niedziela, 23 września 2018

Kasting do kasty



Do Sądu Najwyższego wybrano „ludzi Ziobry”. Jedni się oburzają. A drudzy mówią: zawsze wybierano ludzi bliskich aktualnie rządzącym. Albo „układowi” sędziowskiemu.

Nie zawsze tak było. Nie wyłącznie. A bliskich nie zna­czyło posłusznych. Ale prawdą jest, że w Polsce mamy od lat duży kłopot z transparentnością i bezstronno­ścią wyborów do najwyższych instancji sądowych - polskich i zagranicznych. A więc i z demokracją, która polega na społecznej kontroli poczynań władzy. Publiczna debata na temat kandydatów na stanowiska sędziowskie - i to nie­zbyt intensywna - dotyczyła do tej pory tylko wyborów do Trybu­nału Konstytucyjnego. I dzięki niej udało się uniknąć wybrania do Trybunału np. człowieka ściganego listem gończym, czynnego alkoholika karanego dyscyplinarnie czy profesora, który przegrał proces o plagiat. Natomiast konkursy do Sądu Najwyższego, Na­czelnego Sądu Administracyjnego, do Trybunału w Strasburgu, w Luksemburgu, do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego odbywały się przy opuszczonej kurtynie. Nikt nad kandydatami publicznie nie debatował, nie badał publicznie ich dotychczaso­wej aktywności. Nie mówiąc już o światopoglądzie i poglądach prawnych. Dopiero w końcówce działania rozwiązanej przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa wprowadzono transmisję obrad. Ale nowa KRS przesłuchuje i debatuje nad kandydatami na zamknię­tych posiedzeniach.
   Kwestia przejrzystości procedury wyborów - nie tylko sędziów i nie tylko do sądów najwyższych, ale i na inne wysokie stano­wiska związane z władzą i wpływem na sprawy publiczne - jest kluczowa dla zaufania obywateli do państwa i dla jakości spra­wowania władzy.
   Po upadku pierwszych rządów PiS w 2007 r. Platforma Obywa­telska, w reakcji na głębokie patologie tamtego stylu rządzenia, postawiła na transparentność i bezstronność obsadzania urzędów. Za pierwszych rządów PiS dwie instytucje były dla rządzenia klu­czowe. IPN, który kierował lustracyjne oskarżenia wobec ważnych dla opozycji postaci, a także wobec tych sędziów TK, którzy nie zasiadali tam z poręczenia prawicy (żadne z oskarżeń nie zna­lazło potwierdzenia). I prokuratura, która z użyciem prowokacji i podsłuchów tropiła „układ” w opozycji. PO po dojściu do władzy zniosła polityczną podległość obu tych organów. Zorganizowano, po raz pierwszy w III RP apolityczne, wręcz obywatelskie wybory na prokuratora generalnego i do IPN. Członków Rady IPN, któ­rzy wybrali prezesa (po tym jak dotychczasowy, Janusz Kurtyka, zginął w katastrofie smoleńskiej), wybierało kolegium elektorskie złożone z naukowców wskazanych przez uniwersyteckie wydzia­ły historii. Kandydaci na pierwszego niezależnego prokuratora generalnego mogli zgłaszać się sami, a dwóch do przedstawienia prezydentowi wybrała Krajowa Rada Sądownictwa. Ostateczny wybór był w ręku polityka, tyle że partii opozycyjnej: prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
   Przesłuchania zarówno kandydatów do Rady IPN, jak i na prokuratora generalnego były publiczne i otwarte dla każdego. Po­dobnie ich biogramy.

PiS zlikwidował niezależną prokuraturę, w tym konkursy na szefów prokuratur, podobnie - Radę IPN. Powołał Kole­gium IPN wyznaczane przez polityków. Wprowadził wybory sę­dziów do KRS przez polityków. Maksymalnie nietransparentne, nie znamy nawet list poparcia, a więc nie możemy sprawdzić, czy podpisały je osoby do tego uprawnione. Na stanowiska pre­zesów i wiceprezesów sądów wybrano ludzi z błyskawicznego awansu, który zawdzięczają „dobrej zmianie”. Albo urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, jak rzecznik KRS Maciej Mitera, który ma na koncie wyrok dyscyplinarny.
   Tak wyłoniona KRS wybrała teraz 44 osoby do Sądu Najwyż­szego. Za zamkniętymi drzwiami.
   Wybrańcy KRS czekają na akceptację prezydenta. Ci, którzy mają orzekać w Izbie Dyscyplinarnej, to w połowie prokuratorzy, a więc podwładni Zbigniewa Ziobry. W sumie sześcioro. Prokurator Małgorzata Bednarek to twórczyni „ziobrowego” Stowarzyszenia    Prokuratorów Ad Vocem. Przy ocenie jej zawodowych kwalifikacji warto przypomnieć, że opinii publicznej znana jest jako prowa­dząca śledztwo w słynnej sprawie z czasów pierwszych rządów PiS „mafii prokuratorsko-sędziowskiej w bielskim wymiarze sprawie­dliwości”. Winę 11 sędziów i prokuratorów ogłosiła na początku śledztwa na konferencji prasowej. Jedyny dowód: pomówienia „skruszonego” kryminalisty. Wszyscy oprócz jednego okazali się niewinni, wyprocesowali odszkodowania od państwa za zrujno­wane kariery i zdrowie. W 2016 r. Bednarek awansowała do Pro­kuratury Krajowej. Jej inne sukcesy zawodowe nie zostały opinii publicznej przedstawione.
   Prokurator Adam Roch, jak doniosła „Gazeta Wyborcza”, zlecił czynności śledcze z kobietą w trakcie porodu, co w postępowaniu przed Trybunałem w Strasburgu uznano za naruszenie zakazu tor­tur i innego okrutnego traktowania. Prowadził też sprawę lobbysty Marka Dochnala, która skończyła się przegraną w Strasburgu.
   Prokurator Jarosław Duś prowadził sztandarowe dla PiS spra­wy: „doktora G.” i śledztwo, które miało udowodnić, że prowo­kacja CBA w Ministerstwie Rolnictwa (tzw. afera gruntowa) nie udała się, bo Andrzej Lepper został ostrzeżony przez biznesmena Ryszarda Krauze i byłego prokuratora krajowego Janusza Kacz­marka. Śledztwo skończyło się niczym. Gdy PiS oddał władzę, prokurator Duś uderzył się w głowę, spadając z krzesła, i odszedł - w wieku 33 lat - w stan spoczynku ze względu na inwalidztwo. Powrócił w 2016 r. - do Prokuratury Krajowej, jako wicedyrektor departamentu. Nie uzbierał wymaganych 10 lat pracy w zawo­dzie prawniczym, więc KRS zaliczyła mu okres spoczywania.
   Prokurator Duś był karany dyscyplinarnie, a wybrano go do Izby Dyscyplinarnej SN. Podobny problem ma radczyni prawna Małgorzata Ułaszonek-Kubacka, która jednak, już
po wybraniu jej przez KRS, wycofała się z konkursu. KRS wybrała też do Izby Dyscyplinarnej innego radcę: Adama Tomczyńskiego (patrz art. POLITYKA 37), byłego sędziego, który - jak wiele na to wskazuje - uciekł do zawodu radcy przed wiszącą nad nim groźbą postępowania dyscyplinarnego za podejrzane orzekanie o upadłości spółek posiadających w Warszawie atrakcyjne grun­ty (inny sędzia, z którym orzekał, dostał wyrok dyscyplinarny).

Inną grupą wybraną do SN są ludzie związani z Kościołem katolickim: profesorowie KUL, eksperci kościelni - w sumie pię­ciu. Wśród nich prof. nadzw. Marek Dobrowolski, zwolennik wpi­sania do konstytucji invocatio dei. W „Rzeczpospolitej” (z 12 maja) uzasadniał to tym, że „polskie społeczeństwo jest społeczeństwem teistycznym”, czego dowodem są m.in. kapliczki przydrożne, or­szaki Trzech Króli i popularność piosenek Arki Noego.
   Kolejny nominat: prof. UW Aleksander Stępkowski, to założy­ciel antygenderowej i antyaborcyjnej organizacji Ordo Iuris, były wiceminister spraw zagranicznych w rządzie PiS. Tymczasowym prezesem Izby Dyscyplinarnej ma zostać, według Radia RMF, prof. Jan Majchrowski, ten sam, który stał na czele tzw. Zespołu Kuchcińskiego, którego zadaniem było sporządzenie odpowiedzi na opinię Komisji Weneckiej uznającej „naprawcze” działania PiS w TK za sprzeczne z europejskimi standardami. W tej od­powiedzi Zespół tłumaczy Komisji, że w Polsce od konstytucji ważniejsza jest wola suwerena, którą wykonuje partia rządząca.
   KRS wybrała do SN sześcioro wykładowców Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, instytucji Ministerstwa Sprawie­dliwości. Z jej dyrektorką prof. nadzw. Małgorzatą Manowską, wiceminister w pierwszym rządzie PiS. (Jej wiedzy fachowej nikt nie kwestionuje. Podobnie jak kompetencji innych wykładowców tej szkoły wybranych do SN) Wybrano też niezwiązanych z pracą dla PiS prawników, jak prof. nadzw. UW Antoni Bojańczyk, prawnik o dobrej renomie, publikujący artykuły, w których dowodzi zgodności z konstytucją działań PiS wobec sądów. Podobnie dobrą renomę jako prawnik ma wybrany do Izby Cywilnej SN prof. UW Kamil Zaradkiewicz, obecnie dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości, który jako dyrektor Biura Studiów TK, jeszcze w 2015 r., wsparł atak PiS na TK, dowodząc m.in., że wyroki Trybunału nie obowiązują, jeśli nie są zamieszczone w Dzienniku Ustaw, a premier ma prawo oceniać, które wyroki są wydane właściwie, a które nie.
   Adwokatura i samorząd radców prawnych uznały, że osoby kan­dydujące do Sądu Najwyższego biorą udział w niekonstytucyjnej procedurze, co jest naruszeniem etyki zawodowej. Może im grozić postępowanie dyscyplinarne. Pojawiły się też głosy, by odsuwać od pracy ze studentami kandydujących do SN pracowników na­ukowych wyższych uczelni. Rzecz jest cienka, bo na razie to, że pro­cedura konkursowa jest sprzeczna z konstytucją (niekonstytucyj­nie wyłoniona KRS, brak kontrasygnaty premiera na ogłoszeniu prezydenta o konkursie), to jedynie opinia prawna. Co prawda opinia, którą podziela większość świata prawniczego w Polsce i za granicą, ale tylko opinia. A wolność gło­szenia poglądów i wolność nauki to wartość konstytucyjna. Dyskryminacja i karanie za poglądy prawne byłyby niebezpiecznym precedensem. I powtórzeniem tego, co upra­wia dziś PiS.

Można krytykować, że KRS (czyli PiS) wybrała kandydatów ze względu na poglądy. Ale poglądy - pomijając prze­stępcze typu rasizm - same w sobie nie dyskwalifikują. Mało tego: ktoś, kto nie ma poglądów, nie kwalifikuje się na urząd sę­dziego, bo to znaczy, że nie myśli. Nie jest także niczym nowym, że ten, kto wybiera kandydatów, często stosuje kryterium zgod­ności ich poglądów z własnymi. Tak przez całą III RP wybiera­no sędziów do TK i trybunałów międzynarodowych, czyli tam, gdzie o wyborach decyduje czynnik polityczny. Np. w 2012 r. PO-PSL wybrały do Trybunału w Strasburgu nieznanego bliżej opinii publicznej badacza konstytucjonalizmu francuskiego z UJ prof. Krzysztofa Wojtyczka, odrzucając w niejawnym konkursie zbyt liberalnego prof. Wojciecha Sadurskiego czy „nie swojego” Marka Antoniego Nowickiego, działacza Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i byłego sędziego strasburskiego Trybunału.
   Czy to znaczy, że poza „drobiazgiem”, jakim jest niekonstytucyjność procedury konkursowej przed KRS, cała reszta pisowskich wyborów do SN nie tak znowu bardzo odbiega od dotych­czasowych obyczajów?
   Odbiega, i to drastycznie. Po pierwsze, wybory do SN nigdy nie były polityczne. Były to wybory wewnątrzśrodowiskowe, co jest zresztą jednym z głównych zarzutów PiS do sędziów: że „sami się wybierają”. Choć nie jest to cała prawda, bo w wybierającej sędziów KRS jedną czwartą składu konstytucyjnie stanowi czyn­nik polityczny, a więc władza miała głos kontrolny. A od czasu odmowy nominacji 9 sędziów przez prezydenta Kaczyńskiego trzeba się było liczyć także z tym czynnikiem politycznym. Różni­ca polega na tym, że dziś w KRS sędziów wybierają nie sędziowie i politycy, ale politycy i polityczni nominaci. Przedtem sędziowie, oceniając kandydatów do SN czy do innych sądów, kierowali się mierzalnymi czynnikami merytorycznymi. I znajomościami. Po­litycy zaś kierują się znajomościami i interesami politycznymi, których nie należy utożsamiać z interesem wyborców. Dla bez­stronności wymiaru sprawiedliwości ma to kapitalne znaczenie.
   Druga różnica: do tej pory od kandydatów stających przed KRS wymagano opinii ich środowiska i przedstawienia dorobku.
Tak to opisuje prezes Izby Karnej SN Stanisław Zabłocki (prezy­dent Duda nie wyraził zgody na dalsze jego zasiadanie w SN): „najpierw jeden z wyznaczonych sędziów SN sporządzał ana­lizę kilkudziesięciu orzeczeń kandydata, badał statystyki jego orzecznictwa, a jeśli był to kandydat ze środowiska akademic­kiego - dokonywał analizy jego naukowego dorobku; następnie sędzia ten sporządzał obszerną, kilkunastostronicową opinię o kandydacie, przedstawianą wszystkim członkom Izby, do któ­rej aplikował kandydat. Z kolei następowało spotkanie wszyst­kich członków Izby z kandydatem, podczas którego prowadzona była nieograniczona żadnym limitem czasowym rozmowa z nim, po której następowało tajne głosowanie. Kolejnym etapem było przedstawienie opinii, analiz, statystyk i wyników głosowania izbowego wszystkim sędziom Sądu Najwyższego, co najmniej na kilkanaście dni przed Zgromadzeniem Ogólnym sędziów, aby mogli oni dokładnie zapoznać się z tą dokumentacją. Potem podczas Zgromadzenia Ogólnego kandydat dokonywał autopre­zentacji, a jego uczestnicy zadawali mu pytania; wreszcie nastę­powało tajne głosowanie. A cała zgromadzona dokumentacja wędrowała do KRS i tam była poddawana kolejnym analizom”.
   Teraz KRS podejmował decyzję po kilku­minutowej rozmowie z kandydatem, przez cztery dni przerobił blisko dwustu. I nie musi badać dorobku. To znaczy, że o nominacji do Sądu Najwyższego zadecydują wyłącznie deklarowane poglądy. A można podejrzewać, że także skłonność kandydata do tego, by do­stosować je do oczekiwań władzy (przykład prof. Zaradkiewicza, który przed KRS wy­rzekł się swoich poglądów na związki jednopłciowe). Zaś poziom merytoryczny, ale też etyczny kandydata (vide osoby z karami dyscyplinarnymi) nie był brany pod uwagę. Tymczasem słaby merytorycznie sędzia to zagrożenie dla wymiaru sprawiedliwości. Szczególnie w SN, którego orzeczeń żadna in­stancja już nie zweryfikuje.

Trzecia fundamentalna różnica dotyczy niezawisło­ści sędziów. Starając się o miejsce w TK, SN czy NSA, czy­li sądach, które wieńczą sędziowską karierę, kandydat mógł się przymilać do decydentów poglądami, a nawet obiecywać posłuszeństwo. Ale odtąd, od momentu wyboru, był od tych koncesji wolny, bo jeśli tylko nie złamał prawa, władza nic nie mogła mu zrobić. Także po osiągnięciu stanu spoczynku nie musiał się obawiać retorsji, bo prawo gwarantowało mu 75 proc. dotychczasowego uposażenia. To były prawne gwa­rancje niezawisłości, które sprawiały, że sędzia mógł się nie bać orzekania wedle własnego, a nie politycznego sumienia.
   Dziś tych gwarancji już nie ma. To znaczy są, ale na papierze. Władza PiS pokazała, że nie trzyma się żadnego prawa, żadnych reguł. Nawet zobowiązań międzynarodowych. Więc jeśli uzna to za potrzebne, pozbędzie się z SN sędziego, który się zbiesi. Już zapowiedziała dyscyplinarki za wyroki. A przy niektórych sędziach wystarczy ich dotychczasowa działalność. Nie bez powodu według nowych (niekonstytucyjnych - ale co to ma dziś za znaczenie?) przepisów dyscyplinarnych sędzia odpowiada także za czyny przedawnione. Więc np. gdyby zbiesił się radca Tomczyński, wła­dza przypomni sobie o sprawie sprzed kilkunastu lat, od której uciekł do korporacji radcowskiej. To samo prokuratorzy Duś i Roch, czy sędzia Mitera z KRS: władza przypomni sobie, że sę­dzia musi być „nieskazitelnego charakteru”. Na innych znajdzie się np. jakiś kosztowny drobiazg nieujawniony w oświadczeniu majątkowym, nieobyczajne zachowanie, przekroczenie prędkości. PiS wie, że wybrańcy KRS to wiedzą. I oni to wiedzą. I to wystarczy.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz