Na placu Piłsudskiego
w Warszawie, w Dniu Weterana, urzędniczka państwowa uderzyła w twarz protestującą kobietę. I tak zderzyły się dwie ludzkie
historie.
Martyna Bunda
Urzędniczka,
która zeszła z trybuny i uderzyła protestującą nieznajomą, nazywa się
Dominika Arendt-Wittchen. Była pełnomocniczką wojewody do spraw organizacji
obchodów, ale do Warszawy przyjechała prywatnie, jako opiekunka kombatantów.
Brzmienie nazwisk - tego po dziadku i tego po rodzinie męża - od lat wypomina się
jej po jej stronie, gdy robi coś nie po myśli, na przykład prosi o usunięcie
transparentu „Śmierć wrogom ojczyzny” z rekonstrukcji wojennych, które
organizuje.
Ta, która krzyczała słowo „konstytucja”, nazywa się
Magdalena Klim i jest o 10 lat starsza. Zawodowo zajmuje się przygotowywaniem
imprez i konferencji. Nie jest związana z żadną organizacją. Chodzi tam,
gdzie bywa prezydent. Naraża się - na opluwanie, pomawianie o przeszłość w SB, agresję, a w końcu także policzek - bo
dziadek ją tego nauczył. Gdy skandowała proste hasło, też w jakimś sensie
myślała nim.
Dziadek urzędniczki, Jerzy Arendt, był żołnierzem AK. W
1944 r. przypadkowo uratowanym od śmierci na kartoflisku, gdzie po bitwie
leżało już ze 400 trupów. Pradziadka Bronisława Arendta rozstrzelano w
pierwszych dniach wojny.
Protestująca myślała o dziadku Stanisławie. Był lekarzem,
poetą, z pasji historykiem sztuki. Też był w AK. Wcześniej uciekł z transportu
do Katynia. Pozostał w Polsce, choć koledzy
udający się do Rumunii tworzyć rząd prosili, aby pojechał z nimi. Wierzył, że
chroni go konwencja genewska i że jest w kraju potrzebny jako lekarz.
Aresztowany i skazany na śmierć spędził resztę wojny w Gross-Rosen, przedtem w
Oświęcimiu. Ociągano się z wykonaniem wyroku, bo ciągle było coś do roboty dla
doktora. A po wojnie Rakowiecka, przeszukania w domu - jak wobec wszystkich z
AK. I książka, którą napisał: „Tańczący niewolnik”. O tym, że w
najstraszniejszych czasach trzeba mieć odwagę stać po stronie życia takiego, jak
je rozumiał.
*
Może tych 10 lat zrobiło różnicę?
Dominika Arendt-Wittchen nie zdążyła poznać dziadka. Zmarł w dwa lata po jej
urodzeniu. Magdalena Klim mówi, że miała to szczęście czerpać z dziadków całymi
garściami.
Gdy Dominiki jeszcze nie było na świecie, Magdalena z
dziadkami jeździła po Polsce. Babcia była asystentką na ASP w Warszawie. Znała
w Polsce każdy zabytkowy kamień. Jeździli latem. Numer, wytatuowany w obozie
na przedramieniu dziadka, w tamtych czasach dla wszystkich był czytelny.
Zaczepiano: Który obóz? Opowiadano o braciach, kuzynach, siostrach, dzieciach,
które nie wróciły.
Obozowe wspomnienia dziadka Magdalena
przeczytała jako nastolatka. Mówi, że za wcześnie, by zrozumieć. Książka, choć
wspomina obóz śmierci - wszechobecnej, gołej, odrażająco bioglogicznej -
traktuje o życiu. We wstępie autor przeprasza
czytelnika, że obóz, zamiast straszny, na podstawie jego opowieści może wydać
się ciekawy. Ale, dodaje, strasznych książek opublikowano wiele. „Moim celem było zebrać tę garść zieleni, która
usiłowała się krzewić na śmietnisku życia” -
pisze.
Ze wstępu: „Nie wolno nam wrócić zatrutymi nienawiścią do
nikogo, ani do tych kolegów, co prymitywniejsi od nas, w instynkcie samoobrony,
byli w obozie prawie że zwierzętami, ani do tych, co mieli szczęście pozostać
na wolności i używać życia, nędznego i wstrętnego, jakim mogło być pod niemiecką
okupacją, ale wydającego się rajem na ziemi nam, ludziom z kategorii obozowej.
Nawet nienawiść do naszych katów to przyznanie im pośrednio racji, że nas niszczyli
jako potencjalnie takich samych, tylko na razie słabszych”. Po wojnie,
spotykając Niemców, zawsze rozmawiał z nimi w ich języku, jakby historia
bestialstwa nie podzieliła narodów. I tylko w książce o obozie słowo Niemiec
konsekwentnie pisane jest małą literą.
*
W domu Dominiki jest wiele zdjęć dawnych bliskich, ale
rodzinne historie o obozach, rozstrzelaniach,
prawdziwych wojennych dylematach nie są opowiadane dzieciom. Dominika dorasta
w domu, jakiego - jak wierzy - chcieliby dziadkowie.
Dominika też kocha
sztukę. Idzie na historię sztuki, na ASP. Na studiach trafia do środowiska
kombatantów. Zostaje. Z czasem - jako wolontariuszka ich stowarzyszenia.
Państwo mają już swoje lata i wzbudzają w Dominice uczucia opiekuńcze. Są i
tacy, którzy lubią i potrafią opowiadać. Nawet jeśli starają się omijać
straszne sceny, Dominika pyta. Słyszy więc. Obozy, przesłuchania i tortury w
PRL; wyobraźnia ledwo mieści bestialstwa, o których ludzie u progu życia
opowiadają we łzach, za to już bez hamulców. Współczuje im. A oni chcą pamięci.
Zwykłej sprawiedliwości, w której mieściłoby się, kto jest sprawcą, kto ofiarą. Zemsty. Bo mimo upływu lat nie
znaleźli ukojenia. W Dominice gotuje się od tych opowieści.
Na ASP poznaje chłopaka z rodziny, która przed pierwszą
wojną mieszkała po sąsiedzku w okolicach Poznania, ale dzieliła ich granica.
Jej rodzina była po polskiej stronie - jego po niemieckiej, ale w domu Ludwika
Wittchena pisano petycje o przyłączenie Pszczewa do Polski. Też był w obozie,
w Oranienburgu. Zginął zamordowany przez Niemców w 1942 r. Po ślubie Dominika
do nazwiska po dziadkach dokłada drugie, Wittchen - jak mówi - po polskim patriocie.
Na świat przychodzi kolejno czwórka dzieci, a rodzice
rejestrują we własnym mieszkaniu na wrocławskich Krzykach pierwsze ze
stowarzyszeń: Inicjatywę Historyczną. Mają cel, by nie dopuścić do zapomnienia
o wojnie i jej bohaterach. Dominika - zawodowo wiążąca się z pozarządówką i
wychowująca dzieci - wciąż chodzi i do kombatantów, a niektóre z wojennych
opowieści wrzuca na Facebooka. Na przykład historię Heleny Motykówny, Dziuni,
zakatowanej w 1946 r., w ósmym miesiącu ciąży. Sama też znów jest w ciąży. Nie
może spać od takich obrazów.
*
Tymczasem Magdalena ratuje zwierzęta. Od małego wierzyła,
że kiedyś będzie hodować konie, w trakcie studiów pracuje w stajni. Kończy
prestiżową Szkołę Główną Handlową, bo do tej uczelni należy klub jeździecki.
Tam prócz koni są i psy. Co wieczór trzeba „zrobić weterynarię”, czyli podać
zastrzyki, leki zapisane przez weterynarza, czasem przyjąć poród, czasem
ratować zwierzę. Tego, czego nie wie, doucza się na kolejnych kursach. Do
stajni
wciąż ktoś podrzuca zwierzę i
trzeba się nim zająć. Powstaje fundacja Animals, Magdalena Klim jest wśród założycieli. Wreszcie tworzy się
przychodnia, która w założeniu ma zarobione komercyjnie pieniądze
przeznaczać na pomoc bezpańskim zwierzętom. Gdy zaplecze jest już pełne psów,
dociera do pomysłodawców, że plan się nie powiódł. Potrzebujących zwierząt jest za dużo, aby można było pomóc wszystkim.
Życie doprowadza ją do miejsca, w którym kiedyś był
dziadek Staszek. Nieświadomie powiela jego drogę. On pyta w „Tańczącym
niewolniku”: „Co zrobiłbyś, czytelniku, na moim miejscu, gdybyś mógł uratować
tylko jednego więźnia, a musiałbyś wybierać między Polakiem i Włochem?”. I
nie chodzi o narodowość, ale o sens ratowania,
a także prawo do odebrania życia. Włoch, mimo próśb, łazi po niewielkim
szpitalnym pokoju i prątkuje, od czego umierają inni. Nie sposób odizolować
chorego, nie sposób leczyć pozostałych.
Naziści w tej swojej fabryce umierania okazują się
racjonalni: po skardze lekarza Włoch znika. Czy lekarz jest winien śmierci
Włocha? Czy ma za zasługę uratowanie tych, którzy umarliby przez niego? Jest w
owej książce dużo trudniejszych wyborów - gdy samemu trzeba zrobić zastrzyk.
Czy skrócić cierpienia choremu, którego już nie można uratować, i zrobić
miejsce dla tego, który ma jeszcze szanse? Jeśli tak, to kiedy?
Magdalena w warunkach normalnego świata przekłada dylematy
dziadka Stanisława na zwierzęta. Gdy zaplecze przychodni weterynaryjnej
rozrasta się w schronisko, którego zostaje szefową, stawia na sterylizację, a z
czasem i na eutanazję. Sama podaje zastrzyk psom, które już nie mają szans.
Trudne decyzje, trudne gesty. Magdalena uważa, że w ten sposób człowiek staje
się dorosły.
*
Tymczasem Dominika wchodzi głębiej w mrok, ale ten miniony.
Gdy organizuje kolejne rekonstrukcje - scen wojennych, powstania warszawskiego
- niemal doświadcza tamtego strachu i poczucia bezradności. Gdy zabiega, by
we Wrocławiu stanął pomnik rotmistrza Pileckiego, cytuje opisy bestialstwa
(matka rotmistrza była z domu Oświęcimska, może to sprawiło, że zdecydował się
dać zamknąć w obozie w Oświęcimiu. Przetrwał. Tylko po to, by po wojnie
zamęczyła i zabiła go bezpieka). Organizuje marsz ku pamięci ofiar rzezi
wołyńskiej - ten, który mają jej za złe nacjonaliści z ONR, bo jako organizatorka
kazała zdjąć baner o śmierci dla wrogów ojczyzny i usunąć symbole falangi. Czyta o sobie, że jest opłacaną przez wrogów
Żydówką.
Kryteria czytania świata ma coraz bardziej czarno-białe.
Protest - tylko biały. Biała, znaczy dobra, jest troska o kulturę. W mieszkaniu na Krzykach rejestruje się kolejne
stowarzyszenie - fundacja im. Danuty Kohlberger-Nowickiej, żony wrocławskiego
profesora Romualda Nowickiego, zajmująca się dorobkiem życia pary, czyli sztuką
chińską. Dominika popiera, gdy w wakacje mąż 10 dni urlopu przeznacza na
ratowanie polskiego cmentarza w Kołomyi. Jedzie z dziećmi do Kamieńca, żeby
pokazać im pałac. Nad polskie morze.
*
Tymczasem w życiu Magdaleny pierwsze
wyjście na ulicę. Marsz KOD. Po wyborach, zagarnięciu Trybunału jeszcze liczy
na prezydenta. Ogląda transmisję w telewizji - i już wiadomo, że nie było na
co liczyć. Razem z ludźmi z Obywateli RP trafia na kontrmiesięcznice
smoleńskie. Narracja rządowa - że to zamach, że „biedna Polska znów padła
ofiarą mocarstw i trzeba się zjednoczyć”, jest dla niej nie do przyjęcia. Dużo
myśli o tym Smoleńsku. W dniu katastrofy, jak wszyscy, paliła znicze na Krakowskim
Przedmieściu, ale lata mijają, a politycy nie pozwalają dokonać się żałobie.
Symbolicznie, a potem także formalnie, wciąż na nowo rozkopują grób. A ją aż skręca
w środku, tak silny czuje sprzeciw.
1 września, gdy ochłonęła, uderzona w twarz na placu
Piłsudskiego, i gdy już przeczytała w internecie, kim jest tamta kobieta, pomyślała o niej ze współczuciem. Niewolnik
nie zatańczy, jeśli sam się spęta. Dziadek Staszek pewnie byłby zadowolony.
Jego książka ma motto z „Boskiej komedii” Dantego: „Bać się należy tych rzeczy
jedynie, z których się szkoda niepowrotnie leże, ale nie innych, których groza
minie”. Magdalena nie boi się. Pewna, że jeśli jej krzyk: „Konstytucja!”,
słyszała kobieta na trybunie, to z pewnością i prezydent ją usłyszał.
*
Tymczasem Dominika rezygnuje ze stanowiska pełnomocniczki
wojewody do spraw programu Niepodległa. Mówi, że dorosłość wymaga ponoszenia
konsekwencji własnych działań. Przez swoich tym razem zostaje uznana za
bohaterkę prawicowe media publikują oświadczenia
kombatantów, z którymi przyjechała (12 podpisów), wypowiedzi Pawłowicz,
Cejrowskiego, telewizja Trwam i „Gość Niedzielny” piszą o „Nowej Ince”. Ale ona
wydaje w prawicowych mediach oświadczenie, że żałuje. Pisze: to były wielkie
emocje. Dodaje: ma nadzieję, że niefortunna sytuacja stanie się przyczynkiem
do refleksji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz