Sojusz PiS-owskiego
tronu z rydzykowym ołtarzem jest zabójczy dla polskiego Kościoła. Dzięki niemu
może trwać jego największa patologia, czyli bezkarna pedofilia duchownych
Wizyta papieża
Franciszka w Irlandii, wcześniej ujawnienie skandali pedofilskich w Bostonie
i Dublinie, próby ich rozliczenia - wszystko to zmieniło Kościół na zawsze.
Już dziś można zaryzykować stwierdzenie, że mimo wizerunkowych strat w dłuższej
perspektywie powinno zmienić tę instytucję na lepsze, oczyszczając ją z najgorszych
patologii i najgorszych ludzi.
Mimo powracających wątpliwości, czy
Franciszek walczy z pedofilią w Kościele powszechnym wystarczająco skutecznie,
zarówno on, jak i biskupi w Europie Zachodniej, Ameryce, Kanadzie i Australii zrobili
w sprawie pedofilii nieporównanie więcej, niż kiedykolwiek zrobiono w Kościele
polskim.
OFIARY WOJNY
W Polsce to tak nie działa. Apele
o rozliczenie przypadków pedofilii wśród kleru, powracające z zewnątrz i z
wewnątrz polskiego Kościoła, są odrzucane przez wielu wpływowych biskupów i
księży. Buciki dziecięce, wieszane na parkanach parafii przez ofiary pedofilii
lub ich rodziny, zamiast wywołać refleksję nad błędami i zaniechania- mi
Kościoła, prowadzą raczej do zwarcia szeregów przez jego funkcjonariuszy.
Niektórzy polscy duchowni - a tym bardziej występujący w roli obrońców Kościoła
działacze pisowskiej i narodowej prawicy - prędzej rzucą się z pięściami na
kobietę wieszającą dziecięce buciki na ogrodzeniu parafii czy na dziennikarza,
który tę scenę relacjonuje, niż przeproszą za pedofilię - jak to uczynił
Franciszek w Dublinie.
Powody są dwa. Pierwszy powód to totalna
wojna ideologiczna dzieląca dziś Polskę. W tej wojnie zapanowała moralność
Kalego - zresztą po wszystkich stronach. Błędów i patologii naszego obozu
trzeba bronić, bo z ich ujawnienia skorzystają przeciwnicy. Pokazuje to
choćby reakcja na opublikowany w „Newsweeku” tekst Renaty Grochal o pedofilii w Słupskim Ośrodku Kultury. Zdaniem części
lewicowych publicystów aferę pedofilską w Słupsku lepiej byłoby zamieść pod
dywan, bo może zaszkodzić projektowi politycznemu prezydenta Słupska Roberta
Biedronia. Liberalne media powinny więc atakować wyłącznie
pedofilię w Kościele.
Z analogicznego założenia wychodzi polska
prawica. Dla Tomasza Terlikowskiego czy Kai Godek nawet pedofilia księży to
„dzieło homoseksualistów” i „zwolenników rewolucji obyczajowej 1968 roku,
którzy wdarli się do Kościoła”.
Los skrzywdzonych dzieci w ogóle nie
obchodzi uczestników tej wojny. Ważne jest tylko to, czy ich cierpienia dadzą
się użyć do walki z ideologicznym wrogiem. Jeśli nie - lepiej o nich w ogóle
nie wspominać.
Jest jednak drugi - znacznie poważniejszy -
powód, dla którego przypadki pedofilii wśród polskich księży nie stały się
tematem poważnej refleksji polskiego Kościoła. To złudne poczucie potęgi i
bezpieczeństwa, jakie polskim biskupom i księżom daje sojusz tronu Jarosława
Kaczyńskiego z ołtarzem Tadeusza Rydzyka. Ten sojusz oparty jest na dwóch
fundamentach - na gigantycznych pieniądzach, jakie z budżetu państwa PiS
przekazuje sympatyzującym z prawicą duchownym, a także na zapewnieniu im
bezkarności i na zamieceniu pod dywan najgorszych nawet grzechów ludzi
Kościoła, w tym pedofilii.
PIOTROWICZE
Na straży tego sojuszu stoją rozmaici Piotrowicze, a liczby mnogiej używam dlatego, że nie tylko o posła
Stanisława Piotrowicza tu chodzi. Nawet jeśli jego przypadek jest tak ewidentny,
że warto od niego zacząć. Piotrowicz zawsze bowiem pracował dla władzy. W
czasach PRL jako dyspozycyjny prokurator stanu wojennego ścigał i oskarżał
przeciwników komunizmu. Gdy po zmianie ustroju uznał, że rządzi prawica i
Kościół, zaczął tę samą pracę wykonywać dla nowej władzy.
Kiedy w 2001 roku wybuchła sprawa księdza
pedofila z Tylawy, a metropolita przemyski Józef Michalik, zamiast starać się
oczyścić swój Kościół, zaatakował tych, którzy ujawnili działania podlegającego
mu kapłana, do akcji włączył się także Piotrowicz. Był wtedy prokuratorem w Krośnie, a jednocześnie komentatorem Radia Maryja i
członkiem Rady Społecznej Archidiecezji Przemyskiej przy abp. Michaliku. Robił
wszystko, aby zastraszyć ofiary i ich rodziców. Jak relacjonowała jedna z
osób, które wspierały wówczas rodziców molestowanych dzieci: „prokurator
Piotrowicz chciał nas wszystkich publicznie zlinczować”. Ostatecznie sąd w
Krośnie uznał księdza z Tylawy za winnego seksualnego wykorzystania sześciu
dziewczynek, jednak pedofil nie trafił do więzienia, otrzymał jedynie wyrok w
zawieszeniu.
Arcybiskup Józef Michalik wsławił się
później stwierdzeniem, że ofiary ponoszą współodpowiedzialność za molestowanie,
także - jak należy rozumieć - za molestowanie przez księży, gdyż „dziecko
lgnie, zagubi się samo i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga”. A Stanisław
Piotrowicz stał się jedną z najważniejszych postaci pisowskiej władzy. Dziś
wspomaga Jarosława Kaczyńskiego w niszczeniu polskiej konstytucji, a jego
przeszłość stanowi dla wspierających PiS duchownych gwarancję, że zapewni im
bezkarność.
Innym gwarantem sojuszu PiS-owskiego tronu z
rydzykowym ołtarzem jest profesor Jan Żaryn. W przeciwieństwie do Stanisława
Piotrowicza to nie oportunista, ale ideowiec - zawsze był narodowcem i
konserwatywnym katolikiem. Od czasu, gdy pełnił w Instytucie Pamięci Narodowej
funkcję dyrektora Biura Edukacji Publicznej, dostęp do ubeckich teczek ludzi
polskiego Kościoła stał się ewidentnie trudniejszy. Jarosław Kaczyński może
dowolnie używać informacji rzucających cień na przeszłość swych świeckich
przeciwników, podczas gdy informacje mogące skompromitować duchownych prawie
nigdy nie wyciekają z IPN. A trzeba pamiętać, że komunistyczna Służba Bezpieczeństwa,
zbierając obyczajowe haki na księży, niespecjalnie była zainteresowana ich tak
zwanymi gosposiami. Bo mimo oficjalnego celibatu związek kapłana z dorosłą
kobietą był uznawany za coś normalnego zarówno przez większość parafian, jak
też przez kościelnych przełożonych. Naprawdę kompromitujące były natomiast
przypadki homoseksualizmu, a zwłaszcza pedofilii. I to one pozostały
najpilniej strzeżoną tajemnicą zarówno służb, jak też polskiego Kościoła.
Ale jest też trzeci Piotrowicz prawicowej
władzy - czyli Zbigniew Ziobro. Kiedy 1 stycznia 2018 roku Ministerstwo
Sprawiedliwości upubliczniło listę pedofilów, ogromnym zaskoczeniem była
nieobecność na niej choćby jednego duchownego.
Sam Ziobro, a także wiceminister
Jaki i inni przedstawiciele resortu oznajmili, że dane księży pedofilów zostały
utajnione z uwagi na „interes społeczny”. Jaki jednak
interes społeczny - poza budowaniem pozycji Zbigniewa Ziobry w kościele
Tadeusza Rydzyka - wiązał się z utajnieniem danych księdza, który wielokrotnie
zgwałcił 13-letnią dziewczynkę?
PAKT Z DIABŁEM
Jeszcze bardziej kompromitujące były argumenty, za pomocą których działania Ziobry tłumaczył jezuita
Adam Żak, pełnomocnik Episkopatu Polski ds. ochrony dzieci i młodzieży. Jego
zdaniem księża nie trafili na listę ministerstwa, bo „takie przypadki są
nieliczne”, „najwyżej trzynaście”. A poza tym „żaden z tych księży nie został
skazany za najcięższe przestępstwa
i nie
był recydywistą”.
Każdy z tych argumentów okazał się
kłamstwem. Co wyszło na jaw, gdy grupa ofiar pedofilii i ich rodzin stworzyła
listę księży skazanych za molestowanie nieletnich. Nie mieli dostępu ani do
strzeżonych przez Jana Żaryna i jego następców teczek IPN, ani do aktualnych
rejestrów Ministerstwa Sprawiedliwości i prokuratury. Mimo to udało się im
stworzyć listę liczącą najpierw 56 udokumentowanych przypadków, a potem szybko
się rozrastającą. Są tam najcięższe przestępstwa wielokrotnych gwałtów na
dzieciach. Na przykład ksiądz Piotr D. został skazany za molestowanie seksualne
chłopca mającego 9 lat. Ksiądz Piotr T. został skazany za molestowanie
15-letniego ministranta i jego dwóch kolegów, a następnie za namawianie ich do
samobójstwa i podawanie im narkotyków, gdy pojawiło się ryzyko, że go skompromitują.
Wielu kapłanów z tej listy zostało skazanych za gwałty na dziewczynkach
mających mniej niż 15 lat.
Nieprawdziwy okazuje się też argument ks. Żaka, że nie było przypadków recydywy. Były. A winą
za nie należy obarczyć biskupów, którzy za księży pedofilów ręczyli, ukrywali
ich przed odpowiedzialnością karną, przenosili do innych parafii, gdzie znowu
pozwalano im na kontakt z dziećmi. A to prowadziło do molestowania i gwałtów.
Gdyby w Polsce obowiązywała zasada „zero tolerancji dla pedofilii”, o której
mówi papież Franciszek, i gdyby istniało państwo prawa - tak jak w USA czy
Irlandii - wówczas wielu polskich biskupów zostałoby z Kościoła usuniętych i
stanęłoby przed świeckimi sądami.
Tu właśnie kryje się odpowiedź na pytanie,
czemu tak wielu polskich duchownych zaakceptowało sojusz tronu z ołtarzem.
Bez wątpienia sądzą, że zapewnia on im całkowitą bezkarność. Tym bardziej wspierają
działania PiS zmierzające do zniszczenia niezależnego wymiaru prawa. Świeckie
państwo prawa - podobne temu, jakie funkcjonuje w USA czy Europie Zachodniej -
staje się bowiem dla najbardziej zepsutej części polskiego kleru naturalnym
wrogiem, potencjalnym zagrożeniem.
Jednak ten sojusz jest zabójczy dla
polskiego Kościoła. Dzięki niemu może trwać jego największa patologia, czyli
bezkarna pedofilia duchownych. Niszczy ona Kościół od środka i czyni go zależnym
od ludzi, którzy pragną go użyć dla swoich potrzeb, nie tylko niemających nic
wspólnego z zasadami wiary, a wręcz z nimi sprzecznych.
Jarosław Kaczyński - za pośrednictwem swych
ludzi w IPN, w służbach, w Ministerstwie Sprawiedliwości - kontroluje teczki
kleru, ukrywa je przed Polakami, niby to „broni Kościół przed jego wrogami”.
Ale w rzeczywistości po prostu trzyma topór nad głowami duchownych, którzy
dopuścili się przestępstwa pedofilii bądź kryli przestępców. I może ten topór
opuścić, gdyby nie chcieli mu być posłuszni. [N
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz