W 2016 r. był
oczywistym liderem partii, od której po klęsce odwrócili się celebryci i
symetryści - zdruzgotanej przez PiS, zagrożonej przez Nowoczesną. Dziś jest
oczywistym liderem demokratycznej opozycji
Kiedy
wszyscy szukali polskiego Macrona, Grzegorz Schetyna uprawiał tradycyjną
politykę. Tę, o której Bismarck mawiał, że
„jest jak kiełbasa, wszyscy lubimy ją jeść, ale żeby móc spać spokojnie,
lepiej nie wiedzieć, jak się ją robi”. Dziś - na
początku maratonu wyborczego, który przesądzi o przyszłości Polski - żaden
polski Macron się nie objawił (Biedroń wciąż obiecuje wystąpić w tej
roli), a Schetyna wyrasta na lidera jedynego obozu, który może odebrać władzę
partii Kaczyńskiego.
WALKA O PRZEŻYCIE
Jeden z PR-owców Platformy tak
opisuje polityczną strategię, która pozwoliła
Schetynie przeżyć lata porażek i dekoniunktury: „On jest jak bokser, który nie
wyprowadza błyskawicznych kontr, nawet nie robi dynamicznych uników, ale stoi
pośrodku ringu, pod gradem ciosów, które każdego innego posłałyby na deski. A
on nawet się nie zachwieje, tylko czasami lekko pokręci głową. W końcu to Muhammad Ali i George Foreman zostają wyniesieni z
ringu, a on ciągle stoi na nogach”. Autor tego porównania puentuje ze
śmiechem: „Ktoś, kto przez sześć lat wytrzymał wszystkie haki Donalda Tuska,
przeżyje też Kaczyńskiego, bo to jednak słabszy bokser”.
Kiedy w 2009 roku Tusk - wykorzystując
pretekst afery hazardowej - pozbył się
Grzegorza Schetyny, wszyscy sądzili, że to koniec jego politycznej kariery.
Wcześniej
obaj panowie doskonale się uzupełniali. Używając modnej w kręgach Platformy
metafory piłkarskiej, Tusk był Robertem Lewandowskim, a Schetyna organizował mu
całą drużyną tak, aby gwiazda zawsze dostawała piłkę w polu karnym przeciwnika.
Schetyna wywiązywał się ze swojej roli doskonale, a Tusk prawie każde podanie
zamieniał na bramkę. Komu to przeszkadzało?
Nawet jeśli głównym intrygantem
był wówczas - jak mówi się do dzisiaj w PO - Jan
Krzysztof Bielecki, to wokół Donalda Tuska tłoczyła się cała gromada osób
niezbyt utalentowanych politycznie, niewnoszących wiele do wspólnego kotła
Platformy, ale zazdroszczących Schetynie pozycji „pierwszego po Bogu”. A na
dodatek prawie zagwarantowanej pozycji premiera w nieodległej przyszłości
(Tusk przymierzał się wówczas do prezydentury, żeby domknąć listę zdobytych
przez siebie politycznych laurów). Także Schetyna wykazał się brakiem czujności, bo w końcu dopuścił do tego, że słynne
„schetynówki” - drogi lokalne budowane dzięki dosyć sprawnemu wykorzystaniu
przez rząd PO środków unijnych - nazwano jego imieniem, nie zaś imieniem
Tuska.
Problem polegał nie na tym, że Tusk Schetynę
odsunął, ale na tym, że nie miał go kim zastąpić. Schetyna budował dla Tuska
aparat Platformy Obywatelskiej, potrafił rozmawiać z ludźmi aparatu, umiał ich
„dopieścić”. Tusk zaś po odsunięciu Schetyny wobec aparatu Platformy coraz
bardziej się dystansował i upokarzał ludzi,
otaczał się dworem złożonym z rozmaitych „transferów” i „spadochroniarzy”,
którzy mając przyzwolenie wodza, coraz bardziej pogardliwie traktowali
partyjnych działaczy PO.
Schetyna jako szef MSWiA dość
skutecznie osłaniał Tuska, zapewniając mu realny nadzór nad służbami. Zaś
Graś, Cichocki, Sienkiewicz - odpowiadający później za osłonę Platformy i Tuska
z tej właśnie strony - mieli na swoim koncie Amber Gold (w
tym trwające przez wiele miesięcy wkręcanie w tę aferę syna Donalda) i taśmy
Falenty, które kosztowały PO utratę władzy.
Tymczasem sam Donald Tusk coraz bardziej
angażował się w wojnę ze Schetyną. Pozostawienie ludzi Mariusza Kamińskiego we
wrocławskim CBA, żeby niszczyli Schetynę (bo tak Tuskowi podpowiedzieli jego
specjaliści od służb), okazało się krokiem samobójczym. Ci właśnie ludzie
zniszczyli władzę PO i samego Tuska, bo to
ich nazwiska pojawiają się później przy taśmach Falenty.
Kiedy Donald Tusk zdołał usunąć Grzegorza
Schetynę ze stanowiska szefa dolnośląskiej Platformy, będącej jego politycznym
matecznikiem, wydawało się, że polityczna kariera Grzegorza definitywnie się
kończy. Nawet jego ostatni wierni przyjaciele, zbierający się z nim w
pieczarze, czyli gabinecie szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych, gdzie
przyjmował coraz rzadszych gości w półmroku, przy szczelnie zasłoniętych
kotarach, zastanawiali się głośno, kiedy Grzegorz wyjdzie z Platformy i czy
jest w stanie w ogóle się Tuskowi odszczeknąć.
Schetyna nigdy nie pomyślał o opuszczeniu
PO, nigdy nie wypowiedział publicznie nawet jednego słowa, które mogłoby
zostać odebrane jako dystansowanie się wobec własnej partii. A warto
pamiętać, że ludzie Tuska robili tak często po roku 2015, kiedy Platforma
przestała im już gwarantować udział we władzy i jej fruktach.
Aparat PO sobie to zapamiętał.
Dlatego Schetyna był w 2016 roku oczywistym kandydatem na lidera partii, od
której po klęsce odwrócili się celebryci i symetryści, skazanej na zagładę
przez PiS, zagrożonej przez Nowoczesną. Do dziś aparat Platformy tamtego
wyboru nie żałuje.
WALKA O WŁADZĘ
Przez ostatnie dwa lata Schetyna zdołał wyprowadzić
Platformę ze wszystkich pułapek. A było ich wiele. Po pierwsze - Nowoczesna,
przed dwoma laty świeża, doganiająca Platformę w sondażach. Dziś jest lojalnym
i zdecydowanie słabszym partnerem PO w Koalicji Obywatelskiej. Trzeba było do
tego błędów Ryszarda Petru (wyprawa na Maderę z koleżanką partyjną w apogeum
sejmowego protestu opozycji), jednak to Schetyna dokończył sprawę. Najpierw
wspierając obalonego Petru, żeby wygodniej rozmawiało mu się o koalicji z
Katarzyną Lubnauer. Potem wskazując szefową Nowoczesnej jako swego
strategicznego partnera (co Petru odebrał jako zdradę).
Później Grzegorz Schetyna (zgodnie ze swą
zasadą osładzania wszystkim najbardziej
gorzkich pigułek) zaproponował Ryszardowi Petru ważną pozycję w Platformie, a
Joannie Scheuring-Wielgus kandydaturę zjednoczonej opozycji w wyborach
prezydenckich w Toruniu (z dużymi szansami na zwycięstwo albo przynajmniej
kierowanie najsilniejszą frakcją w radzie miasta). Jednak było już za późno.
Urażona duma przeważyła nad pragmatyką i obie te ważne dla opozycji postacie
zostały stracone.
Lewica jako zagrożenie dla Schetyny i PO
wyeliminowała się sama. Sparaliżowana niemożliwymi do uzgodnienia ambicjami
Zandberga, Śpiewaka, Czarzastego, a teraz jeszcze Biedronia. W tej sytuacji
decyzja Barbary Nowackiej, aby oderwać się od tej gromady walczących ze sobą
samców (czy raczej samczyków) alfa i wzmocnić Koalicję Obywatelską, została
przyjęta ze zrozumieniem nawet przez część tradycyjnych wyborców lewicy.
KOD także padł ofiarą wewnętrznych
porachunków zbyt ambitnych i kompletnie jeszcze politycznie naiwnych działaczy.
Liderki i liderzy innych masowych ulicznych protestów nie potrafili ani lojalnie
współpracować z partiami opozycyjnymi, ani założyć własnej. Marta Lempart,
dzielna organizatorka czarnych marszów, nie miała żadnych politycznych
kompetencji i we Wrocławiu poległa. Struktur prawie nie ma, a w swojej niszy
konkuruje z kandydatami Zielonych i ruchów miejskich o elektorat na poziomie
paru procent.
Donald Tusk postanowił - wbrew namowom -
nie tworzyć konkurencyjnej wobec Platformy listy do wyborów europejskich.
Zaufania między nim i Schetyną nie ma żadnego, jednak obaj rozumieją, że
bratobójcza walka wyda ich w ręce Kaczyńskiego, Morawieckie- go i Ziobry.
Do pewnego momentu możliwy był scenariusz
buntu na pokładzie Platformy lub zjednoczonej opozycji, którego ofiarą miałby
paść Schetyna. Rafał Trzaskowski był noszony na rękach przez media szukające
polskiego Macrona, dopóki nie okazało się, że lojalnie współpracuje z szefem
PO. Wówczas stał się „nudny” i „nierokujący”. Katarzyna Lubnauer była
nagłaśniana, kiedy w każdej swojej wypowiedzi atakowała Schetynę. Jako lojalna
koalicjantka Platformy nie cieszy się już zainteresowaniem symetrystów. Podobnie
obrywa dzisiaj Barbara Nowacka. Złośliwi mówią, że jeśli kiedyś Robert Biedroń
zrobi sobie selfie ze Schetyną, to też zaraz straci całą swoją medialną
atrakcyjność.
Może największym sukcesem Grzegorza
Schetyny z ostatnich dni są deklaracje Włodzimierza Cimoszewicza i - jeszcze
bardziej zaskakująca - Władysława Frasyniuka. Obaj są ze Schetyną
skonfliktowani, żaden z nich nie wymienił zatem nazwiska lidera PO, jednak
skrytykowali Biedronia, wsparli Barbarę Nowacką i jednoznacznie poparli Koalicję
Obywatelską, która jest najważniejszym politycznym dziełem Schetyny. To
właśnie ich deklaracje pokazują najlepiej, że czas oczekiwania na polskiego
Macrona się skończył.
CZEGO BRAKUJE PLATFORMIE
Obraz Grzegorza Schetyny (ale
też całej PO) jako boksera, który nie
pada pod gradem ciosów, ale też nie potrafi wyprowadzać ofensywnych kontr, pokazuje
największy problem Platformy. Otoczenie tej partii jest intelektualnie
wyjałowione. Zarówno samego Schetynę, jak też jego najbliższych współpracowników
wciąga polityczna bieżączka, gaszenie codziennych pożarów w partii, budowanie
personalnych sojuszy w Warszawie i na prowincji. Na tworzenie głębszych
diagnoz i budowanie wizji nie wystarcza czasu.
Jarosław Kaczyński miał podobny problem,
kiedy rozpoczynał swój marsz do władzy. Sam nic nie zbudował, wykorzystał
jednak rozwijające się żwawo przez dwadzieścia lat prawicowe społeczeństwo
obywatelskie, w tym tożsamościowe media prawicy i prawicowe think tanki. Oddał część władzy i sporo pieniędzy fundamentalistom,
nacjonalistom, teoretykom kulturowej wojny, małżeństwu Elbanowskich, ojcu
Rydzykowi... A oni w zamian wyposażyli PiS w język i wizję.
PO nie ma ani własnej, ani zaprzyjaźnionej
sieci think tanków. Nie zbudowała też - inaczej niż PiS - alternatywnego
państwa, z własną elitą, własnymi mediami, a nawet własnymi uczelniami - takimi
jak toruński uniwersytet Tadeusza Rydzyka, który dostarcza kadr dla PiS-owskiego
aparatu propagandy. PO tego wszystkiego nie zrobiła, bo liczyła na instytucje
i elity III RP. Te jednak w chwili próby - po klęsce 2015 roku - okazały się
słabe. Część została zniszczona w ciągu trzech lat rewolucji Kaczyńskiego.
Część zaczęła oportunistycznie służyć nowym panom albo przynajmniej próbuje im
się zbytnio nie narazić - w imię koniunkturalnego symetryzmu. Tym bardziej
kluczowe staje się pytanie o to, jakie instytucje, jakie intelektualne elity,
jakie media staną otwarcie po stronie Platformy Obywatelskiej.
Jeszcze przed 2015 r. zapytałem pewnego
razu jednego z najbliższych ludzi Donalda Tuska, dlaczego Instytut Obywatelski
- najważniejszy ośrodek analityczny Platformy - jest w debatach programowych
tak mało obecny, pozostaje w odrętwieniu. Odparł szczerze: „Jeszcze by
wyprodukowali jakąś ideę i dopiero mielibyśmy problemy”.
Pamiętając takie słowa, trudno
się dziwić, że wszelkie życie intelektualne wokół
PO zamarło. Schetyna tych dziur jeszcze nie załatał. A bez sieci think tanków, bez wyrazistego projektu Polski po PiS, bez
intelektualnego ożywienia Platforma pozostaje wciąż za mało sexy.
A to warunek konieczny, by doszło w niej do
sukcesji pokoleniowej. Młodzi Polacy interesujący się w ogóle polityką
wybierają dziś głównie pomiędzy anachronicznym nacjonalizmem prawicy a równie
anachronicznym neokomunizmem Partii Razem. Bez solidnego zastrzyku pokoleniowej
energii PO nie stanie się gotowa, aby odzyskać kontrolę nad państwem. Nie
tylko odsunąć od władzy PiS, ale naprawdę Polską rządzić - jako suwerenny polityczny podmiot, a nie tylko jako
nieświadomy lobbysta tego czy innego układu interesów i wpływów.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz