środa, 12 września 2018

Donald Tusk, niby o piłce: Kto wie, z kim jeszcze zagram i o co



Donata Subbotko

W sezonie 2018/19 liczyć się będą dwie drużyny. Mecz finałowy będzie pasjonujący, każdy wynik możliwy, być może o wszystkim rozstrzygnie dogrywka. I proszę mnie nie pytać, co mam na myśli. Tak sobie powiedziałem. Rozmowa z Donaldem Tuskiem
Donald Tusk – ur. w 1957 r., – przewodniczący Rady Europejskiej, były premier Polski

Donata Subbotko: Przylepili panu „haratanie w gałę”. Ma pan coś przeciwko?

Donald Tusk: Wręcz przeciwnie. Dla kogoś, kto kocha piłkę, taka etykietka to powód do dumy.

Lubią tym dokuczać. Futbol wyrzuca się poza kulturę, stawia w kontraście do kultury wysokiej.

– Fałszywa opozycja. To są różne sprawy, ale nie w konflikcie ze sobą. Można słuchać Bacha, będąc zawziętym kibicem, czy grać w Manchesterze United i w ambitnych filmach. Eric Cantona na przykład zagrał w „Szukając Erica” Kena Loacha. A w starożytnej Grecji dopiero by się zdziwili, że ktoś oddziela sport od poezji i muzyki.

Bieganie za piłką ma początki w pana ulubionej starożytności, ale pana pierwsze ważne futbolowe skojarzenie jakie jest?

– Listopad 1967 roku, czarno-biały telewizor Aladyn. Hubert Kostka broni karnego w meczu Dynamo Kijów – Górnik Zabrze, przy dobitce niemiłosiernie skopany przez nomen omen Chmielnickiego. Do dzisiaj pamiętam skład. Polska dzieliła się wtedy na dwa obozy: Górnika i Legii. U mnie w domu panował kult Górnika.

Czyli miłość do futbolu wyniósł pan z domu? Myślałam, że ze słynnego podwórka.

– Dziadek Franciszek Dawidowski był przed wojną bramkarzem w Gedanii, ale dla nas na podwórku liczyła się tylko Lechia. W przedszkolu kopałem piłkę z późniejszymi piłkarzami Lechii: Kwapiszem i Klimowiczem. Na Lechię chodziliśmy dużą grupą – z podwórka. Z biało-zielonymi flagami, które uszyły nam mamy.

Podobno wrodził się pan w dziadka?

– Chyba w piątej albo szóstej klasie poszliśmy z kilkoma chłopakami zapisać się do Lechii. Chciałem być bramkarzem jak dziadek, ale zabrakło talentu.

Mało które dziecko chce stać na bramce, większość rwie się do ataku.

– Ale ja miałem dziadka. Później, po okresie bramkarskim, było już prawe skrzydło, bo – jak mawiają piłkarze – mam tylko jedną nogę, a konkretnie prawą. Byłem zawsze bardzo szybki, szybszy od piłki nawet, co nie zawsze jest zaletą.

No bo jak bez gały haratać w gałę?

– Nikt z nas nie „haratał w gałę”. To się wzięło z kabaretu „Posiedzenie rządu” Roberta Górskiego. Chyba. My zawsze graliśmy w nogę albo pieszczotliwie w „nunię”.

W „nunię”? A pan miał na boisku jakąś ksywę?

– Dziś nikt w to nie uwierzy, ale wołali na mnie „Kaczor”.

Mały „Kaczor” jakich miał mistrzów futbolu?

– Takich jak wszystkie inne dzieciaki: Eusébio, Pelé, no i Bohdan Lepieszko z podwórka. Grał w juniorach Lechii, więc miał status półboga. W młodości moim mistrzem został Johan Cruijff, a później kolejni Holendrzy: van Basten, Bergkamp. Elegancką grą zachwycał mnie też George Weah, w latach 90. zdobywca Złotej Piłki. Kilka dni temu witałem go w Brukseli jako prezydenta Liberii. Ktoś z jego ludzi musiał mu szepnąć, że piłka jest moją pasją, bo w czasie spotkania powiedział: „W polityce my, piłkarze, musimy trzymać się razem”. Życie potrafi być piękne.

Dzisiaj kto jest najlepszy?

– Messi, a potem Messi, Messi…

A u nas? Deyna, Lubański, Boniek czy Lewandowski?

– Lubański! Bohater mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Jednym z najważniejszych zdarzeń w moim życiu był mecz, w którym razem zagraliśmy, i chwila, kiedy podszedł do mnie i powiedział: „Włodek jestem”. Jednak największym idolem był Zdzisiu Puszkarz, pomocnik Lechii, równie utalentowany, co pechowy. Miałem także zaszczyt zagrać w jednej drużynie z Bońkiem i też zostaliśmy dobrymi kolegami. To pierwszy polski piłkarz, który zrobił wielką międzynarodową karierę. Na początku lat 70. grał w Zawiszy Bydgoszcz. Wołaliśmy wtedy na niego „Ryży”. Jako kibic Lechii nie przepadałem za Zawiszą. Niespodziewanie dla mnie to wyzwisko po latach zyskało nowego właściciela. Deyna to najwybitniejszy obok Szarmacha i Romana Korynta piłkarz z Pomorza, a Lewandowski… wiadomo. Kiedyś Czarek Kucharski zaprosił go na naszą platformianą gierkę.

I kto kogo okiwał?

– Był chyba lepszy ode mnie.

Donald Tusk: Trzeba grać na lidera

Czy to prawda, że jak graliście w Platformie, to wszyscy musieli panu podawać?

– Podawali z własnej, nieprzymuszonej woli. Przynajmniej tak mi mówili. Drużyna, która nie gra na lidera – oczywiście dopóki jest skuteczny – nie będzie zwyciężała.

Mówili też, że pan nieźle kiwa, często strzela z fałsza i oszczędza głowę.

– Nie ma większych złośliwców niż koledzy z drużyny. Szatnia piłkarska to prawdziwa szkoła życia. Nic dobrego o sobie nie powiem, bo mnie zabiją szyderstwem.

Skład według jakich kryteriów i kto dobierał?

– W reprezentacji polskiego parlamentu grali głównie posłowie Platformy, w tym takie gwiazdy jak Roman Kosecki czy Czarek Kucharski. Wielu innych miało też przeszłość piłkarską: Irek Raś, Andrzej Biernat, Kuba Rutnicki, Andrzej Czerwiński, Andrzej Buła. Byliśmy w stanie wystawić dwie niezłe jedenastki.

Mecz życia za czy przed panem?

– Rok temu moi gdańscy przyjaciele zorganizowali mecz na moje 60. urodziny. Strzeliłem naprawdę ładną bramkę, moja drużyna wygrała. To był może mój ostatni oficjalny mecz, więc w jakimś sensie najważniejszy. Ale kto wie, z kim jeszcze zagram i o co? W każdym razie korków, getrów i ochraniaczy nie wyrzuciłem, trzymam na wszelki wypadek.

Myślałam, że wspomni pan brukselski sparing wygrany 27:1.

– Klasyczna porażka na ich własne życzenie. To w ogóle nie powinno było się zdarzyć. Ten, kto rzucił pomysł bratobójczej walki, wystawienia drużyny przeciw swojemu rodakowi, powinien się wstydzić do końca życia.

Podobno montuje pan superskład na przyszły rok do europarlamentu. Będą duże transfery?

– Świat żyje plotkami o wielkich, spektakularnych transferach. Kto do Realu – Lewandowski czy Neymar? A może Harry Kane? Na tym tle potencjalne transfery w polskiej polityce nikogo nie ekscytują. Wychować dobrych juniorów w swojej akademii piłkarskiej – to byłoby coś fajnego i nowego.

Ale jak pan ocenia sytuację na krajowym boisku – opozycja wyszła już z defensywy?

– Opozycja z natury rzeczy najwięcej okazji wypracowuje, grając z kontry, a tu dobra obrona jest podstawą.

Schetyna jest dobrym playmakerem?

– Grzegorz Schetyna zawsze stawiał na grę zespołową, jest zawodnikiem twardym i dobrze czyta grę. Przed nim teraz najtrudniejsze mecze, będą go faulować, kibice czasami będą gwizdać, ale wciąż ma szansę na puchar.

Donald Tusk: Gdyby PiS był tak nieugięty wobec kiboli jak wobec niepełnosprawnych, sytuacja na stadionach nie byłaby zła

Panu śpiewali: „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”.

– Śpiewali tak przed wyborami w 2011 roku. Po wyborach przestali.

Ale teraz nie śpiewają: „Jarek, matole…”. Dlaczego?

– Na przyśpiewkę trzeba sobie zasłużyć.

Czy „wielki strateg” – zaciągając ich do swojej biało-czerwonej drużyny – wyczuł coś, czego nikt inny nie potrafił wyczuć?

– Z tą drużyną kojarzy mi się zupełnie inny kolor, a kapitulacja przed chuliganami to dla polityka pozującego na twardego szeryfa bolesna kompromitacja, a nie żadna strategia.

Jeśli nie w roli stratega, to może obsadziłby pan Jarosława Kaczyńskiego na którejś pozycji na boisku?

– Nie mam piłkarskich skojarzeń z nim związanych.

Kiedy Platforma wypowiedziała kibolom wojnę, wyszedł pan do nich. Dziś rządzący mają problem ze spojrzeniem w oczy suwerenowi, niektórzy nawet z wyjściem do protestujących osób niepełnosprawnych.

– Gdyby PiS był tak nieugięty wobec kiboli, jak był wobec niepełnosprawnych, sytuacja na stadionach nie byłaby taka zła. Ale do tego trzeba minimum odwagi cywilnej.

W zachodniej Europie już nie płoną stadiony. Dlaczego u nas nie może być tak samo?

– Jedyna istotna różnica, bardzo niepokojąca, to podejście władzy do przemocy stadionowej i tej przemocy upolitycznienie. Nie znam drugiego kraju w Europie, w którym stadionowi bandyci są nie tylko tolerowani przez władzę, ale wręcz hołubieni. To niebezpieczna synteza prymitywnej brutalności, ideologicznego radykalizmu i politycznego cynizmu. Kiedy widzę dzisiaj polityków łaszących się do chuliganów, odczuwam głęboki niesmak. Nie sposób szanować wyrachowanego tchórzostwa.

Pan nie był twardym kibicem? Nie bił się pan za Lechię Gdańsk?

– W naszym środowisku – chociaż byliśmy typowymi dziećmi ulicy i podwórka – nigdy nie było kultu przemocy. Bójka rzecz normalna, szczególnie wśród kibiców, więc zdarzało się oberwać lub przyłożyć, ale nikt nie biegał z maczetami i nikt z nas nie szukał konfliktu na siłę.
Tradycyjnym przeciwnikiem byli oczywiście kibice Arki. Przez te lata nieustającej wojny plemiennej, w której za swoje barwy człowiek dałby się zabić, nauczyłem się też szacunku dla drugiej strony. Kibice Arki to był naprawdę godny przeciwnik. Do dziś noszę ślady derbowych potyczek. Respektu dla Gdyni nabrałem też z innego powodu: stamtąd są moja żona, teściowa, synowa, no i przyszły zięć.

Może nie biegał pan z maczetą, ale podobno na mecz Lechii z Zawiszą w Bydgoszczy w 1975 r. poszedł pan uzbrojony w szlauch. W czym był pan lepszy od dzisiejszych kiboli?

– Kibice piłkarscy na całym świecie są do siebie podobni, a równocześnie to środowiska bardzo zróżnicowane, od rodzin z dziećmi i babciami po chuliganów i zwykłych bandytów. Jako nastolatek nie byłem aniołkiem, ale gdzie mi do dzisiejszych kiboli...

A co pan lubi wspominać ze swoich rycerskich czasów kibica Lechii?

– Nic nie przebije słynnego meczu Lechia – Juventus. Jeszcze jako trzecioligowiec Lechia zdobyła Puchar Polski i w pierwszej rundzie wylosowała słynny klub z Turynu. Platini, Boniek, Rossi, Scirea – wyobraża sobie pani te emocje? 40 tysięcy ludzi na stadionie zbudowanym na 20 tysięcy, a do tego Lech Wałęsa na trybunach. Tłum ryczy: „Solidarność!”, ludzie się śmieją i płaczą na przemian... A jest rok 1983, wokół stadionu wozy pancerne, czołgi, armatki wodne. W dodatku świetny mecz i honorowy wynik 2:3.

Donald Tusk: Notorycznie faulujący szybko łapie czerwoną kartkę – a w polityce bywa, że awansuje

Klub Kibica Lechii – zakładany przez pana z wieloma ludźmi, których wciągnęła polityka – był w latach 80. bastionem antykomunistycznego oporu, wykrzykiwaliście, że „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Teraz kibole krzyczą to czasem także przeciwko panu.

– No to co? Swoją drogą, mogliby wymyślić coś oryginalnego i bardziej logicznego.

Pana ulubione stadionowe przyśpiewki to które były?

– To nie na pani uszy.

Zaryzykowałabym. Zwłaszcza gdyby pan zaśpiewał.

– Większość dotyczyła lokalnego rywala, czyli tej Arki Gdynia...

Podobno w latach 70., 80. wyróżniał się pan mocnym głosem na publicznych wiecach...

– Czasami zdarzało się, a mówię tu o latach 70., sprzed „Solidarności”, krzyknąć coś antysystemowego. W 1974 roku byliśmy w Olsztynie na meczu Stomilu z Lechią. Tysiące chłopaków i dziewczyn z Gdańska. Milicja była wobec nas bardzo brutalna. I ktoś nagle zaczął skandować: „Powtórzymy Grudzień!”. Ci z Olsztyna byli trochę zdezorientowani, nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, ale po naszej stronie wszyscy podjęli ten okrzyk. Milicji chyba się to nie spodobało, sądząc po tym, co nam zrobili w drodze powrotnej.
A co do siły głosu... Kiedyś po meczu pucharowym Lechii z ŁKS-em straciłem na kilka tygodni głos – był wtedy ostry mróz, a ja już dwie godziny przed meczem wydzierałem się z grupą tych najwierniejszych. Straciłem kompletnie. Lekarz napisał mi usprawiedliwienie i przez miesiąc nie musiałem odpowiadać na lekcjach. Duża sprawa.

Zdaje się, że ułożył pan piłkarski hymn na melodię „Międzynarodówki”? Pamięta pan, jak to leciało?

– Gdy Zdzisiu Puszkarz bramkę strzeli
To wtedy ludzie cieszą się
Hej, Lechia, tak jak wszyscy chcieli
Dzisiaj w pierwszej lidze jest
Bój to jest nasz ostatni
Krwawy skończy się trud
Gdy biało-zieloni
U pierwszej ligi wrót
Przez 15 lat chodziłem na Lechię z jednym marzeniem w sercu: żeby wreszcie awansowała.

Czytałam, że w tamtych gorących kibicowskich czasach ktoś nazwał pana „Mesjaszem”.

– Ludzie lubią czasami trochę przesadzić.

Może futbol jest dobrą metaforą polityki? Wiadomo, że są dwie przeciwne drużyny i – jak mówił Kazimierz Górski – „albo my wygramy, albo oni”?

– Coraz częściej polityka przypomina walki w klatce, osobliwe KSW [Konfrontacja Sztuk Walki] celebrytów. Bo przecież współczesna piłka jest bardzo profesjonalna i reguły gry dość czytelne. Na przykład notorycznie faulujący szybko łapie czerwoną kartkę – a w polityce bywa, że awansuje na najwyższe stanowisko.

W meczach politycznych przydałby się, jak na boisku, system VAR, wideoweryfikacja?

– W dobie fake newsów i powszechnej manipulacji któż zaufałby takiemu politycznemu VAR? Poza tym istotą VAR jest powtórka w zwolnionym tempie – a w polityce, podobnie jak w życiu, nic dwa razy się nie zdarza, niczego nie można powtórzyć, nie da się wykasować błędnych decyzji ani zresetować konsekwencji złych wyborów. Trzeba je odcierpieć. Jakąś formą VAR w polityce był Trybunał Konstytucyjny. I tu przerwę swoje rozważania...

Donald Tusk: Piłka jest dziś w posiadaniu opozycji, głównie ze względu na błędy przeciwnika. Ale jesteśmy dopiero na początku drugiej połowy

Jeśli drużyna przegrywa, to może trener miał złą koncepcję? Z perspektywy czasu nie myśli pan, że coś zrobił źle, kiedy „wytransferował się” do Europy i zostawił kadrę?

– Przez siedem lat moja drużyna wygrywała wszystkie mecze. Nawet Barcelona z Messim czasem przegrywają – i to z teoretycznie wyraźnie słabszymi przeciwnikami.
Warto też pamiętać, że liderem naszej futbolowej reprezentacji jest zawodnik od lat grający za granicą, a konkretnie – o zgrozo – w Niemczech. Mój pięcioletni kontakt z Brukselą to przy tym niewinna igraszka.

Po tych pięciu latach na którą pozycję najchętniej by pan wrócił? Znów na szpicę jako napastnik?

– Wciąż gram i trenuję. Mówię tu o piłce oczywiście.

Oczywiście.

– Z prawego skrzydła przesunąłem się do środka pola, bo wolniej biegam, ale więcej myślę. Wciąż mówię o piłce. Jogging dał mi wytrzymałość, zostałem długodystansowcem. To też o sporcie.

W Polsce o puchar grają dwie silne drużyny polityczne. Możliwe, że do gry wejdzie ktoś trzeci?

– W sezonie 2018/19 liczyć się będą dwie drużyny. Mecz finałowy będzie pasjonujący, każdy wynik możliwy, być może o wszystkim rozstrzygnie dogrywka. I proszę mnie nie pytać, co mam na myśli. Tak sobie powiedziałem.

A na mistrzostwach świata komu pan kibicuje – oprócz Polski?

– Belgii, jako chwilowy brukselczyk, i Argentynie – bo Messi.

Niektóre państwa bojkotują mundial z powodu tego, co wyprawia Rosja. Polscy politycy podobno też tam nie jadą. To chyba słuszne?

– Też nie pojechałem na uroczystość otwarcia. Ale nazywać nieobecność na tej ceremonii bojkotem mistrzostw to lekka przesada.

Wciąż tu i ówdzie spełniają się różne scenariusze pisane cyrylicą. Wschodni bracia mieli mniejszy bądź większy wpływ na wybory w Stanach, we Francji, w Holandii, Niemczech. Myśli pan, że Polskę zostawili w spokoju?

– Nie wiem, czy ingerowali bezpośrednio w polskie wybory. Ślady ich aktywności, bardzo wyraźne, odnaleźć można w kilku krajach Europy. Tak było w Wielkiej Brytanii przy referendum, w Katalonii, we Francji, że nie wspomnę już o Bałkanach. Jedno wydaje się pewne: Moskwa cieszy się z każdego aktu nielojalności wewnątrz Unii Europejskiej. Kto osłabia Unię lub liczy na jej rozpad, obiektywnie rzecz biorąc, kibicuje Rosji. Pewnie niespodziewanie dla samego siebie Kaczyński stał się jednym z liderów proputinowskiego obozu politycznego w Europie.

Trzymając się metafory futbolowej: ma pan pomysł, jak odebrać mu piłkę?

– Obserwuję krajowe rozgrywki z pewnego oddalenia i z mniejszymi emocjami niż bezpośredni uczestnicy. Oceniając na chłodno, muszę stwierdzić, że piłka jest dziś w posiadaniu opozycji, głównie ze względu na błędy przeciwnika. Ale jesteśmy dopiero na początku drugiej połowy. Wynik będzie zależał w dużym stopniu od jakości sędziowania. A pojawiły się tu pierwsze poważne wątpliwości.

Jak mawiał klasyk: „Czasami się wygrywa, czasami się przegrywa, a czasami remisuje”. Czy istnieje remis w polityce? Kompromis jest jeszcze w Polsce możliwy?

– W piłce remis może być zwycięstwem. Przecież każdy Polak pamięta, jak zmiażdżyliśmy Anglików na Wembley 1:1. W polityce mądry kompromis bywa największym zwycięstwem, chociaż smak zwycięstwa w wyborach jest nie do pogardzenia. Czy w Polsce możliwy jest jeszcze taki piękny kompromis? Oczywiście, że tak. Możliwy i konieczny. Bo piłka jest jedna, a bramki są dwie.

Donald Tusk: Wolę uczyć chłopców i dziewczęta strzelać do bramki niż do ludzi i zwierząt

Dziś Polacy są na chwilę zjednoczeni w kibicowaniu. Żyjemy piłką. Popularność w social mediach zdobywa „Pięćdziesiątka Bońka”. Pan ile razy potrafi podbić piłkę?

– Żonglerka to nie sport, tylko relaks. Podbiłem piłkę 936 razy, ale foki w cyrku też to potrafią.

Może na stojaka, ale Zbigniew Boniek rzucił wyzwanie, żeby odbijać na siedząco.

– Ze swoich rekordów najbardziej cenię czas na 20 kilometrów, jaki osiągnąłem kilka tygodni temu – 1:57 – w upale, z długim, dwukilometrowym podbiegiem pod koniec trasy. Z tego jestem naprawdę dumny. Zrobiłem też kilka lat temu triatlon, ale czas miałem przeciętny.

Kiedy zaczął pan biegać?

– Biegać – nie wiem, kopać na pewno już w 1957 roku, tak przynajmniej mówiła mama. Tak na serio biegam od 20 lat z prostego powodu: lubię to. Murakami napisał kiedyś książkę „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Tam jest wszystko nazwane i wyjaśnione. Każdy, kto biega, mógłby się pod tym podpisać. Biegam trzy razy w tygodniu po 10 kilometrów. Także w trakcie służbowych podróży. Biegałem już na wszystkich kontynentach.

Bieganie, w przeciwieństwie do futbolu, to sport indywidualny. Może w głębi duszy jest pan solistą?

– Z upływem lat coraz lepiej czuję się sam ze sobą na sam, to prawda. A bieganie, narty i pływanie dają mi poczucie przyjemnej izolacji, nawet jeśli wkoło są jacyś ludzie. W czasie biegu najłatwiej zrozumieć, czym się różni samotność od bycia samemu. I że to drugie jest bardzo fajne, a to pierwsze niekoniecznie.

W futbolu, jak w polityce, zawodnicy z silną osobowością zostają czasem selekcjonerami. Kogo pan podziwia? Mourinho, Guardiolę, Kloppa, Nawałkę?

– A gdzie im wszystkim do Kazimierza Górskiego? Nikt nie potrafił tak błyskotliwie i celnie oddać istoty futbolu. „Mnie się wydaje, że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek”. Albo: „Im dłużej my przy piłce, tym krócej oni”. No i najważniejsze motto, które zawsze będę pamiętał: „Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe”.
Ze współczesnych wspomnę Zidane’a. Uwielbiany jako zawodnik, niedoceniany jako trener, a przecież jest pierwszym w historii, który obronił Puchar Ligi Mistrzów i jakby tego było mało, powtórzył to rok później. A jak mawiał Górski: „Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to to już nie jest szczęście”.

Chodzi pan na mecze za granicą? Na Messiego? Ligę Mistrzów?

– Kiedy skończyłem 50 lat, przyjaciele ufundowali mnie i Małgosi bilety na finał Ligi Mistrzów Liverpool – AC Milan w Atenach. Żona była zachwycona, od tego czasu jest bardziej wyrozumiała, kiedy chcę przełączyć program z filmu na mecz. Dobrze pamiętam też półfinał mistrzostw świata w Paryżu, kiedy Francuzi pokonali cudem Chorwatów 2:1. Obie bramki strzelił czarnoskóry obrońca Thuram. Po meczu dziesiątki tysięcy Francuzów na Polach Elizejskich do rana skandowało: „Thuram na prezydenta!”. Gdyby wybory były następnego dnia, wygrałby w cuglach.

A swoją pierwszą „nunię” pan pamięta?

– Zbierałem pół roku. Na trzynaste urodziny rodzice dołożyli mi resztę i poszedłem z tatą kupić wymarzoną „biedronkę”. Kosztowała 320 złotych, połowę jego renty.

I gdzie pan kopał, skoro w klubie nie chcieli pana postawić na tej bramce? Jaki był prototyp „orlików”?

– Pobliska polana. Całe nasze podwórko przez kilka tygodni ciężko harowało, aby zrobić z niej boisko. Ktoś zdobył nawet od dalszej rodziny zużyte sieci rybackie i nasze bramki miały siatki. To było coś.

Platforma budowała „orliki” i stadiony, a kilka lat później nasza reprezentacja, że tak powiem, wstała z kolan. PiS buduje strzelnice, z których, jak zapewniają, korzystać mogą nawet niepełnosprawni. Jak pan myśli, czym nam to zaprocentuje?

– My zbudowaliśmy najnowocześniejszą sieć boisk na świecie. Do dziś pamiętam, z jaką zazdrością oglądali nasze „orliki” byli piłkarze Orbán i Erdogan. Nie rozumiem tej infantylnej fascynacji bronią palną, typowej dla wielu polityków dzisiejszej sceny. Są równocześnie śmieszni i straszni. Kojarzą mi się jakoś z bohaterami „Zezowatego szczęścia”.

Z tą różnicą, że grany przez Bogumiła Kobielę Piszczyk był poczciwy, niewinny.

– Wolę uczyć chłopców i dziewczęta strzelać do bramki niż do ludzi i zwierząt.

A z wnukami pan kopie?

– Oczywiście, rozgrywamy poważne mecze. Mikołaj gra już bardzo dobrze, regularnie trenuje, a Mateusz nie chce być gorszy i nadrabia ambicją. Właściwie zawsze, kiedy jesteśmy razem, znajdujemy czas i miejsce, żeby pokopać. Z piłką nawet komputer przegrywa.

O co najchętniej pana pytają – o sport, politykę, życie?


– Pytań za dużo jeszcze nie stawiają, zresztą, jak się gra, to się nie gada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz