sobota, 15 września 2018

U Donalda,Ostrożnie: kampania,Poranek komsomolca,Pomyłka obsadowa,Nadzwyczajna kasta sędziów PiS,Szable i pistolety i Historyczne wizje premiera



U Donalda

Już za kilka dni rozpocznie się festiwal pt. „Pan Duda jedzie do Waszyngtonu”. Niestety, znaczące w tej wizycie będzie tylko to, jak bardzo jest nieznacząca i jak wielkie wydarzenie próbuje się zrobić z czegoś, co przez dziesięciolecia było rutyną.
   Oczywiście, to postęp, że prezydent RP nie będzie już go­nił za prezydentem USA po korytarzach i wyczekiwał na niego przed windami. Nie skryje to jednak oczywistości. W tysiąc dni udało się PiS-owi zniszczyć niemal cały doro­bek ćwierćwiecza polskiej polityki zagranicznej. Doszło do katastrofalnego pogorszenia pozycji Polski, degrengolady naszej dyplomacji i zapaści w relacjach z najważniejszymi sojusznikami.
   Degradacji państwa towarzyszy dramatyczna degrada­cja prezydentury. Tak nieznaczącej prezydentury Polska nie miała od 30 lat. Prezydenta, który tak mało znaczyłby w międzynarodowej polityce - też nie.
   W Ameryce byliśmy jeszcze kilka lat temu cenionym so­jusznikiem, którego sukcesy nadawały sens kilku dekadom amerykańskiej polityki zagranicznej. Dziś jesteśmy tylko petentem, któremu - po długim, upokarzającym czekaniu - można zaoferować fotkę z prezydentem. PiS-owskiej wła­dzy udało się więc popsuć nawet relacje z Waszyngtonem, choć nacjonalizm ma się dziś w nim tak dobrze jak w Pol­sce. Nie mogło być inaczej, skoro na delikatnych dyploma­tycznych instrumentach, gdy chodzi na przykład o relacje z Izraelem, pozwala się grać marnemu grajkowi, jakim jest wiceminister Jaki. To zresztą jakaś ogólniejsza tendencja. Czasem można odnieść wrażenie, że politykę zagraniczną robią u nas nie profesjonalni dyplomaci, ale gorliwi natur­szczycy - za odcinek niemiecki odpowiada poseł Mular­czyk, za francuski - poseł Kownacki, za izraelski - minister Jaki, za rosyjski - Kornel Morawiecki, a za ukraiński poseł Jakubiak. I wszyscy osiągają podobne sukcesy.
   Waszyngton, owszem, lubi dyktatorów, ale po pierwsze w naszej części świata ma lepszych niż nadwiślańskich, po drugie - wszyscy tam wiedzą, że Andrzej Duda nie jest znaczącym politykiem nawet w Polsce i nie załatwia się z nim poważnych spraw. Wystarczy więc odfajkować spot­kanie z nim i tyle. Co innego taki Putin czy Kim, spotkanie z prawdziwym dyktatorem generuje wielkie zainteresowa­nie światowych mediów, którym Trump się syci. Spotkanie z naszym prezydentem żadnym medialnym hitem nie bę­dzie. On sam obniżył sobie zresztą poprzeczkę tak, że już brak afrontów ze strony gospodarzy jest znaczącym suk­cesem. Premierzy Kanady i Australii nie przyjęli go na­wet w swych siedzibach, tylko w budynkach parlamentu, a w tym drugim przypadku na rozmowy z gościem z Polski został już tylko wiceminister obrony. To więcej niż afront. Zwykły policzek.
   Jak może wyglądać rozmowa Trumpa z Dudą? - Panie pre­zydencie - mógłby zacząć prezydent RP - czy możemy liczyć na stałą amerykańską bazę w Polsce? - Nie bardzo, przecież wiecie, że Putin się wścieknie, a ja nie chcę go denerwować. A jakie są wasze relacje z Putinem? - zapyta Trump. - Sła­be, ostatnio pojawiają się głosy, że powinniśmy go zaprosić, ale będzie ciężko, bo przez lata mówiliśmy, że próbował zabić naszego prezydenta. - Aha, a próbował? - No, nie wiemy, ale nie chce oddać wraku. - Wrak wam mogę załatwić, ale zrób­cie jakiś gest w stronę Putina. - Na przykład? - Skrytykujcie ostro Merkel i Ukraińców. - Ale cały czas krytykujemy. - To dobrze, on to na pewno docenia. Ale może trzeba czegoś wię­cej. Skrytykujcie Unię Europejską. - Krytykujemy. - To może zapowiedzcie, że chcecie z niej wyjść? - No, dajemy to do zro­zumienia, ale musimy być ostrożni, bo ludzie chcą pieniędzy z Unii. Chociaż Francuzi teraz mówią, że nie chcą nam płacić.
- I bardzo dobrze, zaatakujcie ostro Francuzów, oni przesta­ną płacić, wtedy wy będziecie mogli wyjść z Unii, a Władimir to doceni. - Ale media by nas skrytykowały, są nam nieprzy­chylne, szczególnie jedna prywatna telewizja. - Nie możecie jej zamknąć? - Nie bardzo, bo należy do was i powiedzieliście nam, żeby nie zamykać. - No tak, to nie możecie.
   - Z sądami nam za to poszło. Zaraz będziemy mieć swo­jego prezesa Sądu Najwyższego - mógłby się pochwalić Duda. - Też bym tak chciał. A tu sądy wciąż mi przeszka­dzają. I prokuratorzy. I w razie czego sam będę musiał sie­bie ułaskawić. - Aja to już nawet ułaskawiam przed końcem procesu. - To dobrze, dobrze, naprawdę dogadacie się z Wła­dimirem. No dobra, Andrew, bo już minęło pół godziny, mu­szę coś dać na Twittera. - To ja dziękuję, bo pana poprzednik w Białym Domu tylko nas krytykował. - To był muzułmanin.
- No tak. - To bye, Andrew.
   Prezydent Duda i premier Morawiecki zgodnie powta­rzają, że krytykują nas na świecie, bo się z nami liczą. Cóż, liczą się tylko z prawdziwymi dyktatorami. Z upadającymi demokracjami nikt się nie liczy. Krytykuje się je, owszem, ale głównie się je lekceważy. To jedno łączy Trumpa z jego przeciwnikami, demokratami, w Ameryce i w Europie.
Tomasz Lis

Ostrożnie: kampania

Duże poruszenie wywołał, opublikowany w ubiegłotygodniowej POLITYCE, tekst naszego dziennikarza śledczego Grzegorza Rzeczkowskiego o„rosyjskich tropach” słynnej afery podsłuchowej. Jednak - o czym obok pisze sam autor - władze państwowe w żaden poważny sposób na artykuł nie zareagowały. W Ameryce, dla zbadania tamtejszych rosyjskich śladów w kampanii wyborczej, powołano urząd specjalnego prokuratora o ogromnych kom­petencjach. U nas niezależne śledztwa, zwłaszcza prowadzące w stronę obozu rządzącego, były by jeszcze teoretycznie możliwe przed trzema laty, teraz już absolutnie nie, bo jednym z pierw­szych ruchów nowej władzy była likwidacja odrębnej prokuratury i podporządkowanie jej ministrowi sprawiedliwości. Jaki proku­rator poprowadziłby dziś takie dochodzenie? A służby specjal­ne? Przecież szef CBA - i jednocześnie nieformalny zwierzchnik wszystkich państwowych tajnych służb - Mariusz Kamiński jest jedną z głównych figur, do których prowadzą różne wątki tej sprawy. Mowy nie ma, żeby za kadencji obecnej władzy udało się cokolwiek tu wyjaśnić To tylko potwierdza, że niezależne media są w dzisiejszych czasach wciąż, a może i bardziej niż kiedyś, po­trzebne, niezastępowalne i osamotnione (o czym jako wydawcy próbujemy przekonać Parlament Europejski, który w tych dniach ma głosować, czy przyznać prasie jakąkolwiek prawną ochronę przed żerującymi na jej materiałach wielkimi korporacjami i porta­lami internetowymi).

Warto dziś, z perspektywy kilku lat, jeszcze raz popatrzeć na aferę podsłuchową, która wstrząsnęła Polską i polską polityką przed wyborami 2015 r. Czy ktoś jeszcze pamięta rze­komo straszne rzeczy, ocierające się o zdradę stanu, które mieli opowiadać sobie politycy nagrani u Sowy i Przyjaciół? Czy poza samym faktem nagrań i ich ujawnieniem było tam cokolwiek nie­legalnego, czy ktoś z nagranych trafił pod sąd, został oskarżony, skazany, skompromitowany? A jednocześnie przypomnijmy sobie ówczesny stan paniki moralnej, powszechnego potępienia, pro­wadzącego do (spóźnionych, zdaniem wielu) dymisji właściwie wszystkich podsłuchanych.
   W kontekście nadchodzących kampanii wyborczych to waż­na przestroga: pokazuje, jak łatwo w gruncie rzeczy manipulować opinią publiczną, organizować i nakręcać społeczne oburzenie. PiS zawsze wykazywał tu dużą sprawność, nie tylko wtedy, gdy sam atakował, zarzucając przeciwnikom wszystkie możliwe przestępstwa, ale i wtedy, gdy był atakowany. To technika, którą nazywam „neymaryzmem” od nazwiska brazylijskiego piłkarza, który na mundialu w Rosji zasłynął efektownym symulowaniem potwornych cierpień i obrażeń przy najlżejszym kontakcie z ry­walem. Tak dokładnie jest z PiS: wszystkie czyny i słowa oponen­tów stają się od razu „niebywałe, haniebne, brutalne, histeryczne, antypolskie”. Na szczęście, dziś to działa słabiej niż kiedyś.

Ale afera podsłuchowa pokazuje też, jak wielką siłę destruk­cyjną mają w politycznych kampaniach nagrania. Właściwie wszystkim ostrym zwrotom politycznym w Polsce w tym tysiąc­leciu towarzyszyły lub wręcz je wywołały ujawnione „taśmy”. Tak było z „aferą Rywina” 2002-04, która rozbiła potęgę SLD, uderzyła w środowisko „GW” i utorowała drogę do władzy „pierwszemu PiS”. Tenże PiS został potem w 2006 r. ugodzony „taśmami prawdy”, czyli nagranymi przez reporterów TVN „korupcyjnymi propozycjami” składanymi przez wysłannika PiS posłance Samoobrony, co doprowadziło do wymierzonych w Samoobronę serii nagrań w tzw. aferze gruntowej i nieplanowanego upadku rządu Jaro­sława Kaczyńskiego. Formację PO, która przejęła potem władzę, rozbiła z kolei „afera hazardowa” z 2009 r. związana z ujawnieniem (zapewne przez CBA, kierowane jeszcze/już wtedy przez Mariusza Kamińskiego) nagrań rozmów polityków PO z biznesmenami branży hazardowej. A w drugiej kadencji Platformę dobiła afe­ra podsłuchowa.
   Jak skuteczna to broń, pokazuje choćby wciąż tocząca się sprawa Krzysztofa Kwiatkowskiego, obecnego prezesa NIK, które­mu nagrano rozmowę z jednym z polityków PSL na temat obsady jakiegoś stanowiska w NIK. Za to - dobremu skądinąd prezesowi - grozi proces i przyspieszona dymisja. Nie trzeba wielkiej wy­obraźni, aby domyślić się, że podobne jak ta rozmowy, o obsadzie jakiegoś stanowiska, poprzedzały dziesiątki tysięcy nominacji per­sonalnych przeprowadzonych przez PiS, nie mówiąc już o innych interesach ludzi władzy. Ale nie ma nagrań.
   Gdyby jakakolwiek narada na Nowogrodzkiej, u ministrów Ziobry, Błaszczaka, Brudzińskiego czy Macierewicza „została ujaw­niona”, brzmiałoby to zapewne nie lepiej niż cokolwiek na histo­rycznych aferowych taśmach. Choć dziś skutek polityczny byłby za­pewne umiarkowany. Opozycja jest nadal słaba w neymarowaniu, a w ostatnich latach elektorat PiS tak stężał, że raczej żaden nowy skandal czy wpadka władzy nie naruszy już jego lojalności. To po­tencjalni wyborcy antyPiS są i będą głównym celem kampanijnych manipulacji; ich jeszcze można pozyskać, zniechęcić lub zneutrali­zować. Dlatego namawiamy, aby decyzje wyborcze podejmować już teraz, odwołując się do doświadczenia i ocen z ostatnich trzech lat, i się ich potem trzymać - ignorując, na ile można, samą kampa­nię, która z natury rzeczy mąci, tumani, przestrasza.

To dziś łatwiejsze niż jeszcze przed paroma dniami, bo po ostat­nich konwencjach wyborczych wszystkich ugrupowań oferty polityczne i programowe leżą na stole. Miniony weekend trzeba zresztą uznać za ogólnie udany dla ugrupowań opozycyjnych. Konwencje Koalicji Obywatelskiej, SLD, PSL, a także imponujący Kongres Obywatelskich Ruchów Demokratycznych w Łodzi miały dynamikę, czytelny przekaz, emocje i sens. Właściwie wszyscy mówili zgodnie o potrzebie bliskiej współpracy środowisk opozy­cyjnych już w wyborach samorządowych i konieczności zawarcia „paktu antypisowskiego” przed następnymi próbami wyborczymi. Propozycje programowe opozycji także zaczynają się składać w coraz bardziej spójną ofertę „lepszej Polski po Pis”, bardziej solidarnej, empatycznej, demokratycznej, samorządnej. I o tym jeszcze warto rozmawiać. A sama kampania - ze wszystkimi chwy­tami, hakami, neymarami - niech się toczy, skoro musi.
Jerzy Baczyński

Poranek komsomolca

Swego czasu przeryłem cały internet w poszu­kiwaniu tego zdjęcia i nie znalazłem. A wi­działem je przecież na własne oczy, wetknięte za uszczelkę szyby autobusu, który nas wiózł na koncert z Suchumi do Gagry. Właściwie była to pocztówka z pod­pisem „Poranek komsomolca w słońcu” - na fotce wid­niał Józef Stalin w łanie zboża, z marynarką przerzuconą przez ramię i patrzył pod słońce, mrużąc oczy. Podpisany cyrylicą, zdjęcie czarno-białe, pożółkłe ze starości.
   Zaskoczyło mnie, bo rok był 1973 i Stalin był w Związ­ku Radzieckim żołnierzem wyklętym. Znikł z książek i fotografii, nie wymawiało się głośno jego nazwiska, jako barbarzyńca o niezliczonych zbrodniach na koncie zo­stał relegowany z kart sowieckiej historii - przynajmniej jako bohater. Jednak nie wszędzie. W Gruzji, skąd po­chodził, nadal otoczony był czcią, której nawet najtwar­dsi rosyjscy komuniści nie śmieli tknąć. W sklepach wisiały drzeworyty z jego profilem, w oknach domów sterczały portrety w ramkach w formie monidła (kolo­rowane policzki i usta). Kierowca autobusu (na naszych oczach w pół godziny wypił 300 gramów czystej wódki, zapił śmietaną, nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że bę­dzie kierował naszym pojazdem, po prostu cicho zasiadł w hotelowej restauracji, golnął i nagle ujrzeliśmy go za kółkiem), wyjaśnił nam, że to największy wódz od cza­sów Nabuchodonozora i niech nikt nie próbuje żartować z widokówki, bo nas wysadzi pośrodku Kaukazu. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy piekielnymi serpentynami 100 kilometrów, zagraliśmy koncert dla widowni złożo­nej w połowie z liliputów (nie żartuję), wróciliśmy i już. Mogliśmy wyjść ze stresu.
   Minęły trzy lata i jechałem wielkim amerykańskim truckiem przez amerykański stan Wisconsin, a amerykański kierowca miał za boczną szybą - tak jak tamten Stalina - fotkę Marilyn Monroe. Tak piękną, że spokojnie móg­łbym i dziś zamontować sobie taką w pojeździe. W latach 70. wciąż żywa była w USA moda na zdjęcia pin-up girls umieszczane w szybach aut, co podobno spełniało po­dwójną funkcję: likwidowało poczucie samotności oraz niczym herb klubu piłkarskiego definiowało gust kie­rowcy. Ci, co mieli Marilyn, przynależeli do jednego klu­bu, inni, co mieli Bettie Page - do konkurencyjnego.
W Polsce tradycję fotek zburzył Edward Gierek, we­dle Jarosława Kaczyńskiego „wielki patriota, choć ko­munista” (podobno był na proszkach, gdy to mówił). Do czasu objęcia przez       Gierka komunistycznego tronu wszędzie widniały portrety trzech poprzednich królów: Władysława Gomułki, Józefa Cyrankiewicza i Maria­na Spychalskiego. Nad każdą tablicą szkolną, w każdym urzędzie - u góry orzeł, niżej trzy fotki w ramkach. An­drzej Duda tego nie może pamiętać, bo urodził się później, ale jego przełożony pamięta to doskonale - Ka­czyński wychował się w takim właśnie świecie bardziej niż ja (jest starszy), nadto za komunizmu był dziecięcą gwiazdą filmową, mieszkał w willi, no nie wiem... Kie­dy Duda mówi, że pora, by ludzie dawnego systemu ode­szli ze stanowisk, to mocno ryzykuje, że przełożony się wnerwi i weźmie to do siebie.
   Gierek natychmiast skumał, że fala nienawiści spo­łeczeństwa w chwili obalania jest potęgowana nisz­czeniem portretów, i zakazał wieszania swoich. Miał nosa. Gdy los rzucił mnie na koncerty do komunistycz­nej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, tam na każdej latarni widniał wielki plakat przedstawiający przywódcę tego kraju Ericha Honeckera w soczystym pocałunku usta-usta z przywódcą sowieckim Leonidem Breżniewem. Kultowa fota, ogromna, stanowiąca krań­cowe pohańbienie - w końcu właściciel (Breżniew) cało­wał swojego niewolnika (Honeckera) w lubieżny sposób, a niewolnik chwalił się tym widokiem przed własnym ludem. Koszmar.
   Myślę, że nasz chwilowy przywódca - choć bez funk­cji, to jednak władca niemalże absolutny dla swoich od­danych wojowników - pobrał z podręczników i tę lekcję. Dlatego nie zgodził się na wbicie w ściany hali Stoczni Gdańsk tablicy głoszącej, że „był tam” podczas strajku w 1988 roku. Nie chce pamiątek po sobie.
   Musiał oczami wyobraźni ujrzeć granice obciachu i wyobrazić sobie, że kiedyś ta tablica będzie wyrwana z korzeniami i rozbita młotkiem. Ale już pomników bra­ta kazał postawić w Polsce więcej, niż w USA stoi posą­gów Abrahama Lincolna (tych jest 200). Być może nawet tyle, ile stało monumentów Lenina na Ukrainie, niepo­mny tego, że tam wszystkie 1320 w końcu zburzono. Tak się kończą złe bajki, gdy nastanie poranek.
Zbigniew Hołdys

Pomyłka obsadowa

Jedną z podstawowych cech dobrego ak­torstwa jest sceniczna wiarygodność. Bardzo szybko jako widzowie orientu­jemy sic, czy sceniczne „kocham” jest wypełnio­ne uczuciem, czy to tylko słowo, które obnaża brak prawdy w aktorstwie. Bywają takie sytuacje w tea­trze, że zły aktor dostaje jakąś rolę przypadkowo. Ponieważ staje sic to dla niego zawodową szan­są, stara sic nadrobić za wszelką cenę brak talentu. Pierwszy zna tekst na pamięć, przychodzi na próby przed czasem, zadaje bardzo wiele pytań reżysero­wi, a na scenie jest sztucznie pobudzony i gra tysiąc razy więcej, niż wymaga tego jego postać. W końco­wym efekcie staje sic nic do zniesienia, choć - jak uważa - bardzo sic starał, żeby nic zmarnować swo­jej szansy i podołać zadaniu. Trudno mu to wytłu­maczyć, bo sądzi, że dał z siebie wszystko.
Przykładem takiego nieszczęścia w naszym po­litycznym teatrze jest Pan Prezydent. Został ob­sadzony w głównej roli, co było zaskoczeniem nic tylko dla społeczeństwa, ale również dla nie­go samego. Dlatego właśnie ów ambitny, młody polityk powiedział sobie po słowach „tak mi do­pomóż Bóg”, że pokaże wszystkim, jaki jest świet­ny. I pokazuje. Pokazuje więcej, niż potrzebujemy i niż potrafi. Jest zawsze wypucowany, emocjonal­ny, nadgorliwy, a często również żartobliwy. Przy­gotowany na wszystkie uroczystości. Wie, kiedy poprawić wstęgę na wieńcu, kiedy przyklęknąć na jedno kolano, a kiedy buchnąć na dwa. Wie, że trzeba poślinić mankiet staruszce z powstania i pogładzić po główce małego harcerzyka. Dowie­dział się, że przy klęsce suszy trzeba się zmartwić, a przy medalistach ucieszyć się i podziękować za ich codzienny trud. Jeżeli to wszystko, co opisa­łem, robi się z godnością, to my, obserwatorzy, wi­dzimy człowieka. Ja widzę nadgorliwca, który za wszelką cenę chce udowodnić, że na bycie Prezy­dentem zasłużył. W tych warunkach obowiązkowe polityczne kłamstwa czujemy na 100 kilometrów. Nie ma się jednak co przejmować. To tylko pomył­ka obsadowa.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Nadzwyczajna kasta sędziów PiS

Zaczęło się od nominacji do nowej Krajowej Rady Sądownic­twa. Sędziowie, których tam wyznaczył PiS, dostali w pakiecie prezesury i awanse do sądów wyższych instancji. Np. prezes Sądu Okręgowego w Krakowie Dagmara Pawełczyk-Woicka, zwa­na „koleżanką Ziobry”, z sądu rejonowego przeskoczyła najpierw na fotel prezesa sądu okręgowego, a potem dostała fuchę w KRS, gdzie wybiera m.in. sędziów do Sądu Najwyższego. Partia takie osoby jak ona - prezesów dużych sądów - praktycznie zwolniła od orzekania. Najnowsze rozporządze­nie ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobry wyznacza im pensum wysokości 10 proc. spraw, które dostaje sędzia liniowy. Ale ktoś orzekać musi. Prezes Pawełczyk-Woicka właśnie przeniosła sędziego Waldemara Żurka do innego wydziału, ponieważ uznała, że jest niedociążony. Teraz będzie sądził w dwóch wydziałach, bo nie odebrała mu wcze­śniej przydzielonych spraw.

Niektórych partia docenia jeszcze mocniej. W programie „Uwaga” TVN24 pokazano w zeszłym tygodniu historię sędziego Sądu Okręgowego w Lublinie Jerzego Daniluka. Partia delegowała go do Sądu Apelacyjnego w Lublinie i uczyniła wiceprezesem, ze sto­sownymi apanażami. Sędzia zażyczył sobie dodatku mieszkanio­wego z powodu owej delegacji. Ale nie było podstawy prawnej, bo nadal orzekał w Lublinie. Więc partia, decyzją wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka, delegowała delegowanego już raz wiceprezesa Sądu Apelacyjnego w Lublinie do Sądu Okręgowe go w Siedlcach. I dodatek - wysokości 2120 zł miesięcznie - już się należał. Do tej pory na wynajęcie mieszkania w Siedlcach pobrał już ponad 14 tys. zł. Nic nie wiadomo, by je wynajął. I nie orzeka w Siedlcach. System losujący nigdy nie przydzielił mu żadnej sprawy. Widziano go raz jeden, zaraz po delegowaniu, w styczniu. Pobiera natomiast „kilometrówkę” za dojazdy z Białej Podlaskiej (600 zł miesięcznie). Nie orzeka też w Sądzie Apelacyjnym w Lubli­nie, bo - teoretycznie - orzeka w Siedlcach.
   Ale dodatek mieszkaniowy, „kilometrówka” i pensja sędziego sądu okręgowego powiększona o dodatek funkcyjny wiceprezesa sądu to nie jedyny dochód sędziego Daniluka. Do tego trzeba doli­czyć 5368 zł miesięcznego wynagrodzenia komisarza wyborczego, bo partia rzuciła sędziego także na odcinek wyborczy.

Od orzekania partia praktycznie zwolniła też innego ulubieńca: sędziego Dariusza Drajewicza. Delegowała go z Sądu Rejono­wego dla Warszawy Mokotowa do Sądu Okręgowego w Warszawie i uczyniła wiceprezesem ds. karnych. Dostał też funkcję w KRS - wiceprzewodniczącego. Jego pensum w sądzie to jedna czwarta tego, co mają inni sędziowie. Teoretycznie, bo został całkiem zwol­niony od orzekania przez mianowaną przez ministra-prokuratora Ziobrę prezes sądu Joannę Bitner. Ostatnio zaś dostał kolejną delegację: do Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
   Sędzia Drajewicz poświęca się głównie działalności w KRS, która dekomunizuje i dekryminalizuje właśnie Sąd Najwyższy. Bo, jak podkreślał pre­mier Morawiecki w Brukseli, a ostatnio w gdyńskim liceum prezydent Duda, w Sądzie Najwyższym orzekają sę­dziowie stanu wojennego. I złodzieje - co z kolei oświadczył dziennikarzom członek KRS poseł Piotrowicz pytany, czemu KRS tak strasznie się spieszy z obsadzaniem Sądu Najwyższego.
   Nadzwyczajna kasta sędziów wdzięcznych PiS-owi będzie ro­snąć, bo posad i apanaży do rozdania jeszcze sporo: w Ministerstwie Sprawiedliwości, w MSZ - gdzie też zagwarantowano miejsca dla sędziów. A prezesów i wiceprezesów sądów też udało się wymienić dopiero w 20 proc. - jest potencjał. Partia mnoży zresztą rozmaite funkcje w sądzie związane z dodatkami i przywilejami, jak wspo­mniane zwolnienie od orzekania. Do tego ten genialny patent z fik­cyjnym delegowaniem i realnymi dodatkami mieszkaniowymi.
   Pytanie: kto w takim razie będzie sądził te 15 mln spraw rocznie, raczej partii nie zaprząta.
Ewa Siedlecka

Szable i pistolety

Dzisiaj wielki bal w operze, Barbara Nowacka (ser­decznie pozdrawiam!) i jej Inicjatywa Polska dogadały się z Platformą Schetyny. Przeczytałem liczne na ten temat komentarze (podziały na lewicy to wąż morski), obejrzałem rozmo­wę z BN w TVN oraz wysłuchałem piątkowego „Poranka” w Radiu TOK FM, gdzie była mowa o wszystkim, tylko nie
tym, ile szabel ma Nowacka - tysiąc, dziesięć tysięcy czy sto tysięcy głosów? O czym mówimy - o batalionie, o puł­ku czy o dywizji? A może tylko o patrolu? Debaty są długie
eleganckie, nikt nie wspomina o tym, co najważniejsze: wybory tuż-tuż, ile macie szabel? Tyle o tym.
   Używam języka wojskowego, ponieważ władza jest winna ogromnych zaniedbań i kolosalnego marnotraw­stwa w dziedzinie obronności, a nadto tworzy atmosfe­rę zagrożenia oraz militaryzacji i z hukiem wydaje coraz więcej na obronność. Nie twierdzę, że Polska powinna być słaba, nie zachęcam do jednostronnego rozbrojenia, co zechcą mi zarzucić ewentualni polemiści, ale zgadzam się z prof. Kołodką, że ewentualne 2,5 proc. budżetu na obronność to „fanaberia”, wydajemy na ten cel już 40 mld zł rocznie i wystarczy, a w jaki sposób wydajemy, to wystarczy czytać rozmowy oraz wywiady z generałami i oficerami, którzy przeszli do cywila - na ogół wyrzuceni. Z rąk PiS Polska straciła więcej generałów niż w niejednej kampanii bitewnej, a wykształcenie każdego z nich kosz­towało miliony, które my mamy teraz dopłacić do kolej­nych czystek pp. Macierewicza i Błaszczaka.
   Ostatnio gruchnęła wieść (albo kaczka dziennikarska „Gazety”), że Antoni Macierewicz ma być „zagospodaro­wany” na stanowisku prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Na takie dictum słychać tylko szczęk opadających szczęk. Przede wszystkim potrzebny jest desant NIK na Minister­stwo Obrony, a nie odwrotnie. Komandosi z NIK powinni przesłuchać „uwikłanych” w milionowe przetargi niewy­pały i przeczesać dokumenty do dna. Tylko kto się od­waży? Macierewicz wyrzucał generałów Komorowskiego i Sikorskiego; Błaszczak wyrzucał oficerów Macierewi­cza; nie wiadomo jeszcze, kto i kiedy wyrzuci Błaszczaka i jego szeregowców (bo tylko tacy zostaną), ale to pokazu­je skalę marnotrawstwa i bezzasadność coraz wyższych wydatków na obronność kosztem ochrony zdrowia, na­uki i innych dziedzin, w których wleczemy się w ogonie Zachodu. Desant NIK na MON jest konieczny, ale żeby zrobić nalot, potrzebne są samoloty, których nie mamy.
   Czytamy za to w „Rzeczpospolitej”, że w MON „trwają prace analityczne” nad utworzeniem Funduszu Obrony Narodowej (FON), który byłby finansowany spoza bud­żetu, m.in. ze składek osób prywatnych oraz instytucji na dozbrojenie. Jak wyglądają składki instytucji dzisiaj, to wystarczy przyjrzeć się działalności Polskiej Fundacji Narodowej, na którą musiały się „złożyć” spółki Skarbu Państwa po to, żeby wydać miliony na kampanię billboardową wymierzoną w „kastę sędziowską i złodziei w togach” oraz na zakup za granicą kosztownego jachtu, przy jednoczesnych zachwytach nad sukcesami naszych stoczni jachtowych. Trzeba być człowiekiem wielkiej wiary, by wpłacić swoje pieniądze na tę karuzelę generalską. Kra­dzież (?) kawałka kiełbasy łamie człowiekowi karierę, wyrzucenie milionów tę karierę zapewnia.
   Redaktor Marek Kazubal z „Rz” pisze, że idea fundu­szu „nie jest zła”, ale zarazem przypomina, że prezydent Mościcki powołał FON w 1936 r. jako jedną z odpowiedzi na kroki Hitlera, który zerwał traktat wersalski i zbroił Niemcy na potęgę. Przed wojną - pisze - sprawa była pro­sta, „istniało realne zagrożenie ze strony III Rzeszy” (i ZSRR
dodajmy), „widmo wojny krążyło po Europie. Czy swoim pomysłem MON chce nam powiedzieć, że tak jest i dzi­siaj?”. Skoro tak, to dlaczego idea FON „nie jest zła” i jaką wpłatę pan redaktor deklaruje, żeby „dolary poszły za sło­wami”, jak mówią Amerykanie. Na razie największe znisz­czenia w polskiej armii są dziełem naszych, a nie wroga.
   Pomysły w rodzaju FON stoją w sprzeczności z za­pewnieniami, że Polska jest silna i bogata, jest częścią najsilniejszego sojuszu w historii, posiada i rozbudowuje prosperujący przemysł obronny, stać ją na masło i arma­ty. Prezydent z promiennym uśmiechem fotografuje się w pojeździe wojskowym, wręcza, mianuje, zawiaduje, decyduje i szturmuje, a z drugiej strony nie brak kosz­townych porażek, że wspomnimy caracale, fregaty oraz pułk kawalerii z Janowa Podlaskiego.

Niektórzy z nas mają słabość do broni palnej, dla mnie niezrozumiałą. Ilekroć słyszę, że w Ameryce kolejny szaleniec zastrzelił kilkanaście osób, myślę sobie, ja­kie to szczęście, że w Polsce nie każdy ma karabin pod ręką i nie wystarczy pójść do Żabki, żeby kupić spluwę. Niestety, aktywnym rzecznikiem łatwiejszego dostępu do broni jest publicysta Łukasz Warzecha. W artykule „PiS na wojnie ze strzelcami” („Rz”) narzeka, że obec­na ustawa o broni i amunicji ma „głęboko peerelowski rodowód”, rozmaici „hoplofobi” (obsesyjni przeciwnicy dostępu do broni), zwłaszcza policja, szerzą paskudny mit, jakoby Polacy „nie dojrzeli” do broni. Autor straszy jednak, że za posłami Kukiz’15, którzy złożyli w Sejmie projekt liberalizacji ustawy, stoi Ruch Obywatelski Miło­śników Broni (ROMB) oraz myśliwi, mocno zaangażowani i dobrze zorganizowani. „Tacy ludzie nigdy nie postawią znaczka na karcie wyborczej przy logo PiS”.
   Zaangażowanie red. Warzechy po stronie strzelców trochę mnie zaskoczyło, ponieważ mam w pamięci kilka jego trafnych ocen, jak ta, że robienie porządku z „an­typolskimi” czy z „polskojęzycznymi” mediami to już tylko krok do zagrożenia wolności słowa; że opowiada­nie, iż Polska chciałaby być pomostem pomiędzy USA a Europą, to mrzonki kierownika ośrodka wczasowego, który wpisuje w komputerze słowa „Kaczor Donald” i... nic. Że wreszcie „Trybunał Konstytucyjny »należy« do PiS i w żadnej istotnej sprawie nie sprzeciwi się pomysłom tej partii”.
   Nie raz, oprócz obcych mi, czytałem trzeźwe opinie redaktora Warzechy. Nie dotyczy to dostępu do broni. Jestem przeciw, bo pistolet raz do roku strzela sam.
Daniel Passent

Historyczne wizje premiera

Również najnowsza historia Polski padła ofiarą pisowskich „udoskonaleń”.

Mateusz Morawiecki, choć w istocie jest tylko wykonawcą linii politycznej wytyczonej przez prezesa PiS, formalnie pełni jednak rolę premiera polskiego rządu, dlatego mają znaczenie jego publiczne wypowiedzi, także te, w których przedstawia własną wizję najnowszej historii naszego kraju. Jak choćby ostatnio, z okazji rocznicy zawarcia porozumienia gdańskiego. Szef rządu przemawiał w historycznej Sali BHP Stoczni, w miejscu, w którym 38 lat temu przywódcy sierpniowego strajku układali 21 postulatów, gdzie obradował Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i wreszcie podpisano porozumienie, na mocy którego władze PRL uznawały prawo pracowników do tworzenia samorządnych i niezależnych związków zawodowych. Szczególna okazja i charakter tego miejsca powinny skłaniać premiera do szczególnej odpowiedzialności za wypowiadane słowa i do okazania szacunku oraz wyrazów wdzięczności wszystkim ludziom, którzy doprowadzili do tamtego historycznego przełomu. Nic takiego nie nastąpiło. Morawiecki nie wspomniał nawet o Lechu Wałęsie. Z przywódców sierpniowego strajku wymienił tylko postaci sympatyzujące z jego partią. Pokrótce przedstawił jednak swoją wizję najnowszej historii Polski, nie zapominając po raz kolejny wspomnieć o własnym zaangażowaniu w walkę z ówczesnym systemem w strukturach Solidarności Walczącej.

Odnoszę się z szacunkiem do postawy młodziutkiego Mateusza Morawieckiego, który działał w podziemnej organizacji założonej przez ojca. Jest jednak nieco irytujące i niezbyt stosowne częste przywoływanie przez niego w publicznych wystąpieniach osobistej walki z komunizmem, w której - chociażby z racji wieku - nie mógł odegrać szczególnie znaczącej roli, i wystawianie krytycznych cenzurek lub przemilczanie roli ludzi, którzy przewodzili podziemnej Solidarności i - w wielu wypadkach - płacili za to cenę wieloletniego więzienia.
Emocjonalne identyfikowanie się Mateusza Morawieckiego z Solidarnością Walczącą jest zrozumiałe. Trudno jednak zaakceptować, że nie potrafi on przyznać, iż w przełomowym okresie schyłku PRL jej liderzy błędnie oceniali sytuację Polski i - w konsekwencji tego faktu - dokonywali nietrafnych wyborów politycznych.
   W swym gdańskim wystąpieniu premier co prawda łaskawie wyznał, że dziś ocenia łagodniej decyzję o podjęciu rozmów Okrągłego Stołu, ale nie omieszkał potępić „grubej kreski”, „zblatowania się niektórych liderów Solidarności” z komunistami i błędów z okresu „wejścia w czas III Rzeczypospolitej”. Z dumą mówił natomiast o pomysłach - rozważanych w Solidarności Walczącej w schyłkowym okresie PRL - walki na barykadach oraz konstruowania karabinów.

Szanuję ideowość i gotowość do poświęceń wielu działaczy Solidarności Walczącej. Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że w 1989 r. dokonaliśmy dobrego wyboru, decydując się na Okrągły Stół, a nie na pomysły Solidarności Walczącej - czyli oczekiwanie na to, że system się sam zawali, albo przygotowanie rewolucji. Systemy polityczne niezmiernie rzadko załamują się same z siebie. Potrafią długo gnić, przekształcać się
i rzeczywiście upadać w wyniku rewolucji. Ten ostatni wariant nie wchodził jednak w grę w Polsce końca lat 80. XX w. Nie było wówczas w naszym kraju rewolucyjnej czy powstańczej atmosfery. Stan wojenny przekonał zdecydowaną większość Polaków, że konfrontacja siłowa z władzami PRL nie może zostać wygrana. Zasięg postaw opozycyjnych w społeczeństwie był szeroki, Solidarność nie została zniszczona. Ideologiczne podstawy systemu zostały skompromitowane, ale w żadnym razie nie oznaczało to, że zmęczone społeczeństwo było gotowe do nowego masowego zrywu. Potwierdził to niewielki zasięg majowych i sierpniowych strajków w 1988 r.

Okrągły Stół otworzył drogę do wyborów czerwcowych, które miały charakter plebiscytu. Doprowadziły do powstania rządu z przewagą dotychczasowej solidarnościowej opozycji, a następnie - do zmiany ustroju. Jest faktem, że przywódcy obozu solidarnościowego, podejmując decyzję o przystąpieniu do rozmów Okrągłego Stołu, nie przewidzieli dynamiki procesu politycznego, który inicjowali. Wstępowali na drogę prowadzącą do wielkiego narodowego sukcesu. Była to ich zasługa i wybór świadczący o znacznie lepszym rozeznaniu rzeczywistości niż w przypadku przywódcy SW Kornela Morawieckiego, który ukrywał się w Polsce do 1990 r., choć już nikt od dawna go nie poszukiwał.
   Premier Morawiecki, ubolewając nad początkami III RP, powtarza tezę o „zblatowaniu się” części solidarnościowych elit z niedawnymi wrogami. W trakcie długich rozmów rzeczywiście pękło wiele lodów i niektórzy z niedawnych przeciwników zaczęli patrzeć na siebie z pewną sympatią. Czy znaczy to jednak - jak sugeruje Mateusz Morawiecki, a przed nim wielokrotnie stwierdzał Jarosław Kaczyński - że powstała nowa polityczno-biznesowa „siuchta” złożona z przedstawicieli starych i nowych elit władzy?
   Ta teza jest nieprawdziwa. Elementarna znajomość historii politycznej Polski po 1989 r. pozwala stwierdzić, że relacje polityczne pomiędzy spadkobiercami PRL i strukturami wywodzącymi się z solidarnościowego obozu ucywilizowały się w ramach demokratycznego państwa, ale podstawową linię podziału nadal wyznaczała historia. Jedyną próbą jej przekroczenia było powołanie Unii Pracy, ale jeszcze w XX w. znikła ona z Sejmu i przestała być samodzielną siłą polityczną. Dopiero w XXI w. polityka PiS, uderzająca w porządek konstytucyjny i zmierzająca do przekształcenia Polski w fasadową demokrację, spowodowała wytworzenie się nowej linii zasadniczego politycznego podziału: na PiS i jego przeciwników. Jest to spór o być czy nie być ustroju demokratycznego w Polsce.

W swoim gdańskim wystąpieniu premier zadeklarował, że to rząd PiS jest spadkobiercą wielkiej tradycji Solidarności. Co prawda nie powiedział wprost, że jest on jedynym spadkobiercą tej tradycji, ale nietrudno było odczytać myśl, że co najmniej uważa, iż jego gabinet jest tym najbardziej prawowitym spadkobiercą.
I ta teza jest fałszywa. Pierwsza wielka Solidarność była ruchem wielonurtowym, ale na wskroś demokratycznym, domagającym się wolności, praworządności i poszanowania godności człowieka. Rząd PiS nie tylko tych wartości nie szanuje. On je z premedytacją niszczy.
Aleksander Hall

Jak nas hołubią

Wczoraj wieczorem zasiedliśmy na kanapie, by na HBO obejrzeć kolejny hardcorowy odci­nek „Who is America?” Sachy Barona Cohe­na. Najlepsza z żon poprosiła jeszcze o chwilę na zakup biletu na dzisiejsze Intercity. Odniosła sukces połowicz­ny. To znaczy PKP ściągnęło kasę, wysłało powiadomie­nie o zakupie, ale biletu już nie. „I co teraz?” - zapytała najlepsza z żon. „No teraz jesteś tam, gdzie pan majster może cię w dupę pocałować” - odparłem grzecznie.
   Wiedziałem, co mówię. Przerabiałem dokładnie taką samą sytuację. W naiwności swej uznałem, że skoro mam potwierdzenie zakupu, to każdy przytomny człowiek, w tym konduktor, uzna, że brak biletu jest winą PKP, nie moją. Głupiś, Mellerze! Oczywiście, że konduktor uznał, że to moja wina, mimo że machałem jak nieprzytomny komórką, gdzie czarno na białym stało, że zapłaciłem 150 zeta za niewątpliwą rozkosz podróży PKP. Więc dorzucił kolejne dwie czy trzy stówy kary, poinformował, że mogę dochodzić pieniędzy od PKP, powiedział, gdzie to mam pisać w tej sprawie, jakie załączniki wysłać i życzył przy­jemnej podróży. Był miły, sympatyczny i współczujący.
   Ja zaś, słuchając nieparlamentarnych wyrażeń sza­nownej małżonki, pomyślałem, że to w ogóle dzień pe­łen wrażeń. Najpierw zadzwonili do nas z Darłowa z pytaniem, gdzie obiecane umowy, które ponoć wysła­liśmy sześć dni wcześniej i miały dotrzeć w jeden dzień, jak mnie zapewniano na poczcie, kiedy wybierałem naj­droższą opcję poleconego. „Dojdzie jutro” - cytuję. Po sześciu jutrach pani w okienku, bardzo miła, poinfor­mowała mnie, że to jutro było „bez gwarancji”.
   Za to w domu czekała duża przesyłka dla szwagra. Jak się okazało, w czerwcu wysłał paczkę z książka­mi do Katowic. Myślał, że doszły, o sprawie zapomniał. W sierpniu dostał pismo z Poczty Polskiej, że w centrum logistycznym w Koluszkach czeka na niego paczka, za której magazynowanie wisi 15 złotych. Jeśli chce ją do­stać, to ma się kopnąć do Koluszek albo zapłacić Poczcie Polskiej przelewem kolejne złocisze, to mu ją łaskawie podeślą. W przeciwnym wypadku zutylizują. Zapłacił, paczka przyszła 5 września, to były te czerwcowe książ­ki. W sumie wydał 60 złotych za mieszankę irytacji, fru­stracji i bezsilności. Tanio jak na promocji.
   Kiedy mi próbował zaimponować opowieścią o Pocz­cie Polskiej, odbiłem piłeczkę anegdotką o Hestii. Zimą zalało nam mieszkanie. Byliśmy ubezpieczeni na taką okoliczność, rzeczoznawca wycenił straty na 2300 zło­tych, więc wypłata odszkodowania wydawała się for­malnością. Otóż nie. Dostaliśmy odmowę. Próbowałem dowiedzieć się, o co tu chodzi. W końcu kolejny roz­mówca poradził mi napisanie odwołania.
   - A co to da? - zapytałem. - Przecież nie przedstawię żadnych nowych okoliczności.
   - Da, da. My tak odrzucamy z automatu, licząc na to, że jakiś procent się nie odwoła, i tak faktycznie się dzie­je. Pana przypadek jest oczywisty, odwołanie zostanie uznane.
   I tak faktycznie się stało. Gdy rozjuszona małżonka klęła do laptopa, a ja wiedziałem, że z Cohena tego wie­czoru nici, poprosiłem na fejsie o opowieści z cyklu „Jak nas dymają?”. Minęło niewiele godzin i mam ich już set­ki. Na przystawkę odrobinka, a za tydzień więcej dobroci.
   Wojciech Zasadziński: „Kurierzy - osobny temat. Odbieram telewizor, kurier DPD podsuwa terminal do podpisu z nagłówkiem »Stan przesyłki zweryfiko­wałem i nie zgłaszam zastrzeżeń do jej stanu«. Mówię, że muszę zweryfikować, zanim podpiszę. Kurier: »Ale u nas procedury są takie, że pierw pan podpisuje, potem sprawdza i ew. zgłasza reklamację«. Ja: »No, ale tu jest napisane, że sprawdziłem i mam się podpisać«. Kurier: »Ale nasze procedury są takie, że pierw pan podpisuje...«. Ja: »Nie podpiszę, dopóki nie sprawdzę«. Kurier: »To ja panu nie wydam, kolega mnie już ostrzegał, że pan się awanturuje«. I zabiera telewizor”.
   Bogna Lewkowicz: „Kurier DHL wioząc dwie duże wanny, parę umywalek, dwa bidety i trochę innej bia­łej armatury dzwoni i pyta, czy mógłby przesyłki zo­stawić w mieście oddalonym o około 45 km od miejsca odbioru, a - tu zacytuję - »Pani sobie z tym jakoś pora­dzi, prawda?«”.
   Może więc, zamiast się ciskać, lepiej się wsłuchać w klimat zen przypowiastki Filipa Springera, którą za­wiesił pod mym apelem: „Gdy pociąg na dworcu War­szawa Wschodnia zaczyna trasę, na Centralnej ma już 45 min opóźnienia, a na Zachodniej konduktorka zapy­tana o przyczynę tego opóźnienia odpowiada: »A bo lu­dzie tak wsiadają i wysiadają«”.
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz