U Donalda
Już za kilka dni rozpocznie się festiwal
pt. „Pan Duda jedzie do Waszyngtonu”. Niestety, znaczące w tej wizycie będzie
tylko to, jak bardzo jest nieznacząca i jak wielkie wydarzenie próbuje się
zrobić z czegoś, co przez dziesięciolecia było rutyną.
Oczywiście, to
postęp, że prezydent RP nie będzie już gonił za prezydentem USA po korytarzach
i wyczekiwał na niego przed windami. Nie skryje to jednak oczywistości. W
tysiąc dni udało się PiS-owi zniszczyć niemal cały dorobek ćwierćwiecza
polskiej polityki zagranicznej. Doszło do katastrofalnego pogorszenia pozycji
Polski, degrengolady naszej dyplomacji i zapaści w relacjach z najważniejszymi
sojusznikami.
Degradacji państwa
towarzyszy dramatyczna degradacja prezydentury. Tak nieznaczącej prezydentury
Polska nie miała od 30 lat. Prezydenta, który tak mało znaczyłby w
międzynarodowej polityce - też nie.
W Ameryce byliśmy
jeszcze kilka lat temu cenionym sojusznikiem, którego sukcesy nadawały sens
kilku dekadom amerykańskiej polityki zagranicznej. Dziś jesteśmy tylko
petentem, któremu - po długim, upokarzającym czekaniu - można zaoferować fotkę
z prezydentem. PiS-owskiej władzy udało się więc popsuć nawet relacje z
Waszyngtonem, choć nacjonalizm ma się dziś w nim tak dobrze jak w Polsce. Nie
mogło być inaczej, skoro na delikatnych dyplomatycznych instrumentach, gdy
chodzi na przykład o relacje z Izraelem, pozwala się grać marnemu grajkowi,
jakim jest wiceminister Jaki. To zresztą jakaś ogólniejsza tendencja. Czasem
można odnieść wrażenie, że politykę zagraniczną robią u nas nie profesjonalni
dyplomaci, ale gorliwi naturszczycy - za odcinek niemiecki odpowiada poseł
Mularczyk, za francuski - poseł Kownacki, za izraelski - minister Jaki, za
rosyjski - Kornel Morawiecki, a za ukraiński poseł Jakubiak. I wszyscy osiągają
podobne sukcesy.
Waszyngton, owszem,
lubi dyktatorów, ale po pierwsze w naszej części świata ma lepszych niż
nadwiślańskich, po drugie - wszyscy tam wiedzą, że Andrzej Duda nie jest
znaczącym politykiem nawet w Polsce i nie załatwia się z nim poważnych spraw.
Wystarczy więc odfajkować spotkanie z nim i tyle. Co innego taki Putin czy
Kim, spotkanie z prawdziwym dyktatorem generuje wielkie zainteresowanie
światowych mediów, którym Trump się syci. Spotkanie z naszym prezydentem żadnym
medialnym hitem nie będzie. On sam obniżył sobie zresztą poprzeczkę tak, że
już brak afrontów ze strony gospodarzy jest znaczącym sukcesem. Premierzy
Kanady i Australii nie przyjęli go nawet w swych siedzibach, tylko w budynkach
parlamentu, a w tym drugim przypadku na rozmowy z gościem z Polski został już
tylko wiceminister obrony. To więcej niż afront. Zwykły policzek.
Jak może wyglądać
rozmowa Trumpa z Dudą? - Panie prezydencie - mógłby zacząć prezydent RP - czy
możemy liczyć na stałą amerykańską bazę w Polsce? - Nie bardzo, przecież
wiecie, że Putin się wścieknie, a ja nie chcę go denerwować. A jakie są wasze
relacje z Putinem? - zapyta Trump. - Słabe, ostatnio pojawiają się głosy, że
powinniśmy go zaprosić, ale będzie ciężko, bo przez lata mówiliśmy, że próbował
zabić naszego prezydenta. - Aha, a próbował? - No, nie wiemy, ale nie chce
oddać wraku. - Wrak wam mogę załatwić, ale zróbcie jakiś gest w stronę Putina.
- Na przykład? - Skrytykujcie ostro Merkel i Ukraińców. - Ale cały czas
krytykujemy. - To dobrze, on to na pewno docenia. Ale może trzeba czegoś więcej.
Skrytykujcie Unię Europejską. - Krytykujemy. - To może zapowiedzcie, że chcecie
z niej wyjść? - No, dajemy to do zrozumienia, ale musimy być ostrożni, bo
ludzie chcą pieniędzy z Unii. Chociaż Francuzi teraz mówią, że nie chcą nam
płacić.
- I bardzo dobrze, zaatakujcie ostro Francuzów, oni przestaną
płacić, wtedy wy będziecie mogli wyjść z Unii, a Władimir to doceni. - Ale
media by nas skrytykowały, są nam nieprzychylne, szczególnie jedna prywatna
telewizja. - Nie możecie jej zamknąć? - Nie bardzo, bo należy do was i
powiedzieliście nam, żeby nie zamykać. - No tak, to nie możecie.
- Z sądami nam za
to poszło. Zaraz będziemy mieć swojego prezesa Sądu Najwyższego - mógłby się
pochwalić Duda. - Też bym tak chciał. A tu sądy wciąż mi przeszkadzają. I
prokuratorzy. I w razie czego sam będę musiał siebie ułaskawić. - Aja to już
nawet ułaskawiam przed końcem procesu. - To dobrze, dobrze, naprawdę dogadacie
się z Władimirem. No dobra, Andrew, bo już minęło pół godziny, muszę coś dać
na Twittera. - To ja dziękuję, bo pana poprzednik w Białym Domu tylko nas
krytykował. - To był muzułmanin.
- No tak. - To bye, Andrew.
Prezydent Duda i
premier Morawiecki zgodnie powtarzają, że krytykują nas na świecie, bo się z
nami liczą. Cóż, liczą się tylko z prawdziwymi dyktatorami. Z upadającymi demokracjami
nikt się nie liczy. Krytykuje się je, owszem, ale głównie się je lekceważy. To
jedno łączy Trumpa z jego przeciwnikami, demokratami, w Ameryce i w Europie.
Tomasz Lis
Ostrożnie: kampania
Duże poruszenie wywołał, opublikowany w
ubiegłotygodniowej POLITYCE, tekst naszego dziennikarza śledczego Grzegorza
Rzeczkowskiego o„rosyjskich tropach” słynnej afery podsłuchowej. Jednak - o
czym obok pisze sam autor - władze państwowe w żaden poważny sposób na artykuł
nie zareagowały. W Ameryce, dla zbadania tamtejszych rosyjskich śladów w
kampanii wyborczej, powołano urząd specjalnego prokuratora o ogromnych kompetencjach.
U nas niezależne śledztwa, zwłaszcza prowadzące w stronę obozu rządzącego, były
by jeszcze teoretycznie możliwe przed trzema laty, teraz już absolutnie nie, bo
jednym z pierwszych ruchów nowej władzy była likwidacja odrębnej prokuratury i
podporządkowanie jej ministrowi sprawiedliwości. Jaki prokurator poprowadziłby
dziś takie dochodzenie? A służby specjalne? Przecież szef CBA - i jednocześnie
nieformalny zwierzchnik wszystkich państwowych tajnych służb - Mariusz Kamiński
jest jedną z głównych figur, do których prowadzą różne wątki tej sprawy. Mowy
nie ma, żeby za kadencji obecnej władzy udało się cokolwiek tu wyjaśnić To
tylko potwierdza, że niezależne media są w dzisiejszych czasach wciąż, a może i
bardziej niż kiedyś, potrzebne, niezastępowalne i osamotnione (o czym jako
wydawcy próbujemy przekonać Parlament Europejski, który w tych dniach ma
głosować, czy przyznać prasie jakąkolwiek prawną ochronę przed żerującymi na
jej materiałach wielkimi korporacjami i portalami internetowymi).
Warto dziś, z perspektywy kilku lat,
jeszcze raz popatrzeć na aferę podsłuchową, która wstrząsnęła Polską i polską
polityką przed wyborami 2015 r. Czy ktoś jeszcze pamięta rzekomo straszne
rzeczy, ocierające się o zdradę stanu, które mieli opowiadać sobie politycy
nagrani u Sowy i Przyjaciół? Czy poza samym faktem nagrań i ich ujawnieniem
było tam cokolwiek nielegalnego, czy ktoś z nagranych trafił pod sąd, został
oskarżony, skazany, skompromitowany? A jednocześnie przypomnijmy sobie ówczesny
stan paniki moralnej, powszechnego potępienia, prowadzącego do (spóźnionych,
zdaniem wielu) dymisji właściwie wszystkich podsłuchanych.
W kontekście
nadchodzących kampanii wyborczych to ważna przestroga: pokazuje, jak łatwo w
gruncie rzeczy manipulować opinią publiczną, organizować i nakręcać społeczne
oburzenie. PiS zawsze wykazywał tu dużą sprawność, nie tylko wtedy, gdy sam
atakował, zarzucając przeciwnikom wszystkie możliwe przestępstwa, ale i wtedy,
gdy był atakowany. To technika, którą nazywam „neymaryzmem” od nazwiska
brazylijskiego piłkarza, który na mundialu w Rosji zasłynął efektownym
symulowaniem potwornych cierpień i obrażeń przy najlżejszym kontakcie z rywalem.
Tak dokładnie jest z PiS: wszystkie czyny i słowa oponentów stają się od razu
„niebywałe, haniebne, brutalne, histeryczne, antypolskie”. Na szczęście, dziś
to działa słabiej niż kiedyś.
Ale afera podsłuchowa pokazuje też, jak
wielką siłę destrukcyjną mają w politycznych kampaniach nagrania. Właściwie
wszystkim ostrym zwrotom politycznym w Polsce w tym tysiącleciu towarzyszyły
lub wręcz je wywołały ujawnione „taśmy”. Tak było z „aferą Rywina” 2002-04,
która rozbiła potęgę SLD, uderzyła w środowisko „GW” i utorowała drogę do
władzy „pierwszemu PiS”. Tenże PiS został potem w 2006 r. ugodzony „taśmami
prawdy”, czyli nagranymi przez reporterów TVN „korupcyjnymi propozycjami” składanymi
przez wysłannika PiS posłance Samoobrony, co doprowadziło do wymierzonych w
Samoobronę serii nagrań w tzw. aferze gruntowej i nieplanowanego upadku rządu
Jarosława Kaczyńskiego. Formację PO, która przejęła potem władzę, rozbiła z
kolei „afera hazardowa” z 2009 r. związana z ujawnieniem (zapewne przez CBA,
kierowane jeszcze/już wtedy przez Mariusza Kamińskiego) nagrań rozmów polityków
PO z biznesmenami branży hazardowej. A w drugiej kadencji Platformę dobiła afera
podsłuchowa.
Jak skuteczna to
broń, pokazuje choćby wciąż tocząca się sprawa Krzysztofa Kwiatkowskiego,
obecnego prezesa NIK, któremu nagrano rozmowę z jednym z polityków PSL na
temat obsady jakiegoś stanowiska w NIK. Za to - dobremu skądinąd prezesowi - grozi
proces i przyspieszona dymisja. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby domyślić
się, że podobne jak ta rozmowy, o obsadzie jakiegoś stanowiska, poprzedzały
dziesiątki tysięcy nominacji personalnych przeprowadzonych przez PiS, nie
mówiąc już o innych interesach ludzi władzy. Ale nie ma nagrań.
Gdyby jakakolwiek
narada na Nowogrodzkiej, u ministrów Ziobry, Błaszczaka, Brudzińskiego czy Macierewicza
„została ujawniona”, brzmiałoby to zapewne nie lepiej niż cokolwiek na historycznych
aferowych taśmach. Choć dziś skutek polityczny byłby zapewne umiarkowany.
Opozycja jest nadal słaba w neymarowaniu, a w ostatnich latach elektorat PiS
tak stężał, że raczej żaden nowy skandal czy wpadka władzy nie naruszy już jego
lojalności. To potencjalni wyborcy antyPiS są i będą głównym celem
kampanijnych manipulacji; ich jeszcze można pozyskać, zniechęcić lub zneutralizować.
Dlatego namawiamy, aby decyzje wyborcze podejmować już teraz, odwołując się do
doświadczenia i ocen z ostatnich trzech lat, i się ich potem trzymać -
ignorując, na ile można, samą kampanię, która z natury rzeczy mąci, tumani,
przestrasza.
To dziś łatwiejsze niż jeszcze przed paroma
dniami, bo po ostatnich konwencjach wyborczych wszystkich ugrupowań oferty
polityczne i programowe leżą na stole. Miniony weekend trzeba zresztą uznać za
ogólnie udany dla ugrupowań opozycyjnych. Konwencje Koalicji Obywatelskiej,
SLD, PSL, a także imponujący Kongres Obywatelskich Ruchów Demokratycznych w
Łodzi miały dynamikę, czytelny przekaz, emocje i sens. Właściwie wszyscy mówili
zgodnie o potrzebie bliskiej współpracy środowisk opozycyjnych już w wyborach
samorządowych i konieczności zawarcia „paktu antypisowskiego” przed następnymi
próbami wyborczymi. Propozycje programowe opozycji także zaczynają się składać
w coraz bardziej spójną ofertę „lepszej Polski po Pis”, bardziej solidarnej,
empatycznej, demokratycznej, samorządnej. I o tym jeszcze warto rozmawiać. A
sama kampania - ze wszystkimi chwytami, hakami, neymarami - niech się toczy,
skoro musi.
Jerzy Baczyński
Poranek komsomolca
Swego czasu przeryłem cały internet w poszukiwaniu
tego zdjęcia i nie znalazłem. A widziałem je przecież na własne oczy,
wetknięte za uszczelkę szyby autobusu, który nas wiózł na koncert z Suchumi do
Gagry. Właściwie była to pocztówka z podpisem „Poranek komsomolca w słońcu” -
na fotce widniał Józef Stalin w łanie zboża, z marynarką przerzuconą przez
ramię i patrzył pod słońce, mrużąc oczy. Podpisany cyrylicą, zdjęcie
czarno-białe, pożółkłe ze starości.
Zaskoczyło mnie, bo
rok był 1973 i Stalin był w Związku Radzieckim żołnierzem wyklętym. Znikł z
książek i fotografii, nie wymawiało się głośno jego nazwiska, jako barbarzyńca
o niezliczonych zbrodniach na koncie został relegowany z kart sowieckiej
historii - przynajmniej jako bohater. Jednak nie wszędzie. W Gruzji, skąd pochodził,
nadal otoczony był czcią, której nawet najtwardsi rosyjscy komuniści nie
śmieli tknąć. W sklepach wisiały drzeworyty z jego profilem, w oknach domów
sterczały portrety w ramkach w formie monidła (kolorowane policzki i usta).
Kierowca autobusu (na naszych oczach w pół godziny wypił 300 gramów czystej
wódki, zapił śmietaną, nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że będzie kierował
naszym pojazdem, po prostu cicho zasiadł w hotelowej restauracji, golnął i
nagle ujrzeliśmy go za kółkiem), wyjaśnił nam, że to największy wódz od czasów
Nabuchodonozora i niech nikt nie próbuje żartować z widokówki, bo nas wysadzi
pośrodku Kaukazu. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy piekielnymi serpentynami 100 kilometrów,
zagraliśmy koncert dla widowni złożonej w połowie z liliputów (nie żartuję),
wróciliśmy i już. Mogliśmy wyjść ze stresu.
Minęły trzy lata i jechałem
wielkim amerykańskim truckiem przez amerykański stan Wisconsin, a amerykański
kierowca miał za boczną szybą - tak jak tamten Stalina - fotkę Marilyn Monroe.
Tak piękną, że spokojnie mógłbym i dziś zamontować sobie taką w pojeździe. W
latach 70. wciąż żywa była w USA moda na zdjęcia pin-up girls umieszczane w
szybach aut, co podobno spełniało podwójną funkcję: likwidowało poczucie
samotności oraz niczym herb klubu piłkarskiego definiowało gust kierowcy. Ci,
co mieli Marilyn, przynależeli do jednego klubu, inni, co mieli Bettie Page -
do konkurencyjnego.
W Polsce tradycję fotek zburzył Edward Gierek, wedle
Jarosława Kaczyńskiego „wielki patriota, choć komunista” (podobno był na
proszkach, gdy to mówił). Do czasu objęcia przez Gierka komunistycznego tronu wszędzie
widniały portrety trzech poprzednich królów: Władysława Gomułki, Józefa
Cyrankiewicza i Mariana Spychalskiego. Nad każdą tablicą szkolną, w każdym
urzędzie - u góry orzeł, niżej trzy fotki w ramkach. Andrzej Duda tego nie
może pamiętać, bo urodził się później, ale jego przełożony pamięta to doskonale
- Kaczyński wychował się w takim właśnie świecie bardziej niż ja (jest
starszy), nadto za komunizmu był dziecięcą gwiazdą filmową, mieszkał w willi,
no nie wiem... Kiedy Duda mówi, że pora, by ludzie dawnego systemu odeszli ze
stanowisk, to mocno ryzykuje, że przełożony się wnerwi i weźmie to do siebie.
Gierek natychmiast
skumał, że fala nienawiści społeczeństwa w chwili obalania jest potęgowana
niszczeniem portretów, i zakazał wieszania swoich. Miał nosa. Gdy los rzucił
mnie na koncerty do komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, tam
na każdej latarni widniał wielki plakat przedstawiający przywódcę tego kraju
Ericha Honeckera w soczystym pocałunku usta-usta z przywódcą sowieckim Leonidem
Breżniewem. Kultowa fota, ogromna, stanowiąca krańcowe pohańbienie - w końcu
właściciel (Breżniew) całował swojego niewolnika (Honeckera) w lubieżny
sposób, a niewolnik chwalił się tym widokiem przed własnym ludem. Koszmar.
Myślę, że nasz
chwilowy przywódca - choć bez funkcji, to jednak władca niemalże absolutny dla
swoich oddanych wojowników - pobrał z podręczników i tę lekcję. Dlatego nie
zgodził się na wbicie w ściany hali Stoczni Gdańsk tablicy głoszącej, że „był
tam” podczas strajku w 1988 roku. Nie chce pamiątek po sobie.
Musiał oczami
wyobraźni ujrzeć granice obciachu i wyobrazić sobie, że kiedyś ta tablica
będzie wyrwana z korzeniami i rozbita młotkiem. Ale już pomników brata kazał
postawić w Polsce więcej, niż w USA stoi posągów Abrahama Lincolna (tych jest
200). Być może nawet tyle, ile stało monumentów Lenina na Ukrainie, niepomny
tego, że tam wszystkie 1320 w końcu zburzono. Tak się kończą złe bajki, gdy
nastanie poranek.
Zbigniew Hołdys
Pomyłka obsadowa
Jedną z podstawowych cech dobrego aktorstwa
jest sceniczna wiarygodność. Bardzo szybko jako widzowie orientujemy sic, czy
sceniczne „kocham” jest wypełnione uczuciem, czy to tylko słowo, które obnaża
brak prawdy w aktorstwie. Bywają takie sytuacje w teatrze, że zły aktor
dostaje jakąś rolę przypadkowo. Ponieważ staje sic to dla niego zawodową szansą,
stara sic nadrobić za wszelką cenę brak talentu. Pierwszy zna tekst na pamięć,
przychodzi na próby przed czasem, zadaje bardzo wiele pytań reżyserowi, a na
scenie jest sztucznie pobudzony i gra tysiąc razy więcej, niż wymaga tego jego
postać. W końcowym efekcie staje sic nic do zniesienia, choć - jak uważa -
bardzo sic starał, żeby nic zmarnować swojej szansy i podołać zadaniu. Trudno
mu to wytłumaczyć, bo sądzi, że dał z siebie wszystko.
Przykładem takiego nieszczęścia w naszym politycznym
teatrze jest Pan Prezydent. Został obsadzony w głównej roli, co było
zaskoczeniem nic tylko dla społeczeństwa, ale również dla niego samego.
Dlatego właśnie ów ambitny, młody polityk powiedział sobie po słowach „tak mi
dopomóż Bóg”, że pokaże wszystkim, jaki jest świetny. I pokazuje. Pokazuje
więcej, niż potrzebujemy i niż potrafi. Jest zawsze wypucowany, emocjonalny,
nadgorliwy, a często również żartobliwy. Przygotowany na wszystkie
uroczystości. Wie, kiedy poprawić wstęgę na wieńcu, kiedy przyklęknąć na jedno
kolano, a kiedy buchnąć na dwa. Wie, że trzeba poślinić mankiet staruszce z
powstania i pogładzić po główce małego harcerzyka. Dowiedział się, że przy
klęsce suszy trzeba się zmartwić, a przy medalistach ucieszyć się i podziękować
za ich codzienny trud. Jeżeli to wszystko, co opisałem, robi się z godnością,
to my, obserwatorzy, widzimy człowieka. Ja widzę nadgorliwca, który za wszelką
cenę chce udowodnić, że na bycie Prezydentem zasłużył. W tych warunkach
obowiązkowe polityczne kłamstwa czujemy na 100 kilometrów. Nie ma
się jednak co przejmować. To tylko pomyłka obsadowa.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Nadzwyczajna kasta sędziów PiS
Zaczęło się od nominacji do nowej Krajowej
Rady Sądownictwa. Sędziowie, których tam wyznaczył PiS, dostali w pakiecie
prezesury i awanse do sądów wyższych instancji. Np. prezes Sądu Okręgowego w
Krakowie Dagmara Pawełczyk-Woicka, zwana „koleżanką Ziobry”, z sądu rejonowego
przeskoczyła najpierw na fotel prezesa sądu okręgowego, a potem dostała fuchę w
KRS, gdzie wybiera m.in. sędziów do Sądu Najwyższego. Partia takie osoby jak
ona - prezesów dużych sądów - praktycznie zwolniła od orzekania. Najnowsze
rozporządzenie ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobry wyznacza im pensum
wysokości 10 proc. spraw, które dostaje sędzia liniowy. Ale ktoś orzekać musi.
Prezes Pawełczyk-Woicka właśnie przeniosła sędziego Waldemara Żurka do innego
wydziału, ponieważ uznała, że jest niedociążony. Teraz będzie sądził w dwóch
wydziałach, bo nie odebrała mu wcześniej przydzielonych spraw.
Niektórych partia docenia jeszcze mocniej.
W programie „Uwaga” TVN24 pokazano w zeszłym tygodniu historię sędziego Sądu
Okręgowego w Lublinie Jerzego Daniluka. Partia delegowała go do Sądu
Apelacyjnego w Lublinie i uczyniła wiceprezesem, ze stosownymi apanażami.
Sędzia zażyczył sobie dodatku mieszkaniowego z powodu owej delegacji. Ale nie
było podstawy prawnej, bo nadal orzekał w Lublinie. Więc partia, decyzją
wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka, delegowała delegowanego już raz
wiceprezesa Sądu Apelacyjnego w Lublinie do Sądu Okręgowe go w Siedlcach. I
dodatek - wysokości 2120 zł miesięcznie - już się należał. Do tej pory na wynajęcie
mieszkania w Siedlcach pobrał już ponad 14 tys. zł. Nic nie wiadomo, by je
wynajął. I nie orzeka w Siedlcach. System losujący nigdy nie przydzielił mu
żadnej sprawy. Widziano go raz jeden, zaraz po delegowaniu, w styczniu. Pobiera
natomiast „kilometrówkę” za dojazdy z Białej Podlaskiej (600 zł miesięcznie).
Nie orzeka też w Sądzie Apelacyjnym w Lublinie, bo - teoretycznie - orzeka w
Siedlcach.
Ale dodatek
mieszkaniowy, „kilometrówka” i pensja sędziego sądu okręgowego powiększona o
dodatek funkcyjny wiceprezesa sądu to nie jedyny dochód sędziego Daniluka. Do
tego trzeba doliczyć 5368 zł miesięcznego wynagrodzenia komisarza wyborczego,
bo partia rzuciła sędziego także na odcinek wyborczy.
Od orzekania partia praktycznie zwolniła
też innego ulubieńca: sędziego Dariusza Drajewicza. Delegowała go z Sądu Rejonowego
dla Warszawy Mokotowa do Sądu Okręgowego w Warszawie i uczyniła wiceprezesem
ds. karnych. Dostał też funkcję w KRS - wiceprzewodniczącego. Jego pensum w
sądzie to jedna czwarta tego, co mają inni sędziowie. Teoretycznie, bo został
całkiem zwolniony od orzekania przez mianowaną przez ministra-prokuratora
Ziobrę prezes sądu Joannę Bitner. Ostatnio zaś dostał kolejną delegację: do
Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
Sędzia Drajewicz
poświęca się głównie działalności w KRS, która dekomunizuje i dekryminalizuje
właśnie Sąd Najwyższy. Bo, jak podkreślał premier Morawiecki w Brukseli, a
ostatnio w gdyńskim liceum prezydent Duda, w Sądzie Najwyższym orzekają sędziowie
stanu wojennego. I złodzieje - co z kolei oświadczył dziennikarzom członek KRS
poseł Piotrowicz pytany, czemu KRS tak strasznie się spieszy z obsadzaniem Sądu
Najwyższego.
Nadzwyczajna kasta
sędziów wdzięcznych PiS-owi będzie rosnąć, bo posad i apanaży do rozdania
jeszcze sporo: w Ministerstwie Sprawiedliwości, w MSZ - gdzie też
zagwarantowano miejsca dla sędziów. A prezesów i wiceprezesów sądów też udało
się wymienić dopiero w 20 proc. - jest potencjał. Partia mnoży zresztą rozmaite
funkcje w sądzie związane z dodatkami i przywilejami, jak wspomniane
zwolnienie od orzekania. Do tego ten genialny patent z fikcyjnym delegowaniem
i realnymi dodatkami mieszkaniowymi.
Pytanie: kto w
takim razie będzie sądził te 15 mln spraw rocznie, raczej partii nie zaprząta.
Ewa Siedlecka
Szable i pistolety
Dzisiaj wielki bal w operze, Barbara
Nowacka (serdecznie pozdrawiam!) i jej Inicjatywa Polska dogadały się z
Platformą Schetyny. Przeczytałem liczne na ten temat komentarze (podziały na
lewicy to wąż morski), obejrzałem rozmowę z BN w TVN oraz wysłuchałem
piątkowego „Poranka” w Radiu TOK FM, gdzie była mowa o wszystkim, tylko nie
tym, ile szabel ma Nowacka - tysiąc, dziesięć tysięcy czy
sto tysięcy głosów? O czym mówimy - o batalionie, o pułku czy o dywizji? A
może tylko o patrolu? Debaty są długie
eleganckie, nikt nie wspomina o tym, co najważniejsze:
wybory tuż-tuż, ile macie szabel? Tyle o tym.
Używam języka
wojskowego, ponieważ władza jest winna ogromnych zaniedbań i kolosalnego
marnotrawstwa w dziedzinie obronności, a nadto tworzy atmosferę zagrożenia
oraz militaryzacji i z hukiem wydaje coraz więcej na obronność. Nie twierdzę,
że Polska powinna być słaba, nie zachęcam do jednostronnego rozbrojenia, co
zechcą mi zarzucić ewentualni polemiści, ale zgadzam się z prof. Kołodką, że
ewentualne 2,5 proc. budżetu na obronność to „fanaberia”, wydajemy na ten cel
już 40 mld zł rocznie i wystarczy, a w jaki sposób wydajemy, to wystarczy czytać
rozmowy oraz wywiady z generałami i oficerami, którzy przeszli do cywila - na
ogół wyrzuceni. Z rąk PiS Polska straciła więcej generałów niż w niejednej
kampanii bitewnej, a wykształcenie każdego z nich kosztowało miliony, które my
mamy teraz dopłacić do kolejnych czystek pp. Macierewicza i Błaszczaka.
Ostatnio gruchnęła
wieść (albo kaczka dziennikarska „Gazety”), że Antoni Macierewicz ma być
„zagospodarowany” na stanowisku prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Na takie
dictum słychać tylko szczęk opadających szczęk. Przede wszystkim potrzebny jest
desant NIK na Ministerstwo Obrony, a nie odwrotnie. Komandosi z NIK powinni
przesłuchać „uwikłanych” w milionowe przetargi niewypały i przeczesać
dokumenty do dna. Tylko kto się odważy? Macierewicz wyrzucał generałów
Komorowskiego i Sikorskiego; Błaszczak wyrzucał oficerów Macierewicza; nie
wiadomo jeszcze, kto i kiedy wyrzuci Błaszczaka i jego szeregowców (bo tylko
tacy zostaną), ale to pokazuje skalę marnotrawstwa i bezzasadność coraz
wyższych wydatków na obronność kosztem ochrony zdrowia, nauki i innych
dziedzin, w których wleczemy się w ogonie Zachodu. Desant NIK na MON jest
konieczny, ale żeby zrobić nalot, potrzebne są samoloty, których nie mamy.
Czytamy za to w
„Rzeczpospolitej”, że w MON „trwają prace analityczne” nad utworzeniem Funduszu
Obrony Narodowej (FON), który byłby finansowany spoza budżetu, m.in. ze
składek osób prywatnych oraz instytucji na dozbrojenie. Jak wyglądają składki
instytucji dzisiaj, to wystarczy przyjrzeć się działalności Polskiej Fundacji
Narodowej, na którą musiały się „złożyć” spółki Skarbu Państwa po to, żeby
wydać miliony na kampanię billboardową wymierzoną w „kastę sędziowską i
złodziei w togach” oraz na zakup za granicą kosztownego jachtu, przy
jednoczesnych zachwytach nad sukcesami naszych stoczni jachtowych. Trzeba być
człowiekiem wielkiej wiary, by wpłacić swoje pieniądze na tę karuzelę
generalską. Kradzież (?) kawałka kiełbasy łamie człowiekowi karierę,
wyrzucenie milionów tę karierę zapewnia.
Redaktor Marek Kazubal
z „Rz” pisze, że idea funduszu „nie jest zła”, ale zarazem przypomina, że
prezydent Mościcki powołał FON w 1936 r. jako jedną z odpowiedzi na kroki
Hitlera, który zerwał traktat wersalski i zbroił Niemcy na potęgę. Przed wojną
- pisze - sprawa była prosta, „istniało realne zagrożenie ze strony III
Rzeszy” (i ZSRR
dodajmy), „widmo wojny krążyło po Europie. Czy swoim
pomysłem MON chce nam powiedzieć, że tak jest i dzisiaj?”. Skoro tak, to
dlaczego idea FON „nie jest zła” i jaką wpłatę pan redaktor deklaruje, żeby
„dolary poszły za słowami”, jak mówią Amerykanie. Na razie największe zniszczenia
w polskiej armii są dziełem naszych, a nie wroga.
Pomysły w rodzaju
FON stoją w sprzeczności z zapewnieniami, że Polska jest silna i bogata, jest
częścią najsilniejszego sojuszu w historii, posiada i rozbudowuje prosperujący
przemysł obronny, stać ją na masło i armaty. Prezydent z promiennym uśmiechem
fotografuje się w pojeździe wojskowym, wręcza, mianuje, zawiaduje, decyduje i
szturmuje, a z drugiej strony nie brak kosztownych porażek, że wspomnimy
caracale, fregaty oraz pułk kawalerii z Janowa Podlaskiego.
Niektórzy z nas mają słabość do broni
palnej, dla mnie niezrozumiałą. Ilekroć słyszę, że w Ameryce kolejny szaleniec
zastrzelił kilkanaście osób, myślę sobie, jakie to szczęście, że w Polsce nie
każdy ma karabin pod ręką i nie wystarczy pójść do Żabki, żeby kupić spluwę.
Niestety, aktywnym rzecznikiem łatwiejszego dostępu do broni jest publicysta
Łukasz Warzecha. W artykule „PiS na wojnie ze strzelcami” („Rz”) narzeka, że
obecna ustawa o broni i amunicji ma „głęboko peerelowski rodowód”, rozmaici
„hoplofobi” (obsesyjni przeciwnicy dostępu do broni), zwłaszcza policja, szerzą
paskudny mit, jakoby Polacy „nie dojrzeli” do broni. Autor straszy jednak, że za
posłami Kukiz’15, którzy złożyli w Sejmie projekt liberalizacji ustawy, stoi
Ruch Obywatelski Miłośników Broni (ROMB) oraz myśliwi, mocno zaangażowani i
dobrze zorganizowani. „Tacy ludzie nigdy nie postawią znaczka na karcie
wyborczej przy logo PiS”.
Zaangażowanie red. Warzechy po stronie
strzelców trochę mnie zaskoczyło, ponieważ mam w pamięci kilka jego trafnych
ocen, jak ta, że robienie porządku z „antypolskimi” czy z „polskojęzycznymi”
mediami to już tylko krok do zagrożenia wolności słowa; że opowiadanie, iż
Polska chciałaby być pomostem pomiędzy USA a Europą, to mrzonki kierownika
ośrodka wczasowego, który wpisuje w komputerze słowa „Kaczor Donald” i... nic.
Że wreszcie „Trybunał Konstytucyjny »należy« do PiS i w żadnej istotnej sprawie
nie sprzeciwi się pomysłom tej partii”.
Nie raz, oprócz
obcych mi, czytałem trzeźwe opinie redaktora Warzechy. Nie dotyczy to dostępu
do broni. Jestem przeciw, bo pistolet raz do roku strzela sam.
Daniel Passent
Historyczne wizje premiera
Również najnowsza
historia Polski padła ofiarą pisowskich „udoskonaleń”.
Mateusz Morawiecki, choć w istocie jest
tylko wykonawcą linii politycznej wytyczonej przez prezesa PiS, formalnie pełni
jednak rolę premiera polskiego rządu, dlatego mają znaczenie jego publiczne
wypowiedzi, także te, w których przedstawia własną wizję najnowszej historii
naszego kraju. Jak choćby ostatnio, z okazji rocznicy zawarcia porozumienia
gdańskiego. Szef rządu przemawiał w historycznej Sali BHP Stoczni, w miejscu, w
którym 38 lat temu przywódcy sierpniowego strajku układali 21 postulatów, gdzie
obradował Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i wreszcie podpisano porozumienie,
na mocy którego władze PRL uznawały prawo pracowników do tworzenia samorządnych
i niezależnych związków zawodowych. Szczególna okazja i charakter tego miejsca
powinny skłaniać premiera do szczególnej odpowiedzialności za wypowiadane słowa
i do okazania szacunku oraz wyrazów wdzięczności wszystkim ludziom, którzy
doprowadzili do tamtego historycznego przełomu. Nic takiego nie nastąpiło.
Morawiecki nie wspomniał nawet o Lechu Wałęsie. Z przywódców sierpniowego
strajku wymienił tylko postaci sympatyzujące z jego partią. Pokrótce
przedstawił jednak swoją wizję najnowszej historii Polski, nie zapominając po
raz kolejny wspomnieć o własnym zaangażowaniu w walkę z ówczesnym systemem w
strukturach Solidarności Walczącej.
Odnoszę się z szacunkiem do postawy
młodziutkiego Mateusza Morawieckiego, który działał w podziemnej organizacji
założonej przez ojca. Jest jednak nieco irytujące i niezbyt stosowne częste
przywoływanie przez niego w publicznych wystąpieniach osobistej walki z
komunizmem, w której - chociażby z racji wieku - nie mógł odegrać szczególnie
znaczącej roli, i wystawianie krytycznych cenzurek lub przemilczanie roli
ludzi, którzy przewodzili podziemnej Solidarności i - w wielu wypadkach - płacili
za to cenę wieloletniego więzienia.
Emocjonalne identyfikowanie się Mateusza Morawieckiego z
Solidarnością Walczącą jest zrozumiałe. Trudno jednak zaakceptować, że nie
potrafi on przyznać, iż w przełomowym okresie schyłku PRL jej liderzy błędnie
oceniali sytuację Polski i - w konsekwencji tego faktu - dokonywali nietrafnych
wyborów politycznych.
W swym gdańskim
wystąpieniu premier co prawda łaskawie wyznał, że dziś ocenia łagodniej decyzję
o podjęciu rozmów Okrągłego Stołu, ale nie omieszkał potępić „grubej kreski”,
„zblatowania się niektórych liderów Solidarności” z komunistami i błędów z
okresu „wejścia w czas III Rzeczypospolitej”. Z dumą mówił natomiast o
pomysłach - rozważanych w Solidarności Walczącej w schyłkowym okresie PRL -
walki na barykadach oraz konstruowania karabinów.
Szanuję ideowość i gotowość do poświęceń
wielu działaczy Solidarności Walczącej. Nie mam jednak najmniejszych
wątpliwości, że w 1989 r. dokonaliśmy dobrego wyboru, decydując się na Okrągły
Stół, a nie na pomysły Solidarności Walczącej - czyli oczekiwanie na to, że
system się sam zawali, albo przygotowanie rewolucji. Systemy polityczne
niezmiernie rzadko załamują się same z siebie. Potrafią długo gnić,
przekształcać się
i rzeczywiście upadać w wyniku rewolucji. Ten ostatni
wariant nie wchodził jednak w grę w Polsce końca lat 80. XX w. Nie było wówczas
w naszym kraju rewolucyjnej czy powstańczej atmosfery. Stan wojenny przekonał
zdecydowaną większość Polaków, że konfrontacja siłowa z władzami PRL nie może
zostać wygrana. Zasięg postaw opozycyjnych w społeczeństwie był szeroki,
Solidarność nie została zniszczona. Ideologiczne podstawy systemu zostały
skompromitowane, ale w żadnym razie nie oznaczało to, że zmęczone społeczeństwo
było gotowe do nowego masowego zrywu. Potwierdził to niewielki zasięg majowych
i sierpniowych strajków w 1988 r.
Okrągły Stół otworzył drogę do wyborów
czerwcowych, które miały charakter plebiscytu. Doprowadziły do powstania rządu
z przewagą dotychczasowej solidarnościowej opozycji, a następnie - do zmiany
ustroju. Jest faktem, że przywódcy obozu solidarnościowego, podejmując decyzję
o przystąpieniu do rozmów Okrągłego Stołu, nie przewidzieli dynamiki procesu
politycznego, który inicjowali. Wstępowali na drogę prowadzącą do wielkiego
narodowego sukcesu. Była to ich zasługa i wybór świadczący o znacznie lepszym
rozeznaniu rzeczywistości niż w przypadku przywódcy SW Kornela Morawieckiego, który
ukrywał się w Polsce do 1990 r., choć już nikt od dawna go nie poszukiwał.
Premier Morawiecki,
ubolewając nad początkami III RP, powtarza tezę o „zblatowaniu się” części
solidarnościowych elit z niedawnymi wrogami. W trakcie długich rozmów
rzeczywiście pękło wiele lodów i niektórzy z niedawnych przeciwników zaczęli
patrzeć na siebie z pewną sympatią. Czy znaczy to jednak - jak sugeruje Mateusz
Morawiecki, a przed nim wielokrotnie stwierdzał Jarosław Kaczyński - że
powstała nowa polityczno-biznesowa „siuchta” złożona z przedstawicieli starych
i nowych elit władzy?
Ta teza jest
nieprawdziwa. Elementarna znajomość historii politycznej Polski po 1989 r.
pozwala stwierdzić, że relacje polityczne pomiędzy spadkobiercami PRL i
strukturami wywodzącymi się z solidarnościowego obozu ucywilizowały się w
ramach demokratycznego państwa, ale podstawową linię podziału nadal wyznaczała
historia. Jedyną próbą jej przekroczenia było powołanie Unii Pracy, ale jeszcze
w XX w. znikła ona z Sejmu i przestała być samodzielną siłą polityczną. Dopiero
w XXI w. polityka PiS, uderzająca w porządek konstytucyjny i zmierzająca do
przekształcenia Polski w fasadową demokrację, spowodowała wytworzenie się nowej
linii zasadniczego politycznego podziału: na PiS i jego przeciwników. Jest to
spór o być czy nie być ustroju demokratycznego w Polsce.
W swoim gdańskim wystąpieniu premier
zadeklarował, że to rząd PiS jest spadkobiercą wielkiej tradycji Solidarności.
Co prawda nie powiedział wprost, że jest on jedynym spadkobiercą tej tradycji,
ale nietrudno było odczytać myśl, że co najmniej uważa, iż jego gabinet jest
tym najbardziej prawowitym spadkobiercą.
I ta teza jest fałszywa. Pierwsza wielka Solidarność była
ruchem wielonurtowym, ale na wskroś demokratycznym, domagającym się wolności,
praworządności i poszanowania godności człowieka. Rząd PiS nie tylko tych
wartości nie szanuje. On je z premedytacją niszczy.
Aleksander Hall
Jak nas hołubią
Wczoraj wieczorem zasiedliśmy na kanapie,
by na HBO obejrzeć kolejny hardcorowy odcinek „Who is America?” Sachy Barona
Cohena. Najlepsza z żon poprosiła jeszcze o chwilę na zakup biletu na
dzisiejsze Intercity. Odniosła sukces połowiczny. To znaczy PKP ściągnęło
kasę, wysłało powiadomienie o zakupie, ale biletu już nie. „I co teraz?” -
zapytała najlepsza z żon. „No teraz jesteś tam, gdzie pan majster może cię w
dupę pocałować” - odparłem grzecznie.
Wiedziałem, co
mówię. Przerabiałem dokładnie taką samą sytuację. W naiwności swej uznałem, że
skoro mam potwierdzenie zakupu, to każdy przytomny człowiek, w tym konduktor,
uzna, że brak biletu jest winą PKP, nie moją. Głupiś, Mellerze! Oczywiście, że
konduktor uznał, że to moja wina, mimo że machałem jak nieprzytomny komórką,
gdzie czarno na białym stało, że zapłaciłem 150 zeta za niewątpliwą rozkosz
podróży PKP. Więc dorzucił kolejne dwie czy trzy stówy kary, poinformował, że
mogę dochodzić pieniędzy od PKP, powiedział, gdzie to mam pisać w tej sprawie,
jakie załączniki wysłać i życzył przyjemnej podróży. Był miły, sympatyczny i
współczujący.
Ja zaś, słuchając
nieparlamentarnych wyrażeń szanownej małżonki, pomyślałem, że to w ogóle dzień
pełen wrażeń. Najpierw zadzwonili do nas z Darłowa z pytaniem, gdzie obiecane
umowy, które ponoć wysłaliśmy sześć dni wcześniej i miały dotrzeć w jeden
dzień, jak mnie zapewniano na poczcie, kiedy wybierałem najdroższą opcję
poleconego. „Dojdzie jutro” - cytuję. Po sześciu jutrach pani w okienku, bardzo
miła, poinformowała mnie, że to jutro było „bez gwarancji”.
Za to w domu
czekała duża przesyłka dla szwagra. Jak się okazało, w czerwcu wysłał paczkę z
książkami do Katowic. Myślał, że doszły, o sprawie zapomniał. W sierpniu
dostał pismo z Poczty Polskiej, że w centrum logistycznym w Koluszkach czeka na
niego paczka, za której magazynowanie wisi 15 złotych. Jeśli chce ją dostać,
to ma się kopnąć do Koluszek albo zapłacić Poczcie Polskiej przelewem kolejne
złocisze, to mu ją łaskawie podeślą. W przeciwnym wypadku zutylizują. Zapłacił,
paczka przyszła 5 września, to były te czerwcowe książki. W sumie wydał 60
złotych za mieszankę irytacji, frustracji i bezsilności. Tanio jak na
promocji.
Kiedy mi próbował
zaimponować opowieścią o Poczcie Polskiej, odbiłem piłeczkę anegdotką o
Hestii. Zimą zalało nam mieszkanie. Byliśmy ubezpieczeni na taką okoliczność,
rzeczoznawca wycenił straty na 2300 złotych, więc wypłata odszkodowania
wydawała się formalnością. Otóż nie. Dostaliśmy odmowę. Próbowałem dowiedzieć
się, o co tu chodzi. W końcu kolejny rozmówca poradził mi napisanie odwołania.
- A co to da? -
zapytałem. - Przecież nie przedstawię żadnych nowych okoliczności.
- Da, da. My tak
odrzucamy z automatu, licząc na to, że jakiś procent się nie odwoła, i tak
faktycznie się dzieje. Pana przypadek jest oczywisty, odwołanie zostanie
uznane.
I tak faktycznie
się stało. Gdy rozjuszona małżonka klęła do laptopa, a ja wiedziałem, że z
Cohena tego wieczoru nici, poprosiłem na fejsie o opowieści z cyklu „Jak nas
dymają?”. Minęło niewiele godzin i mam ich już setki. Na przystawkę odrobinka,
a za tydzień więcej dobroci.
Wojciech
Zasadziński: „Kurierzy - osobny temat. Odbieram telewizor, kurier DPD podsuwa
terminal do podpisu z nagłówkiem »Stan przesyłki zweryfikowałem i nie zgłaszam
zastrzeżeń do jej stanu«. Mówię, że muszę zweryfikować, zanim podpiszę. Kurier:
»Ale u nas procedury są takie, że pierw pan podpisuje, potem sprawdza i ew.
zgłasza reklamację«. Ja: »No, ale tu jest napisane, że sprawdziłem i mam się
podpisać«. Kurier: »Ale nasze procedury są takie, że pierw pan podpisuje...«.
Ja: »Nie podpiszę, dopóki nie sprawdzę«. Kurier: »To ja panu nie wydam, kolega
mnie już ostrzegał, że pan się awanturuje«. I zabiera telewizor”.
Bogna Lewkowicz:
„Kurier DHL wioząc dwie duże wanny, parę umywalek, dwa bidety i trochę innej
białej armatury dzwoni i pyta, czy mógłby przesyłki zostawić w mieście
oddalonym o około 45 km
od miejsca odbioru, a - tu zacytuję - »Pani sobie z tym jakoś poradzi,
prawda?«”.
Może więc, zamiast
się ciskać, lepiej się wsłuchać w klimat zen przypowiastki Filipa Springera,
którą zawiesił pod mym apelem: „Gdy pociąg na dworcu Warszawa Wschodnia
zaczyna trasę, na Centralnej ma już 45 min opóźnienia, a na Zachodniej
konduktorka zapytana o przyczynę tego opóźnienia odpowiada: »A bo ludzie tak
wsiadają i wysiadają«”.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz