wtorek, 18 września 2018

Ratownik PO



W 2016 r. był oczywistym liderem partii, od której po klęsce odwrócili się celebryci i symetryści - zdruzgotanej przez PiS, zagrożonej przez Nowoczesną. Dziś jest oczywistym liderem demokratycznej opozycji

Kiedy wszyscy szukali pol­skiego Macrona, Grze­gorz Schetyna uprawiał tradycyjną politykę. Tę, o której Bismarck ma­wiał, że „jest jak kiełbasa, wszyscy lubi­my ją jeść, ale żeby móc spać spokojnie, lepiej nie wiedzieć, jak się ją robi”. Dziś - na początku maratonu wyborczego, który przesądzi o przyszłości Polski - ża­den polski Macron się nie objawił (Bie­droń wciąż obiecuje wystąpić w tej roli), a Schetyna wyrasta na lidera jedynego obozu, który może odebrać władzę par­tii Kaczyńskiego.

WALKA O PRZEŻYCIE
Jeden z PR-owców Platformy tak opisuje polityczną strategię, która po­zwoliła Schetynie przeżyć lata porażek i dekoniunktury: „On jest jak bokser, który nie wyprowadza błyskawicznych kontr, nawet nie robi dynamicznych uni­ków, ale stoi pośrodku ringu, pod gradem ciosów, które każdego innego posłały­by na deski. A on nawet się nie zachwie­je, tylko czasami lekko pokręci głową. W końcu to Muhammad Ali i George Fo­reman zostają wyniesieni z ringu, a on ciągle stoi na nogach”. Autor tego porów­nania puentuje ze śmiechem: „Ktoś, kto przez sześć lat wytrzymał wszystkie haki Donalda Tuska, przeżyje też Kaczyń­skiego, bo to jednak słabszy bokser”.

   Kiedy w 2009 roku Tusk - wyko­rzystując pretekst afery hazardowej - pozbył się Grzegorza Schetyny, wszy­scy sądzili, że to koniec jego politycznej kariery.
   Wcześniej obaj panowie doskonale się uzupełniali. Używając modnej w krę­gach Platformy metafory piłkarskiej, Tusk był Robertem Lewandowskim, a Schetyna organizował mu całą drużyną tak, aby gwiazda zawsze dostawała piłkę w polu karnym przeciwnika. Schetyna wywiązywał się ze swojej roli doskona­le, a Tusk prawie każde podanie zamie­niał na bramkę. Komu to przeszkadzało?
Nawet jeśli głównym intrygantem był wówczas - jak mówi się do dzisiaj w PO - Jan Krzysztof Bielecki, to wokół Do­nalda Tuska tłoczyła się cała gromada osób niezbyt utalentowanych politycz­nie, niewnoszących wiele do wspólne­go kotła Platformy, ale zazdroszczących Schetynie pozycji „pierwszego po Bogu”. A na dodatek prawie zagwarantowanej pozycji premiera w nieodległej przy­szłości (Tusk przymierzał się wówczas do prezydentury, żeby domknąć listę zdobytych przez siebie politycznych laurów). Także Schetyna wykazał się brakiem czujności, bo w końcu dopuścił do tego, że słynne „schetynówki” - dro­gi lokalne budowane dzięki dosyć spraw­nemu wykorzystaniu przez rząd PO środków unijnych - nazwano jego imie­niem, nie zaś imieniem Tuska.
   Problem polegał nie na tym, że Tusk Schetynę odsunął, ale na tym, że nie miał go kim zastąpić. Schetyna budował dla Tuska aparat Platformy Obywatelskiej, potrafił rozmawiać z ludźmi aparatu, umiał ich „dopieścić”. Tusk zaś po od­sunięciu Schetyny wobec aparatu Plat­formy coraz bardziej się dystansował i upokarzał ludzi, otaczał się dworem złożonym z rozmaitych „transferów” i „spadochroniarzy”, którzy mając przy­zwolenie wodza, coraz bardziej pogardli­wie traktowali partyjnych działaczy PO.
Schetyna jako szef MSWiA dość sku­tecznie osłaniał Tuska, zapewniając mu realny nadzór nad służbami. Zaś Graś, Cichocki, Sienkiewicz - odpowiadający później za osłonę Platformy i Tuska z tej właśnie strony - mieli na swoim koncie Amber Gold (w tym trwające przez wiele miesięcy wkręcanie w tę aferę syna Do­nalda) i taśmy Falenty, które kosztowały PO utratę władzy.
   Tymczasem sam Donald Tusk coraz bardziej angażował się w wojnę ze Schetyną. Pozostawienie ludzi Mariusza Kamińskiego we wrocławskim CBA, żeby niszczyli Schetynę (bo tak Tuskowi pod­powiedzieli jego specjaliści od służb), okazało się krokiem samobójczym. Ci właśnie ludzie zniszczyli władzę PO i samego Tuska, bo to ich nazwiska poja­wiają się później przy taśmach Falenty.
   Kiedy Donald Tusk zdołał usunąć Grzegorza Schetynę ze stanowiska sze­fa dolnośląskiej Platformy, będącej jego politycznym matecznikiem, wydawa­ło się, że polityczna kariera Grzegorza definitywnie się kończy. Nawet jego ostatni wierni przyjaciele, zbierający się z nim w pieczarze, czyli gabinecie szefa sejmowej komisji spraw zagra­nicznych, gdzie przyjmował coraz rzad­szych gości w półmroku, przy szczelnie zasłoniętych kotarach, zastanawiali się głośno, kiedy Grzegorz wyjdzie z Plat­formy i czy jest w stanie w ogóle się Tu­skowi odszczeknąć.
   Schetyna nigdy nie pomyślał o opusz­czeniu PO, nigdy nie wypowiedział pub­licznie nawet jednego słowa, które mogłoby zostać odebrane jako dystan­sowanie się wobec własnej partii. A war­to pamiętać, że ludzie Tuska robili tak często po roku 2015, kiedy Platforma przestała im już gwarantować udział we władzy i jej fruktach.
Aparat PO sobie to zapamiętał. Dlate­go Schetyna był w 2016 roku oczywistym kandydatem na lidera partii, od której po klęsce odwrócili się celebryci i symetryści, skazanej na zagładę przez PiS, zagro­żonej przez Nowoczesną. Do dziś aparat Platformy tamtego wyboru nie żałuje.

WALKA O WŁADZĘ
Przez ostatnie dwa lata Schety­na zdołał wyprowadzić Platformę ze wszystkich pułapek. A było ich wiele. Po pierwsze - Nowoczesna, przed dwoma laty świeża, doganiająca Platformę w son­dażach. Dziś jest lojalnym i zdecydowanie słabszym partnerem PO w Koalicji Oby­watelskiej. Trzeba było do tego błędów Ryszarda Petru (wyprawa na Maderę z ko­leżanką partyjną w apogeum sejmowego protestu opozycji), jednak to Schetyna do­kończył sprawę. Najpierw wspierając oba­lonego Petru, żeby wygodniej rozmawiało mu się o koalicji z Katarzyną Lubnauer. Potem wskazując szefową Nowoczesnej jako swego strategicznego partnera (co Petru odebrał jako zdradę).
   Później Grzegorz Schetyna (zgod­nie ze swą zasadą osładzania wszystkim najbardziej gorzkich pigułek) zapropo­nował Ryszardowi Petru ważną pozycję w Platformie, a Joannie Scheuring-Wielgus kandydaturę zjednoczonej opozycji w wyborach prezydenckich w Toruniu (z dużymi szansami na zwycięstwo albo przynajmniej kierowanie najsilniejszą frakcją w radzie miasta). Jednak było już za późno. Urażona duma przeważyła nad pragmatyką i obie te ważne dla opozycji postacie zostały stracone.
   Lewica jako zagrożenie dla Schetyny i PO wyeliminowała się sama. Spara­liżowana niemożliwymi do uzgodnienia ambicjami Zandberga, Śpiewaka, Czarzastego, a teraz jeszcze Biedronia. W tej sytuacji decyzja Barbary Nowackiej, aby oderwać się od tej gromady walczących ze sobą samców (czy raczej samczyków) alfa i wzmocnić Koalicję Obywatelską, została przyjęta ze zrozumieniem na­wet przez część tradycyjnych wyborców lewicy.
   KOD także padł ofiarą wewnętrznych porachunków zbyt ambitnych i komplet­nie jeszcze politycznie naiwnych działa­czy. Liderki i liderzy innych masowych ulicznych protestów nie potrafili ani lo­jalnie współpracować z partiami opo­zycyjnymi, ani założyć własnej. Marta Lempart, dzielna organizatorka czar­nych marszów, nie miała żadnych poli­tycznych kompetencji i we Wrocławiu poległa. Struktur prawie nie ma, a w swo­jej niszy konkuruje z kandydatami Zielo­nych i ruchów miejskich o elektorat na poziomie paru procent.
   Donald Tusk postanowił - wbrew na­mowom - nie tworzyć konkurencyj­nej wobec Platformy listy do wyborów europejskich. Zaufania między nim i Schetyną nie ma żadnego, jednak obaj rozumieją, że bratobójcza walka wyda ich w ręce Kaczyńskiego, Morawieckie- go i Ziobry.
   Do pewnego momentu możliwy był scenariusz buntu na pokładzie Platfor­my lub zjednoczonej opozycji, które­go ofiarą miałby paść Schetyna. Rafał Trzaskowski był noszony na rękach przez media szukające polskiego Macrona, dopóki nie okazało się, że lojal­nie współpracuje z szefem PO. Wówczas stał się „nudny” i „nierokujący”. Kata­rzyna Lubnauer była nagłaśniana, kiedy w każdej swojej wypowiedzi atakowa­ła Schetynę. Jako lojalna koalicjantka Platformy nie cieszy się już zaintereso­waniem symetrystów. Podobnie obrywa dzisiaj Barbara Nowacka. Złośliwi mó­wią, że jeśli kiedyś Robert Biedroń zrobi sobie selfie ze Schetyną, to też zaraz stra­ci całą swoją medialną atrakcyjność.
   Może największym sukcesem Grze­gorza Schetyny z ostatnich dni są de­klaracje Włodzimierza Cimoszewicza i - jeszcze bardziej zaskakująca - Wła­dysława Frasyniuka. Obaj są ze Schetyną skonfliktowani, żaden z nich nie wymie­nił zatem nazwiska lidera PO, jednak skrytykowali Biedronia, wsparli Barbarę Nowacką i jednoznacznie poparli Koali­cję Obywatelską, która jest najważniej­szym politycznym dziełem Schetyny. To właśnie ich deklaracje pokazują naj­lepiej, że czas oczekiwania na polskiego Macrona się skończył.

CZEGO BRAKUJE PLATFORMIE
Obraz Grzegorza Schetyny (ale też całej PO) jako boksera, który nie pada pod gradem ciosów, ale też nie potra­fi wyprowadzać ofensywnych kontr, po­kazuje największy problem Platformy. Otoczenie tej partii jest intelektualnie wyjałowione. Zarówno samego Schety­nę, jak też jego najbliższych współpra­cowników wciąga polityczna bieżączka, gaszenie codziennych pożarów w partii, budowanie personalnych sojuszy w War­szawie i na prowincji. Na tworzenie głębszych diagnoz i budowanie wizji nie wystarcza czasu.
   Jarosław Kaczyński miał podobny problem, kiedy rozpoczynał swój marsz do władzy. Sam nic nie zbudował, wy­korzystał jednak rozwijające się żwawo przez dwadzieścia lat prawicowe społe­czeństwo obywatelskie, w tym tożsamoś­ciowe media prawicy i prawicowe think tanki. Oddał część władzy i sporo pienię­dzy fundamentalistom, nacjonalistom, te­oretykom kulturowej wojny, małżeństwu Elbanowskich, ojcu Rydzykowi... A oni w zamian wyposażyli PiS w język i wizję.
   PO nie ma ani własnej, ani zaprzyjaź­nionej sieci think tanków. Nie zbudowa­ła też - inaczej niż PiS - alternatywnego państwa, z własną elitą, własnymi media­mi, a nawet własnymi uczelniami - taki­mi jak toruński uniwersytet Tadeusza Rydzyka, który dostarcza kadr dla PiS-owskiego aparatu propagandy. PO tego wszystkiego nie zrobiła, bo liczyła na in­stytucje i elity III RP. Te jednak w chwili próby - po klęsce 2015 roku - okazały się słabe. Część została zniszczona w ciągu trzech lat rewolucji Kaczyńskiego. Część zaczęła oportunistycznie służyć nowym panom albo przynajmniej próbuje im się zbytnio nie narazić - w imię koniunk­turalnego symetryzmu. Tym bardziej kluczowe staje się pytanie o to, jakie in­stytucje, jakie intelektualne elity, jakie media staną otwarcie po stronie Platfor­my Obywatelskiej.
   Jeszcze przed 2015 r. zapytałem pew­nego razu jednego z najbliższych ludzi Donalda Tuska, dlaczego Instytut Oby­watelski - najważniejszy ośrodek ana­lityczny Platformy - jest w debatach programowych tak mało obecny, pozo­staje w odrętwieniu. Odparł szczerze: „Jeszcze by wyprodukowali jakąś ideę i dopiero mielibyśmy problemy”.
Pamiętając takie słowa, trudno się dziwić, że wszelkie życie intelektualne wokół PO zamarło. Schetyna tych dziur jeszcze nie załatał. A bez sieci think tanków, bez wyrazistego projektu Pol­ski po PiS, bez intelektualnego ożywie­nia Platforma pozostaje wciąż za mało sexy.
   A to warunek konieczny, by doszło w niej do sukcesji pokoleniowej. Mło­dzi Polacy interesujący się w ogóle po­lityką wybierają dziś głównie pomiędzy anachronicznym nacjonalizmem pra­wicy a równie anachronicznym neokomunizmem Partii Razem. Bez solidnego zastrzyku pokoleniowej energii PO nie stanie się gotowa, aby odzyskać kontro­lę nad państwem. Nie tylko odsunąć od władzy PiS, ale naprawdę Polską rządzić - jako suwerenny polityczny podmiot, a nie tylko jako nieświadomy lobby­sta tego czy innego układu interesów i wpływów.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz