wtorek, 25 września 2018

Druga strona policzka



Na placu Piłsudskiego w Warszawie, w Dniu Weterana, urzędniczka państwowa uderzyła w twarz protestującą kobietę. I tak zderzyły się dwie ludzkie historie.

Martyna Bunda

Urzędniczka, która zeszła z try­buny i uderzyła protestują­cą nieznajomą, nazywa się Dominika Arendt-Wittchen. Była pełnomocniczką woje­wody do spraw organizacji obchodów, ale do Warszawy przyjechała prywatnie, jako opiekunka kombatantów. Brzmienie na­zwisk - tego po dziadku i tego po rodzinie męża - od lat wypomina się jej po jej stro­nie, gdy robi coś nie po myśli, na przykład prosi o usunięcie transparentu „Śmierć wrogom ojczyzny” z rekonstrukcji wojen­nych, które organizuje.
   Ta, która krzyczała słowo „konstytu­cja”, nazywa się Magdalena Klim i jest o 10 lat starsza. Zawodowo zajmuje się przygotowywaniem imprez i konferen­cji. Nie jest związana z żadną organiza­cją. Chodzi tam, gdzie bywa prezydent. Naraża się - na opluwanie, pomawianie o przeszłość w SB, agresję, a w końcu tak­że policzek - bo dziadek ją tego nauczył. Gdy skandowała proste hasło, też w ja­kimś sensie myślała nim.
   Dziadek urzędniczki, Jerzy Arendt, był żołnierzem AK. W 1944 r. przypadkowo uratowanym od śmierci na kartoflisku, gdzie po bitwie leżało już ze 400 trupów. Pradziadka Bronisława Arendta rozstrze­lano w pierwszych dniach wojny.
   Protestująca myślała o dziadku Stani­sławie. Był lekarzem, poetą, z pasji histo­rykiem sztuki. Też był w AK. Wcześniej uciekł z transportu do Katynia. Pozostał w Polsce, choć koledzy udający się do Ru­munii tworzyć rząd prosili, aby pojechał z nimi. Wierzył, że chroni go konwencja genewska i że jest w kraju potrzebny jako lekarz. Aresztowany i skazany na śmierć spędził resztę wojny w Gross-Rosen, przedtem w Oświęcimiu. Ociągano się z wykonaniem wyroku, bo ciągle było coś do roboty dla doktora. A po wojnie Rakowiecka, przeszukania w domu - jak wobec wszystkich z AK. I książka, którą napisał: „Tańczący niewolnik”. O tym, że w najstraszniejszych czasach trzeba mieć odwagę stać po stronie życia takie­go, jak je rozumiał.

*
Może tych 10 lat zrobiło różnicę? Domi­nika Arendt-Wittchen nie zdążyła poznać dziadka. Zmarł w dwa lata po jej urodze­niu. Magdalena Klim mówi, że miała to szczęście czerpać z dziadków cały­mi garściami.
   Gdy Dominiki jeszcze nie było na świecie, Magdalena z dziadkami jeździła po Polsce. Babcia była asystentką na ASP w Warszawie. Znała w Polsce każdy za­bytkowy kamień. Jeździli latem. Numer, wytatuowany w obozie na przedramieniu dziadka, w tamtych czasach dla wszyst­kich był czytelny. Zaczepiano: Który obóz? Opowiadano o braciach, kuzynach, siostrach, dzieciach, które nie wróciły.
   Obozowe wspomnienia dziadka Mag­dalena przeczytała jako nastolatka. Mówi, że za wcześnie, by zrozumieć. Książka, choć wspomina obóz śmierci - wszechobecnej, gołej, odrażająco bioglogicznej - traktuje o życiu. We wstępie autor przeprasza czytelnika, że obóz, zamiast straszny, na podstawie jego opowieści może wydać się ciekawy. Ale, dodaje, strasznych książek opublikowano wiele. „Moim celem było zebrać tę garść zieleni, która usiłowała się krzewić na śmietnisku życia” - pisze.
   Ze wstępu: „Nie wolno nam wrócić zatrutymi nienawiścią do nikogo, ani do tych kolegów, co prymitywniejsi od nas, w instynkcie samoobrony, byli w obozie prawie że zwierzętami, ani do tych, co mieli szczęście pozostać na wolności i używać życia, nędznego i wstrętnego, jakim mogło być pod nie­miecką okupacją, ale wydającego się rajem na ziemi nam, ludziom z kategorii obozowej. Nawet nienawiść do naszych katów to przyznanie im pośrednio racji, że nas niszczyli jako potencjalnie ta­kich samych, tylko na razie słabszych”. Po wojnie, spotykając Niemców, zawsze rozmawiał z nimi w ich języku, jakby hi­storia bestialstwa nie podzieliła narodów. I tylko w książce o obozie słowo Niemiec konsekwentnie pisane jest małą literą.
*
   W domu Dominiki jest wiele zdjęć dawnych bliskich, ale rodzinne historie o obozach, rozstrzelaniach, prawdziwych wojennych dylematach nie są opowiada­ne dzieciom. Dominika dorasta w domu, jakiego - jak wierzy - chcieliby dziadkowie.
   Dominika też kocha sztukę. Idzie na hi­storię sztuki, na ASP. Na studiach trafia do środowiska kombatantów. Zostaje. Z czasem - jako wolontariuszka ich sto­warzyszenia. Państwo mają już swoje lata i wzbudzają w Dominice uczucia opiekuńcze. Są i tacy, którzy lubią i po­trafią opowiadać. Nawet jeśli starają się omijać straszne sceny, Dominika pyta. Słyszy więc. Obozy, przesłuchania i tor­tury w PRL; wyobraźnia ledwo mieści bestialstwa, o których ludzie u progu życia opowiadają we łzach, za to już bez hamulców. Współczuje im. A oni chcą pamięci. Zwykłej sprawiedliwości, w któ­rej mieściłoby się, kto jest sprawcą, kto ofiarą. Zemsty. Bo mimo upływu lat nie znaleźli ukojenia. W Dominice gotuje się od tych opowieści.
   Na ASP poznaje chłopaka z rodziny, która przed pierwszą wojną mieszka­ła po sąsiedzku w okolicach Poznania, ale dzieliła ich granica. Jej rodzina była po polskiej stronie - jego po niemieckiej, ale w domu Ludwika Wittchena pisano pe­tycje o przyłączenie Pszczewa do Polski. Też był w obozie, w Oranienburgu. Zginął zamordowany przez Niemców w 1942 r. Po ślubie Dominika do nazwiska po dziad­kach dokłada drugie, Wittchen - jak mówi - po polskim patriocie.
   Na świat przychodzi kolejno czwórka dzieci, a rodzice rejestrują we własnym mieszkaniu na wrocławskich Krzykach pierwsze ze stowarzyszeń: Inicjatywę Historyczną. Mają cel, by nie dopuścić do zapomnienia o wojnie i jej bohaterach. Dominika - zawodowo wiążąca się z pozarządówką i wychowująca dzieci - wciąż chodzi i do kombatantów, a niektóre z wo­jennych opowieści wrzuca na Facebooka. Na przykład historię Heleny Motykówny, Dziuni, zakatowanej w 1946 r., w ósmym miesiącu ciąży. Sama też znów jest w ciąży. Nie może spać od takich obrazów.
*
   Tymczasem Magdalena ratuje zwierzę­ta. Od małego wierzyła, że kiedyś będzie hodować konie, w trakcie studiów pracuje w stajni. Kończy prestiżową Szkołę Głów­ną Handlową, bo do tej uczelni należy klub jeździecki. Tam prócz koni są i psy. Co wieczór trzeba „zrobić weterynarię”, czyli podać zastrzyki, leki zapisane przez weterynarza, czasem przyjąć poród, cza­sem ratować zwierzę. Tego, czego nie wie, doucza się na kolejnych kursach. Do stajni
wciąż ktoś podrzuca zwierzę i trzeba się nim zająć. Powstaje fundacja Animals, Magdalena Klim jest wśród założycieli. Wreszcie tworzy się przychodnia, która w założeniu ma zarobione komercyjnie pieniądze przeznaczać na pomoc bez­pańskim zwierzętom. Gdy zaplecze jest już pełne psów, dociera do pomysłodawców, że plan się nie powiódł. Potrzebujących zwierząt jest za dużo, aby można było po­móc wszystkim.
   Życie doprowadza ją do miejsca, w któ­rym kiedyś był dziadek Staszek. Nie­świadomie powiela jego drogę. On pyta w „Tańczącym niewolniku”: „Co zrobiłbyś, czytelniku, na moim miejscu, gdybyś mógł uratować tylko jednego więźnia, a mu­siałbyś wybierać między Polakiem i Wło­chem?”. I nie chodzi o narodowość, ale o sens ratowania, a także prawo do ode­brania życia. Włoch, mimo próśb, łazi po niewielkim szpitalnym pokoju i prąt­kuje, od czego umierają inni. Nie sposób odizolować chorego, nie sposób leczyć pozostałych.
   Naziści w tej swojej fabryce umierania okazują się racjonalni: po skardze lekarza Włoch znika. Czy lekarz jest winien śmier­ci Włocha? Czy ma za zasługę uratowanie tych, którzy umarliby przez niego? Jest w owej książce dużo trudniejszych wybo­rów - gdy samemu trzeba zrobić zastrzyk. Czy skrócić cierpienia choremu, którego już nie można uratować, i zrobić miejsce dla tego, który ma jeszcze szanse? Jeśli tak, to kiedy?
   Magdalena w warunkach normalne­go świata przekłada dylematy dziadka Stanisława na zwierzęta. Gdy zaplecze przychodni weterynaryjnej rozrasta się w schronisko, którego zostaje szefową, stawia na sterylizację, a z czasem i na eu­tanazję. Sama podaje zastrzyk psom, które już nie mają szans. Trudne decyzje, trudne gesty. Magdalena uważa, że w ten sposób człowiek staje się dorosły.
*
   Tymczasem Dominika wchodzi głębiej w mrok, ale ten miniony. Gdy organizuje kolejne rekonstrukcje - scen wojennych, powstania warszawskiego - niemal do­świadcza tamtego strachu i poczucia bez­radności. Gdy zabiega, by we Wrocławiu stanął pomnik rotmistrza Pileckiego, cy­tuje opisy bestialstwa (matka rotmistrza była z domu Oświęcimska, może to spra­wiło, że zdecydował się dać zamknąć w obozie w Oświęcimiu. Przetrwał. Tylko po to, by po wojnie zamęczyła i zabiła go bezpieka). Organizuje marsz ku pamięci ofiar rzezi wołyńskiej - ten, który mają jej za złe nacjonaliści z ONR, bo jako or­ganizatorka kazała zdjąć baner o śmierci dla wrogów ojczyzny i usunąć symbole falangi. Czyta o sobie, że jest opłacaną przez wrogów Żydówką.
   Kryteria czytania świata ma coraz bar­dziej czarno-białe. Protest - tylko biały. Biała, znaczy dobra, jest troska o kulturę. W mieszkaniu na Krzykach rejestruje się kolejne stowarzyszenie - fundacja im. Da­nuty Kohlberger-Nowickiej, żony wrocław­skiego profesora Romualda Nowickiego, zajmująca się dorobkiem życia pary, czyli sztuką chińską. Dominika popiera, gdy w wakacje mąż 10 dni urlopu przeznacza na ratowanie polskiego cmentarza w Koło­myi. Jedzie z dziećmi do Kamieńca, żeby pokazać im pałac. Nad polskie morze.
*
Tymczasem w życiu Magdaleny pierw­sze wyjście na ulicę. Marsz KOD. Po wybo­rach, zagarnięciu Trybunału jeszcze liczy na prezydenta. Ogląda transmisję w tele­wizji - i już wiadomo, że nie było na co li­czyć. Razem z ludźmi z Obywateli RP trafia na kontrmiesięcznice smoleńskie. Narracja rządowa - że to zamach, że „biedna Polska znów padła ofiarą mocarstw i trzeba się zjednoczyć”, jest dla niej nie do przyjęcia. Dużo myśli o tym Smoleńsku. W dniu kata­strofy, jak wszyscy, paliła znicze na Krakow­skim Przedmieściu, ale lata mijają, a poli­tycy nie pozwalają dokonać się żałobie. Symbolicznie, a potem także formalnie, wciąż na nowo rozkopują grób. A ją aż skrę­ca w środku, tak silny czuje sprzeciw.
   1 września, gdy ochłonęła, uderzona w twarz na placu Piłsudskiego, i gdy już przeczytała w internecie, kim jest tamta kobieta, pomyślała o niej ze współczuciem. Niewolnik nie zatańczy, jeśli sam się spęta. Dziadek Staszek pewnie byłby zadowolony. Jego książka ma motto z „Boskiej komedii” Dantego: „Bać się należy tych rzeczy jedy­nie, z których się szkoda niepowrotnie leże, ale nie innych, których groza minie”. Mag­dalena nie boi się. Pewna, że jeśli jej krzyk: „Konstytucja!”, słyszała kobieta na trybu­nie, to z pewnością i prezydent ją usłyszał.
*
   Tymczasem Dominika rezygnuje ze stanowiska pełnomocniczki wojewody do spraw programu Niepodległa. Mówi, że dorosłość wymaga ponoszenia konse­kwencji własnych działań. Przez swoich tym razem zostaje uznana za bohaterkę prawicowe media publikują oświadcze­nia kombatantów, z którymi przyjechała (12 podpisów), wypowiedzi Pawłowicz, Cejrowskiego, telewizja Trwam i „Gość Niedzielny” piszą o „Nowej Ince”. Ale ona wydaje w prawicowych mediach oświad­czenie, że żałuje. Pisze: to były wielkie emocje. Dodaje: ma nadzieję, że niefor­tunna sytuacja stanie się przyczynkiem do refleksji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz