanie się do tradycyjnych wartości, poprawa warunków socjalnych rodzin (program 500+), obni­żenie wieku emerytalnego, a także znaczna poprawa na rynku pracy. W opinii mieszkańców wsi za rządów PiS poprawiło się ich bezpieczeństwo ekonomiczne (egzystencjalne)”.
   W ogólnopolskich sondażach od niesławnego lania w wybo­rach parlamentarnych (5,13 proc.) PSL balansuje w okolicach progu wyborczego. Ale już w sierpniowym badaniu IBRiS - je­dynej jak dotąd kompleksowej prognozie wyborów do sejmików opartej na lokalnych próbach - ludowcy mogą liczyć na blisko 13 proc. głosów. Czyni to PSL trzecią siłą w samorządzie oraz języczkiem u wagi w co najmniej połowie sejmików.
   Taki wynik mniej więcej odpowiada apetytom. O powtó­rzeniu 24 proc. z poprzednich wyborów samorządowych rzecz jasna nie ma mowy; wtedy pomogła niesławna „książeczka”. Lecz już analogia z wyborów 2010 r. wydaje się bardziej na miej­scu. Wtedy również PSL zaliczało w zwykłych sondażach po 3-5 proc. poparcia, a w rozgrywce o sejmikowe mandaty do­stało ponad 16 proc. Taka już peeselowska norma. Na co dzień można dołować, ale raz na cztery lata przy okazji wyborów sa­morządowych następuje cudowna metamorfoza.
   - Są dwa różne peesele - powiada Michał Strąk, niegdyś do­radca premiera Waldemara Pawlaka. PSL samorządowy, czyli dobry gospodarz. Oraz krajowy, czyli związek zawodowy rol­ników. Pierwszy święci triumfy, drugi męczy siebie i innych. Głównie dlatego, że coraz mniej mieszkańców wsi żyje z rolnic­twa (niespełna co czwarty) i PSL traci swe naturalne zaplecze.
   Ta ostatnia teza jest akurat dyskusyjna. Prof. Bartkowski wręcz wskazuje, że rolnicy są jeszcze gorliwsi w popieraniu PiS niż lud­ność wiejska żyjąca z pracy najemnej. Na listach Stronnictwa coraz trudniej zresztą znaleźć rolników. Dominują urzędnicy, działacze społeczni, nauczyciele i lekarze. To głównie partia pro­wincjonalnej klasy średniej. Co w niczym nie zmienia konkluzji Strąka, iż największym wyzwaniem obecnego kierownictwa jest ujednolicenie wizerunku PSL. Aby pozycja w samorządach prze­kładała się na pozycję w kraju.
   Politolog Jarosław Flis wyliczył, że z udziału w wyborach samorządowych przeciętnie rezygnują 2 mln wyborców „krajowych”. Ale za to aktywizuje się milion spośród tych, którzy nie głosują do Sejmu.
To przeważnie mieszkańcy wsi i mniejszych miast. Zwykle nie mają poczucia wpływu na sprawy ogólnokrajowe, swe potrzeby obywatelskie zaspokajają lokalnie.
   Nie ufając przy tym szyldom partyjnym, lecz twarzom konkretnych ludzi. A tak się składa, że w gminach usankcjonowany tradycją PSL nie ma konkurencji. Do tej partii należy obecnie 500 wójtów, choć tylko połowa z nich używa w wyborach logo z zieloną koniczynką. Lecz nawet startując samodzielnie, nie zapominają poinformować swych wyborców, na kogo warto oddać głos w wyborach do rady powiatu, a kogo promo­wać do sejmiku. Tym sposobem poparcie sporej części uni­kalnego i niepartyjnego elektoratu w gminach zasila listy PSL. Choć, niestety, jest ono jak kamfora - natychmiast po wyborach się ulatnia.

Stronnictwo po nowemu
Jak utrzymać dłużej niepartyjnego wyborcę? Pomysł jest taki, aby wyzerować wizerunek. Skasować pamięć o „krajowym” PSL. Dopasować jego „samorządową” mutację do reguł wiel­kiej polityki.
   Teraz w PSL niemal wszystko jest samorządowe. Liderzy rza­dziej mówią o zagrożeniach dla demokracji, częściej przestrze­gają przez zamachem PiS na samorządność. We władzach, jeśli nie liczyć samego prezesa, sami wieloletni samorządowcy. Do­statecznie przy tym młodzi (plus minus 40 lat), aby sugerować przemianę pokoleniową. Też z jednym wyjątkiem samorzą­dowego weterana Adama Struzika, mazowieckiego marszałka od 2001 r. Ale młodość ma być widoczna na każdym szczeblu. Teraz także na listach kandydatów.
   W mediach społecznościowych promowane jest hasło „nowy PSL”. Analogia do Nowej Partii Pracy nieprzypadkowa. W la­tach 90. Tony Blair świadomie odciął dziedzictwo laburzystów jako tradycyjnych reprezentantów klasy robotniczej, przesu­wając ją w stronę klasy średniej. Również PSL chciałoby teraz zerwać z balastem partii klasowej.
   Pomogło odejście w cień dawnych liderów Waldemara Paw­laka i Janusza Piechocińskiego. Kosiniak-Kamysz to prezes z zupełnie innej bajki: młody lekarz z Krakowa, niemający nic wspólnego z rolnictwem. Kiedyś nie do pomyślenia, dziś nie ma dla niego konkurencji. Bardziej on sam - jak czasem słychać - miewa kryzysy wynikające z kulturowego niedopasowania. Gotów był nawet porzucić fotel lidera i za namową Jacka Majchrowskiego wystartować na prezydenta Krakowa (nic z tego nie wyszło, bo Majchrowski w ostatniej chwili postanowił raz jeszcze wystartować).

Kłopotliwy sojusz
Drugim wyzwaniem jest ponowne określenie miejsca na ma­pie politycznej. Co w dziejach PSL nie jest zresztą niczym oso­bliwym. Centralne konflikty polskiej polityki zazwyczaj były ludowcom mniej lub bardziej obojętne. Z tej obojętności brała się słynna koalicyjna „obrotowość” PSL.
   Dopiero ekspansja na początku tego wieku Samoobrony wy­musiła na ludowcach precyzyjne określenie się. Mieli dwa wyjścia: populistyczną licytację z Lepperem albo jednoznaczną opcję modernizacyjną. Wybrali to drugie. Konsekwencją były później dwie kadencje wspólnych rządów z PO.
   Lecz sojusz z liberałami z czasem stał się kłopotliwy. Bo Stronnictwo zmoder­nizowało swą tożsamość znacznie szyb­ciej niż wyborcy. Wieś mogła warunkowo akceptować koalicję z PO, jeśli wiązało się to z bezpośrednimi korzyściami. Ale po utracie władzy utrzymanie tak bliskie­go związku byłoby w oczach wiejskiego elektoratu, raczej tradycyjnego i socjal­nego, niezrozumiałe.
   Lecz jeszcze bardziej ryzykowne byłoby odwrócenie sojuszy i związanie się z PiS. Wyborca byłby zachwycony, gdyby na wsi zapanowała zgoda i obie partie grzecznie podzieliły się wpływami. Ale sami działa­cze nie mają złudzeń: PiS jest drapieżni­kiem i nie wolno wchodzić z nim w żadne alianse. Bo można skończyć - choćby tylko metaforycznie - jak Andrzej Lepper.
   Kosiniak-Kamysz zarzeka się: - Jak długo będę prezesem PSL, nie będzie koalicji z PiS. Oczywiście koalicji parlamentarnych bądź sejmikowych, bo na niższych szczeblach układy lokalne rządzą się swoimi prawami i bywają osobliwe. Ale również w sa­mej Platformie nikt nie wątpi w lojalność niedawnego sojuszni­ka w najbliższym rozdaniu sejmikowym i kolejnych elekcjach.
   Na co dzień jednak ludowcy starają się trzymać jak najda­lej od politycznych pyskówek. Chyba że chodzi o tematy na­prawdę istotne dla wiejskiego elektoratu, mogące zakłócić idyllę panowania PiS na prowincji. Zwłaszcza awanturniczą politykę europejską grożącą perturbacjami w finansowaniu obszarów wiejskich.
   W PSL przeważa wszakże opinia, że sam konflikt od dawna już Polaków nuży i czas zaproponować coś nowego. Coś wła­snego, autonomicznego, z nowym językiem. Poza schematem wojny Tuska z Kaczyńskim, ale i poza logiką podziału na miasto i wieś. Przełamującego przy okazji stereotypy na własny temat. Po to jest „nowy PSL”.
   Niedawno szef ludowców mrugnął okiem zdjęciem chłop­skich gumofilców, które opublikował na Twitterze. Peeselowska młodzieżówka jest bardzo aktywna w sieci, zwłaszcza w tropieniu apanaży lokalnych działaczy PiS. Tweety z konta PSL czasem podaje dalej nawet Leszek Balcerowicz. Niby dro­biazgi, ale stopniowo budujące nowy obraz partii.
   W rozmowie z POLITYKĄ Kosiniak-Kamysz mówi o tema­tach, które łączą metropolie z prowincją. Takie jak czyste po­wietrze, zdrowa żywność, agroturystyka. Podziały są przecież po to, aby je przekraczać. I to jest właśnie szansa dla PSL, które dotąd marniało w klasowym schemacie. Ideę życia ekolo­gicznego i niespiesznego można zresztą zastosować również w polityce. Zbudować model formacji bardziej zdystansowa­nej wobec rzeczywistości, unikającej wielkich słów i narracji, skupionej na konkretach. Osobnej, żyjącej innymi tematami niż konkurencja. Ale i wyrazistej, nieuciekającej przed formu­łowaniem zdecydowanych sądów, dopasowanej do szybkiego tempa współczesnej polityki.
   Na razie brakuje w tym konsekwencji. Bo ofensywa młodo­ści tasuje się z ożywioną polityką historyczną (ostatnio poparł ludowców syn Władysława Bartoszewskiego). Modne idee slow life mogą kolidować z przaśnością używanego w kampanii di­sco polo. Mimo wszystko stereotyp oderwanego od pługa wą­satego peeselowca stopniowo odchodzi w przeszłość. Choć nie bardzo jeszcze wiadomo, kto go zastąpi.

Tylko bez obietnic!
Wjeżdżając do Płocka, trudno przegapić ogromne billboardy z marszałkiem Struzikiem oraz kandydującym na prezyden­ta miasta Tomaszem Kominkiem. Zawsze obok siebie, jakby chciano zasugerować sztafetę pokoleniową.
   35-letni Kominek ma szanse na wejście do drugiej tury. Przez ostatnie cztery lata był szefem klubu PSL w radzie miasta. Wcze­śniej działał przez dwie kadencje w radach osiedla. Twierdzi, że zapał do działalności społecznej odziedziczył po ojcu, działa­czu związku zawodowego policjantów. To ludowcy kiedyś do nie­go przyszli z deklaracją wstąpienia, a nie on do nich. Później wy­patrzył go Struzik i od tej pory na Kominka stawia. Kandydat ma co prawda dwa hektary ziemi, lecz niczego na nich nie uprawia.
   Rozmawiamy podczas pikniku wyborczego na boisku jed­nego z płockich przedszkoli. Dzieciaki i rodzice uczestniczą w konkursach, Kominek od czasu do czasu wręcza drobne upominki. W ortalionowym bezrękawniku i podkoszulku nie przypomina kandydata. Nie będzie też żadnych przemówień. Nie ma również partyjnych banerów, zielonej koniczynki, ja­kiejkolwiek agitacji. Gdyby ktoś zaplątał się tu przypadkiem, nie bardzo nawet wiedziałby, co to za impreza. - Kto chce, ten wie - wzrusza ramionami Kominek.
   Pilnuje się, aby nie powiedzieć o żadnym z konkurentów złe­go słowa. Wybory są po to, aby prezentować własny program. Program Kominka nazywa się „sto konkretów”, co należy ro­zumieć dosłownie. Bo gdy inni obiecują budowę stadionu albo trzeciego mostu na Wiśle, peeselowiec mówi o chodnikach, poręczach, tężniach solankowych, mobilnych fotopułapkach, oczyszczaczach powietrza w szkołach. Im bliżej ziemi (czytaj: w zasięgu możliwości), tym lepiej.
   Opowiada, że czasem wyborcy pytają, co może im obiecać. Odpowiada, że nic. Co więcej, w kampanii w ogóle nie używa słowa „obietnica”. Trzeba bowiem wyjść poza zaklęty krąg par­tyjnej rywalizacji. Oczyścić siebie i zasady.
   I chyba nieprzypadkowo nie znalazł się w Płocku żaden chęt­ny do startu w wyborach ruch miejski. Bo i po co, skoro pod partyjnym szyldem identyczną filozofię działania forsują tu ludowcy? Nie tylko zresztą w historycznej stolicy Mazowsza. W miarę możliwości w całej Polsce. Taki właśnie jest pomysł „nowego PSL” na nową politykę. Choć w gruncie rzeczy całkiem zresztą tradycyjną.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz