W krainie wyimaginowanej
Niemal każdego dnia widzimy, że choć geograficzne
położenie kraju pozostaje niezmienne, jego położenie może się zmieniać
dramatycznie. Niby stoimy w miejscu, a konsekwentnie zmierzamy na Wschód.
Kilka dni temu mój
kolega leciał samolotem LOT-u do Paryża. Na pokładzie znajomy zapytał go o jakieś
niezidentyfikowane malunki na samolocie. „To z okazji stulecia odzyskania
niepodległości, które obchodzimy w tym roku”, wyjaśnił kolega. Znajomy Francuz
pokiwał głową, po czym zapytał: „Ale właściwie dlaczego tę niepodległość
straciliście”? Ciekawe, że przy okazji rocznicy akurat to pytanie u nas nie
pada, choć powinno. Szczególnie teraz, gdy sytuacja, naprawdę bez naciągania
podobieństw i nadużywania metafor, skłania do zadania sobie kilku pytań: jak
można przegrać świetną koniunkturę, zszargać sobie świetną reputację,
zaprzepaścić skutki reform, iść na rękę - da Bóg, że tylko z głupoty - Moskwie
oraz jak sojusz kołtunerii, kruchty, antyliberalizmu i wrogości wobec Zachodu
kreuje Targowicę.
Dość irytujące jest
pytanie, czy PiS wyprowadzi nas z Europy, zadawane w momencie, gdy w dużym
stopniu już nas z niej wyprowadziło. I robi to dalej. Każdego dnia - gdy policja
ściga ludzi zakładających postaciom na pomnikach koszulki z napisem
„konstytucja”. Gdy prokuratura stwierdza, że można bezkarnie kopać i lżyć
uczestniczące w demonstracjach kobiety. Gdy z Sądu Najwyższego wyrzucani są
wybitni prawnicy, a wchodzą do niego karierowicze i miernoty. Gdy dystyngowany
kiedyś wicepremier zapowiada, że państwo zignoruje ewentualne niekorzystne dla
niego orzeczenie unijnego trybunału sprawiedliwości w sprawie tego sądu. Gdy na
ekranie pojawia się pani Przyłębska, a profesor Gersdorf musi zapewniać, że
prezesem Sądu Najwyższego wciąż jest i jakiś czas jeszcze będzie. Gdy
rozbrajana jest armia i niszczona edukacja. Jesteśmy coraz dalej od Europy
wraz z każdą manipulacją „Wiadomości” TVP, z każdym kłamstwem Morawieckiego,
krętactwem Kaczyńskiego i błazeństwem Dudy.
Polskę i Polaków
umniejsza nie tylko prezydentura Dudy. Umniejsza nas każde jego wystąpienie,
które zmusza nas do komentowania jego niemądrych albo skrajnie głupich stwierdzeń,
jakby jednak był prawdziwą głową państwa. I co tu zrobić, gdy opowiada o
wyimaginowanej wspólnocie, która niewiele nam daje? Szydzić, że był
euroentuzjastą, gdy pensję pobierał w euro? Skrupulatnie wyliczać korzyści z
członkostwa w Unii? Tłumaczyć mu to, co większość Polaków doskonale czuje i
rozumie? Czy pochwalić go za głośne powiedzenie tego, o czym Kaczyński w czasie
kampanii woli milczeć?
Pokraczny sens
nadają działania PiS powiedzonku o bratankach. Tak się składa, że właśnie
Polska i Węgry wylądowały w europejskiej oślej ławce. Orban „broni honoru
Węgrów”, siedząc na kolanach Putina, Kaczyński - honoru Polaków, pakując naród
i kraj w łapy Putina. Orban „broni chrześcijaństwa”, Morawiecki zapowiada
rechrystianizację Europy. Zapewne z pomocą Rydzyka i jego nadajników na Uralu.
W obu krajach mamy to samo niszczenie praworządności, te same kłamstwa, to samo
obsadzanie Brukseli w roli nowej Moskwy, to samo udawanie woli kompromisu. A
bratankom Orbanowi i Kaczyńskiemu idzie przecież o to samo - absolutną władzę,
której nie ograniczą ani niezawiśli sędziowie, ani wolne media, ani jakieś
wartości europejskie, które depczą w imię narodu i Boga.
Oczywiście, trzeba
widzieć wszystko w szerszej perspektywie. Bo przecież zaraza populizmu i
irracjonalizmu nie dotknęła tylko Polski i Węgier. Widmo krąży po Ameryce i
Wielkiej Brytanii, zawitało do Włoch i do Niemiec. Tendencja jest więc
szersza. Warto to odnotować, ale w końcu cóż to ma za znaczenie. Nie może być
to dla nas żadnym alibi. Zresztą nie jesteśmy Ameryką, gdzie instytucje jakoś
się jednak bronią, media są naprawdę niezależne i nawet w Białym Domu
urzędnicy utrudniają prezydentowi popełnianie wielu głupstw. Nie jesteśmy też
Węgrami z ich tradycją ulegania dyktatorom nie tylko wewnętrznym.
Dla Andrzeja Dudy
mam jedną dobrą wiadomość. Chciał mieć w Polsce referendum i będzie je miał.
Czteroczęściowe. W samorządowym zdecydujemy, czy pieniądze z UE będą wykorzystywane
porządnie, czy tak jak te z budżetu państwa teraz. W wyborach europejskich -
czy w Europie będą nas reprezentowali jej zwolennicy, czy zaprzysięgli
wrogowie. W parlamentarnych - czy Polska będzie na Wschodzie, czy pozostanie na
Zachodzie. A w prezydenckich - czy na czele państwa będzie stał człowiek godny
naszej historii i aspiracji, czy podwórkowy populista o kompetencjach
prowincjonalnego aktora.
Wciąż nie jest za
późno. Wciąż można zadać sobie pytanie, które koledze zadał znajomy z Francji,
odpowiedzieć na nie i wziąć się w garść. Zanim w historii narodu dojdzie do
kolejnej tragedii.
Tomasz Lis
Gdzie Rzym, gdzie Krym
Wystąpienie Andrzeja Dudy w Leżajsku - to
tam o Unii Europejskiej powiedział jako o „wyimaginowanej wspólnocie, z której
dla nas niewiele wynika” - zostało już przenicowane i skomentowane na różne
strony. Wyjątkowo twardej, jak na swoje maniery, odpowiedzi udzielił były
prezydent Aleksander Kwaśniewski, określając wypowiedź Dudy jako „nieprawdziwą,
niebezpieczną, sprzeczną z polską racją stanu” Nie tylko on odebrał całą unijną
część przemówienia Dudy jako zapowiedź - jeśli nie wyprowadzenia Polski z
Unii, to, jak się obrazowo mówi, wyprowadzania Unii z Polski - a na pewno
ignorowania i obrzydzania Wspólnoty.
Pytanie oczywiste:
czy Duda tylko (co mu się coraz częściej zdarza) nakręcił się wiecowo i coś tam
„palnął”, czy też niechcący wyraził publicznie to, o czym mówi się w gabinetach
obecnej władzy? Zwolennicy, również w PiS, minimalizowania wagi tej deklaracji
sugerują, że chodziło po prostu o rywalizację między prezydentem i premierem na
retoryczny radykalizm i polityczną niezłomność. Inni wskazują na zamysł
jakiegoś propagandowego uprzedzenia kolejnych kroków „wobec Polski” w procesie
o naruszanie zasad praworządności z art. 7 Traktatu UE . I można by pewnie
interpretację mowy leżajskiej w tym miejscu porzucić, gdyby nie nieoczekiwane
wystąpienie prezydenckiego doradcy Andrzeja Zybertowicza, który „palnięciu”
nadał rangę śmiertelnie poważnej koncepcji geopolitycznej.
Profesor Zybertowicz
pytany (w „Polska The Times”), o czym prezydent Duda będzie rozmawiał w
Waszyngtonie z Donaldem Trumpem, powiedział, że prezydent RP jedzie tam z
koncepcją Trójmorza jako Planu B wobec obecnej integracji europejskiej. „Gdyby
- mówi doradca - Donald Trump chciał być inicjatorem jakiegoś funduszu Trumpa, na
wzór dawnego planu Marshalla”, to 12 państw Trójmorza urosłoby w siłę, co „nie
musi się krajom starej Unii podobać”. Ale „czas, żeby Niemcy zrozumieli, że
sojusz Polski z USA to nie jest tylko nasza fanaberia”. Profesor dorzuca
metaforę: „po upadku Rzymu Cesarstwo Bizantyńskie - czyli Rzym Wschodni -
przetrwało jeszcze 1000 lat... To ze wschodu Europy może przyjść rozwiązanie
problemów (Europy)”. Krótko: Polska, jeśli Trump to poprze, może stanąć na
czele Nowej Europy Wschodniej, Planu B dla wyimaginowanej, zdominowanej przez
Niemcy, wspólnoty Zachodu. Normalnie można by koncepcje Andrzeja Zybertowicza
uznać za, powiedzmy, ekscentryczne, gdyby nie to, że Andrzej Duda naprawdę
pojechał do Stanów Zjednoczonych, skąd, poza korzyściami wizerunkowymi dla
siebie, ma przywieźć ewentualne deklaracje „jeszcze większego zwiększenia”
obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce i „specjalnego sojuszu Ameryki z
Polską”. Otóż, stawiam tezę, że w Leżajsku Andrzejowi Dudzie wymknęła się część
narracji przygotowywanej dla Trumpa.
O tym, że Unia jest przeżytkiem i sztuczną
wspólnotą (tak samo zresztą jak NATO), Trump mówi chętnie i przy każdej okazji.
Kokietując prezydenta USA, PiS i Duda ochoczo wpisują się w jego pogląd, że
sojusze sojuszami, ale liczą się głównie interesy i ogólnie good business,
czyli że my np. w zamian za ochronę będziemy kupować w USA sprzęt wojskowy,
zapłacimy dodatkowo za amerykańskie bazy, a jeszcze wesprzemy amerykańskie
korporacje internetowe w walce przeciwko unijnym regulacjom chroniącym
europejskich, w tym nawet polskich, twórców. Radosław Sikorski w podsłuchanej
rozmowie nazywał taką, zawsze w Polsce obecną, postawę przymilania się do USA
„murzyńskością”. Geopolityczny koncept PiS wygląda dziś chyba tak:
bezpieczeństwo militarne kraju opieramy tylko na dwustronnych porozumieniach z
USA, natomiast Unię Europejską widzielibyśmy zredukowaną do technicznego
wspólnego rynku, bez jakiegokolwiek - niewygodnego dla „suwerennej władzy” -
naddatku politycznego.
PiS jest tu zresztą
konsekwentny: zawsze, gdy chodzi o wzmocnienie Unii, jest przeciw. W ubiegłym
tygodniu kończący kadencję szef Komisji Europejskiej J.C. Juncker przedstawił
rozległy i, jak na biurokrację brukselską, wyjątkowo konkretny nowy plan dla
Europy. W każdym punkcie PiS już jest lub będzie na nie. Przeciwko zwiększeniu
roli i upolitycznieniu instytucji unijnych - w tym rozszerzeniu zasady
głosowania większościowego, przeciwko wspólnej polityce migracyjnej i wspólnej
straży granicznej Frontexu, powołaniu prokuratury europejskiej, kontroli
internetu wymierzonej w trollową i botową propagandę, bezwzględnemu wykonywaniu
wyroków Trybunału UE (co Juncker z naciskiem podkreślał), przeciwko
suwerenności europejskiej, rozumianej też jako polityczna i ideowa odpowiedź na
„kryzys Zachodu” w epoce Trumpa. Jedyne, z czym pewnie rząd PiS się zgodzi, to
zaniechanie zmiany czasu z letniego na zimowy.
PiS należy do tych europejskich formacji,
które Unii nie szanują, „mieszają z błotem”, jak mówił Juncker, cynicznie
wykorzystują jako parawan i wroga w polityce wewnętrznej. Według zasady:
atakujemy Unię za jej słabości i niesprawności, ale nie pozwolimy jej
naprawiać. Zamiast wzmocnienia realnej Unii PiS próbuje więc tworzyć jakąś
wyimaginowaną wspólnotę: wielkiej Polski katolickiej z Ameryką Trumpa, ze
zdominowanym przez Polskę Trójmorzem oraz gospodarczo służebną, bezzębną, starą
Unią w tle. Taki świat nie istnieje i raczej nie powstanie.
Już za kilka miesięcy będziemy mieli okazję policzyć się w
wyborach europejskich i nie wydaje się, aby, mówiąc symbolicznym skrótem,
Europa Orbana wygrała z Europą Macrona. Dla Polski będzie to jednak faktycznie
drugie referendum unijne, moment ponownego samookreślenia Polaków. Ale jeszcze
szybciej, bo już w listopadzie, odbędzie się pierwsza tura geopolitycznych
głosowań: to wybory do Kongresu USA. Przegrana republikanów może być dotkliwym
ciosem dla europejskich populistów - także polskich - i dla całej
trumpolityki.
A wizja nowego
Bizancjum, Drugiego Rzymu, ma, niestety, prawdziwą historyczną pointę: po
upadku Bizancjum na wschodzie zapanował Trzeci Rzym - tak samą siebie nazwała
Moskwa. Więc ostrożnie z metaforami: karmiąc absurdalne rojenia, ryzykujemy
utratą realnego wpływu na własne losy.
Jerzy Baczyński
Wiatr historii
Podobno Cyganka wywróżyła kiedyś Mateuszowi
Morawieckiemu, że jeśli kiedykolwiek publicznie powie prawdę, to się skurczy
do 1,3 m.
I to na zawsze. Gość w garniturze premiera kombinuje więc,
jak może, by odzienia nie oddawać do przeróbki. Gejzery obietnic i wodospady
inicjatyw leje strumieniami. Woda wypełniła już całą ojczyznę i do sąsiadów się
przelewa. Nie potrzeba nam, okazuje się, wyimaginowanych dopłat z
wyimaginowanej Brukseli. Wzmocniona święconą H2O patriotyczna pisimaginacja
wystarczy. To przecież ona w ciągu ostatnich trzech lat wybudowała wszystkie
polskie autostrady, szosy, tunele, estakady i metro w stolicy.
Postawiła nowe szpitale, przedszkola i żłobki oraz mosty na
rzekach, których nie ma.
Książę Morawiecki
zagniata całe michy komplementów pod adresem własnym i PiS, który śmiało i
bezbłędnie kieruje nami w „momencie zwrotnym, kluczowym dla rozwoju naszej
ojczyzny”. Niestraszne mu są pomruki z zagranicy tych, którzy chcą
„rozczłonkować Polskę”. On Polski pilnuje. Żeby nie była jak przed 2016 r. -
państwem fikcyjnym, opanowanym przez mafie, gdzie mordercy dostawali wysokie
emerytury, sędziowie byli na telefon i w którym dzieci masowo głodowały.
Dopiero PiS odebrał miliony złodziejom i dał je dzieciom. Opozycja? Nic nie
robi, tylko się awanturuje, wszczyna burdy uliczne i jątrzy, a rząd - praca,
tylko ciężka praca dla rodaków. PiS ma bardzo dobry program dla samorządów:
wiatr historii musi powiać w każdej gminie. Polska ma być Polską z marzeń, a
nie z wrzasków. Może niedokładnie przytoczyłem słowa premiera z ostatnich
wizyt u wyborców w terenie, ale starałem się odcedzić najlepsze kluski z miski.
Pomysł miałem
prosty - napisać felieton o niczym, to znaczy o tym, co plecie komiwojażer
prawdy 2.0. Przy okazji chcę mu powiedzieć, że słowo konstytucja, które tak go
drażni, nie jest wrzaskiem. Jest krzykiem. Wrzask to zagłuszanie. Krzyk to
sygnał. Informacja, że dla Polaków konstytucja jest coraz ważniejsza, że nie
chcą bezczelnej likwidacji trójpodziału władzy ani trupa Krajowej Rady
Sądownictwa. Że ciemny lud im. Jacka Kurskiego nie jest aż taki ciemny, by
uwierzyć, że „żaden rząd wcześniej nie przestrzegał konstytucji tak jak PiS”.
Niech się książę stuknie w pustkę, którą ma w zasięgu ręki. Może dwie ostatnie
komórki nerwowe oderwą się od gładzi cylindrycznej i zderzą się ze sobą? I
pojawi się jakaś myśl? Spokojnie, kochani, nic takiego się nie zdarzy.
Facet w garniturze jeszcze przez miesiąc
będzie się przemieszczał od miasta do miasteczka, od gminy do powiatu. Żadnej
taryfy ulgowej nie możemy się spodziewać. W dodatku wróci ze Stanów
Zjednoczonych taki jeden, co chyba jest jeszcze gorszy. To znaczy - jeszcze
lepszy jest. Gdy wpadnie w trans, to Atlantyk furii na nas wyleje. On nam
wyrąbie, z kim i o czym rozmawiał w Waszyngtonie. Chiny drżały przez półtorej
dnia. Tak, półtorej dnia, półtorej roku. Oni - i ten pierwszy, i ten drugi -
tak właśnie mówią po polsku. Premier i prezydent. Nieszczęścia chodzą parami.
„Ja się cały czas czegoś uczę. Bez przerwy. Ja się uczę w mieszkaniu, ja się
uczę w samochodzie, kiedy jadę, ja się uczę w samolocie, kiedy lecę. Ja się
cały czas czegoś uczę. Jak się nie uczę tego, co mam powiedzieć, to się uczę
tego, co będę chciał kiedyś powiedzieć”. Autor - Andrzej Trawnik z Krakowa.
Wszystkich chcę
uspokoić, że za miesiąc (no, powiedzmy, półtorej) wszystko się skończy. Ale
potem aż do 2020 r. będą jeszcze trzy takie epidemie. Wybory do parlamentu UE,
do Sejmu Kuchcińskiego i trzecie - te do Dudy.
Stanisław Tym
Adrian w stanie spoczynku
Szanowny Panie Adrianie! Uprzejmie
informuję, że z dniem dzisiejszym przenoszę Pana w stan spoczynku. Dziękuję
za dotychczasową służbę i życzę pomyślności w dalszej pracy dla dobra Polek i
Polaków. Łączę należne wyrazy, Suweren.
Wiem, wiem, kadencję
Adriana określa konstytucja, ale ta mnie nie obowiązuje, ponieważ - jak on sam mówił
- jest postkomunistyczna i przejściowa. Kadencję Adriana ustalam ja - suweren
z Żoliborza. Konstytucja to dziś brudne słowo. Nawet organizowanie pogadanek
prokuratora o konstytucji dla dziatwy szkolnej jest źle widziane. Wiadomo -
lepszy katecheta niż konstytucjonalista. Sam Adrian traktuje konstytucję jak
powietrze, dzięki czemu wniósł doniosły wkład w dzieło zniszczenia demokracji i
wymiaru sprawiedliwości. Narobił się człowieczyna i czas na stan spoczynku.
Prokuratura to
perła IV RP. Już ponad rok wlecze się sprawa banalnego wypadku samochodowego z
Beatą Szydło. Śledztwo jedzie wolniej niż samochód BOR. W Białymstoku jakiś
gigant z prokuratury wymyślił po marszu narodowców, że swastyka to symbol
szczęścia. We Wrocławiu budowniczowie szubienic dla polityków opozycji - nadal
bezkarni. W Radomiu napaść na członków KOD uznano za „bójkę”. W Warszawie
prokurator Małgorzata Kołodziej - bez identyfikacji oraz przesłuchania sprawców
- umorzyła śledztwo w sprawie pobicia kobiet blokujących marsz narodowców.
„Zamiarem atakujących nie było pobicie pokrzywdzonych, lecz okazanie niezadowolenia”
- czytamy w uzasadnieniu. Umiejscowienie obrażeń wskazuje, że przemoc ze strony
atakujących „nakierowana była na mniej newralgiczne części ciała”. Napastnicy
nie mieli zamiaru spowodować „narażenia pokrzywdzonych na utratę życia lub
naruszenia czynności narządu powyżej siedmiu dni”.
Załóżmy, że teraz
osoby „niezadowolone” z decyzji pani prok. Kołodziej zechcą jej okazać
„dezaprobatę”. Będą ją publicznie wyzywać od k... Jakie są newralgiczne części
ciała i inne organy wewnętrzne pani prokurator, które można bić i kopać, nie
powodując naruszenia czynności narządu powyżej 7 dni, czyli jak bić i kopać
bezkarnie?
W trakcie
okazywania niezadowolenia uszkodzeniu ulec mogą m.in. mózg (organ
przereklamowany - jak pisze Hanna Krall - zbędny jak wyrostek robaczkowy),
serce (w prokuraturze przeszkadza w pracy), jelita (żeby to wszystko
przetrawić) i pięta Achillesa, po której lubią bić niezadowoleni. Pani
prokurator Kołodziej życzymy dalszych awansów po szczeblach „dobrej zmiany”.
Jego Ekscelencja
Adrian Niezłomny zostaje przeniesiony w stan spoczynku nie tylko za wymiar
sprawiedliwości, który budzi niepokój w całej Europie (poza Węgrami), ale
także z powodu polityki zagranicznej (27:1) i obrony narodowej. Wystarczy
wspomnieć zdziesiątkowanie kasty generałów przez zwierzchnika sił zbrojnych,
kolejne czystki pp. Macierewicza i Błaszczaka, farsę z korwetą i śmigłowcami.
Kroplą, która
zadecydowała o tym, że trzeba przenieść Adriana w stan spoczynku, były ostatnie
jego wypowiedzi. W Leżajsku powiedział, że chcemy, żeby Polska „była
normalnym krajem, takim samym jak bogate kraje Unii
Europejskiej”, żeby był taki sam poziom życia. Otóż w żadnym wypadku nie możemy
uznać krajów UE za „normalne”. Co jest „normalnego” w krajach, gdzie dominuje
in vitro i pederastia? Rzekomo normalne kraje, takie jak Francja, Niemcy czy
Hiszpania, roją się od imigrantów. Gdziekolwiek spojrzeć - jak nie Arab, to
Murzyn. Co w tym jest normalnego? Tylko zarazki i pasożyty.
Adrian mówi: mamy
prawo mieć swoje oczekiwania „wobec Europy, która nas zostawiła w 1945 r. na
pastwę Rosjan”. Pozwolę sobie zauważyć, że nie tylko umęczona przez wojnę
Europa, ale przede wszystkim Ameryka nie była gotowa przelewać krwi za Polskę.
Adrian w „Krótkim kursie historii Polski (RP)” zgubił Amerykę. Dlaczego? Dlatego,
że jest mała? Dlatego, że szaleje tam huragan? Nie. Dlatego, że w tych dniach
Adrian wybierał się z doniosłą wizytą do prezydenta Trumpa i nie wypada już
przy pierwszym Homarze wyskakiwać z pretensjami o Roosevelta.
Adrian Niezłomny
zdążył jeszcze sformułować nowe prawo ekonomiczne. Brzmi ono następująco: stopa
życiowa każdego narodu jest wprost proporcjonalna do jego zasług w walce o
wolność. Przykład: „My chcemy, by Polak żył tak, jak żyje się w krajach
zachodnioeuropejskich, na takim samym poziomie, bo Polacy na to zasługują
(...), nasza walka o niepodległość, o wolność, a także o wolność Europy,
choćby z nawałą sowiecką (...), powoduje, że jednocześnie zasługujemy na
godziwy poziom życia”. Warto zauważyć, że kiedyś walczyliśmy o wolność Europy,
a teraz walczymy o wolność OD Europy.
Zgodnie z prawem
Adriana najwyższą stopą życiową powinni się cieszyć np. Baskowie i Kurdowie, a
nie mieszkańcy Kataru czy Dubaju, którym wolność podano na tacy. Niemcy nie
zasługują na żaden poziom życia, bo nie walczyli o wolność, Francuzi
zdecydowanie przesadzają z tymi serami i pasztetami, bo ich resistance ma się
do naszego jak kurki do trufli.
Przechodząc w stan spoczynku, Adrian
zapewnił obywateli, że ktoś myśli o nich, a nie o „jakiejś wyimaginowanej
wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika”. Dopiero „kiedy nasze sprawy
zostaną rozwiązane, będziemy się zajmować sprawami europejskimi. A na razie niech
nas zostawią w spokoju i pozwolą nam naprawić Polskę, bo to jest
najważniejsze”.
Tymczasem jest
wręcz odwrotnie: Europo, nie zostawiaj nas w spokoju! Nie słuchaj Adriana!
Pozostaw nam otwarte granice, system prawny, wartości, szkoły, Erazmusy, Sorbony
i Oxfordy, miejsca pracy, socjal - wszystko, z czego my, „Polacy i Polki”,
korzystamy. Nie słuchaj tych, którzy liczą, że „zostawiając nas w spokoju”,
zostawicie nam tylko kasę, bo kasa to dla nich jedyna wartość Unii. Leżajsk
dziękuje Unii za 26 mln na remont klasztoru, 103 mln na obwodnicę, 4,5 mln na
ginekologię, 20 mln na ścieki. Jak pisze Jacek Dehnel, „Panie Adrianie, pan se
poszukaj jakiegoś miejsca w Polsce, gdzie ten miód na uszy Putina będzie
brzmiał mniej groteskowo”.
Daniel Passent
Jak wyszedł sędzia Zabłocki
Prezydent Andrzej Duda wysłał siedmioro
sędziów Sądu Najwyższego w stan spoczynku. Postanowił nie czekać ani na wyrok
Trybunału Sprawiedliwości w sprawie zgodności przepisów o wcześniejszym wieku
emerytalnym sędziów SN z traktatem o UE, ani nawet na decyzję TSUE w sprawie
zawieszenia ich działania. Polityka faktów dokonanych ma pozbawić te rozstrzygnięcia
wykonalności.
Prezydent
zignorował też orzeczenie SN zawieszające przepisy posyłające sędziów w stan
spoczynku. A więc złamał konstytucję, bo żaden przedstawiciel władzy, podobnie
jak żaden inny człowiek podlegający polskiemu prawu, nie może odmówić
zastosowania się do prawomocnego rozstrzygnięcia sądu.
Niestety, uchwały
sędziów SN o zawieszeniu działania przepisów emerytalnych do czasu
rozstrzygnięcia TSUE nie uznał za obowiązującą sędzia SN Stanisław Zabłocki.
Po otrzymaniu od prezydenta pisma o przeniesieniu w stan spoczynku napisał
oświadczenie, że „będzie się czuł” nadal sędzią w stanie czynnym, ale „poddaje
się rygorowi wskazanemu w doręczonym piśmie”. Dalej tłumaczy, że choć uważa, że
przepisy o skróconym wieku emerytalnym i pismo prezydenta są sprzeczne z
konstytucją, to on nie czuje się uprawniony, żeby je sądzić, bo nie jest sądem.
Zaś co do uchwały SN zawieszającej działanie przepisów stwierdza, że jego
zdaniem to zawieszenie możliwe jest tylko w stosunku do dwóch sędziów ze
składu, który zadał pytanie prawne TSUE. Ma oczywiście pełne prawo do własnych
poglądów prawnych i w tym akurat przypadku nie jest odosobniony. Ale nie da się
ukryć, że dał tym samym argument prokuraturze, która już zapowiedziała karne
ściganie sędziów, którzy zadali pytanie prawne TSUE, i tych, którzy uznaliby za
obowiązujące zawieszenie działania przepisów i orzekali nadal.
Czworo kolejnych sędziów SN
„przeniesionych” w stan spoczynku przez prezydenta w oświadczeniach
stwierdziło, że pozostają w służbie czynnej, uznając przepisy i pismo
prezydenta za niekonstytucyjne. Ale powstrzymają się od orzekania dla dobra
osób, których sprawy mieliby sądzić, bo zdają sobie sprawę, że ich wyroki mogą
być przez władze kwestionowane. To sędziowie Anna Owczarek, Maria Szulc,
Wojciech Katner, Jacek Gudowski i Józef Iwulski. Sędzia Jerzy Kuźniar nie
złożył żadnego oświadczenia. A więc czworo sędziów uszanowało uchwałę SN. Na
szczęście.
W wywiadzie dla
najnowszej „Kultury Liberalnej” Jarosław Gowin, były minister sprawiedliwości,
mówi: „Chyba mają państwo świadomość, że po naszych rządach nie ma już powrotu
do tego, co było. (...) wymiar sprawiedliwości w takim kształcie, jaki istniał
przed rządami Zjednoczonej Prawicy, nie zostanie już przywrócony”. Można to
uznać za oficjalne credo rządów PiS.
Do dotychczasowego
systemu wymiaru sprawiedliwości można mieć szereg zarzutów, ale jedno trzeba
przyznać: sędziowie mieli gwarancje niezawisłości i orzekali niezawiśle. Nowy
paradygmat ma polegać na likwidacji tej niezawisłości. Temu służą wszczynane w
całym kraju postępowania dyscyplinarne i lustrowanie orzecznictwa sędziów dla
znalezienia tam pretekstów do takich postępowań. W Ministerstwie
Sprawiedliwości powstał w tym celu zespół doradczy do spraw etyki i postępowań
dyscyplinarnych sędziów, kierowany przez wiceministra Łukasza Piebiaka,
złożony z urzędników ministerstwa i wyznaczonych przez ministra Ziobrę
rzeczników dyscyplinarnych.
Prokuratura grozi
sędziom, w tym sędziom Sądu Najwyższego. Jeśli PiS uda się zlikwidować
wewnętrzną niezawisłość sędziów, będzie to ostateczna klęska wymiaru
sprawiedliwości i opartego na nim państwa prawnego.
Jak nasz hołubią
Obiecałem tydzień temu, że podaruję Wam więcej
historii, które otrzymałem, gdy zżymałem się na fejsie pod wpływem mych
beznadziejnych doświadczeń z Bardzo Dużymi Firmami, Które Są Tak Duże, Że Mogą
Mieć Swych Klientów Tam, Gdzie Pan Majster Może Je W Dupę Pocałować.
Prawdę mówiąc,
czytelnicy przysłali mi ich tak wiele, że spokojnie mógłbym nimi zapełnić strony
„Newsweeka” do końca roku, poprzestanę jednak na dwóch porcjach perełek, więc
dzisiaj kończymy.
Rozpocznijmy od
Jacka A. Maja: „W temacie poczty mój osobisty rekord. Polecony priorytet z
dokumentami spod Katowic do Krakowa 32 dni”. Odpisałem panu Jackowi, że to
całkiem zabawne. Chyba jest pozbawiony poczucia humoru, bo odpowiedział, że
nie za bardzo, kiedy się czeka na te dokumenty.
Ładnie w konwencję
pogodzonego z losem skazańca weszła Anna Kokoszka-Romer.
„Ja: Dzień dobry, chciałam się zapisać na wizytę do
okulisty. Mam skierowanie - rzucam z dumą, bo wypisanie go zajęło jedyne 2
ostatnie miesiące.
Głos w Słuchawce: Na ten rok miejsc nie ma.
Ja: Nie szkodzi.
Może być na przyszły.
GwS: Na przyszły
zapisów nie prowadzimy.
Ja: Ale to skierowanie
jest ważne tylko 3 miesiące.
GwS: Wiem”.
Dariusz Pradut:
„Pociąg z Lęborka. 70 minut opóźnienia. Ale konduktor upiera się, że 10. - Bo
60 minut to opóźnienie planowe - wyjaśnia”.
Historyjka pana
Tomasza Kozery nieco odbiega od pozostałych, gdyż trudno nazwać bohatera
ofiarą sytuacji, ale że słodka, tedy przytaczam.
„Rutynowa kontrola trzeźwości. Zatrzymuję się:
- ... bry. Młodszy aspirant Iksiński, Komenda Wojewódzka w Katowicach, proszę
dmuchać do urządzenia, aż powiem stop. Wydąłem płuca i daję w rurkę. Ledwie
zacząłem, a młodszy aspirant mówi: - Stop, proszę jechać. Pytam go: - Jaki
wynik? - Nie wiem - odpowiada - bo mi się urządzenie popsuło, ale kazali
wszystkich kontrolować, to kontroluję”.
Wojciech
Zasadziński: „Kurier DPD przywozi telewizor. Rozpakowujemy, obity. Kurier: - To
ja zejdę po protokół, mam w samochodzie. Mija 5 minut, dzwonię: - Gdzie pan
jest z tym protokołem?. Kurier: - Bo ja mam dużo zleceń, to może pan tu do mnie
podejdzie do samochodu? Ja: - Nie będę pana szukał po osiedlu, proszę do mnie
wrócić z protokołem, tak jak pan obiecał. Kurier: - Dobrze, to zaraz będę. 20
minut później dzwonię: - Gdzie pan jest?. Kurier: - Bo ja już musiałem jechać,
to pan zadzwoni na infolinię i zgłosi, to ktoś przyjedzie spisać protokół
szkody. Dzwonię, zgłaszam, umawiamy specjalnego kuriera do protokołu szkody na
następny dzień 15-17. Nikt się nie zjawia, o 17.30 dzwonię do centrali, dziwią
się, przełączają mnie do kuriera. Ten sam kurier: - Ojej, bo ja zapomniałem,
ale już jestem daleko, musiałbym półtorej godziny wracać, bo stoję w korku,
czy mogę być jutro?. Ja: - No dobra, tylko proszę być punkt 17.00, bo wcześniej
mnie nie będzie. Kurier się zgadza, po czym następnego dnia dzwoni o16.15 z
pytaniem, czy jestem. Mówię, że jesteśmy przecież na 17.00 umówieni. Kurier: -
Aha. I tyle go widziałem - do dziś się nie zjawił.
Małgosia Szymańska:
„Ja mam listy od Orange do osoby, która nie żyje i którą Orange pozdrawia i
prosi o wskazanie, kto jest jej spadkobiercą w celu uiszczenia opłaty za prąd
za kolejne 4 lata, bo na taki okres była zawarta umowa. Ale to się kwalifikuje
do UOKiK, a nie do felietonu”.
Beata Sypuła:
„Energa dostarcza mi nieustającej rozrywki. Zamiast standardowego rachunku
circa about 200 zł, dostałam prawie 2400. BOK, czyli biuro olewki klienta,
stwierdziło krótko: to wynik stanu licznika. Nic nie dały dziesiątki rozmów
telefonicznych i wizyty w oddziale firmy. Podpowiedź dał mi stary fachura
energetyczny - z lupą w ręce przyjrzałam się licznikowi i fakturom. Tadam! Na
różnych fakturach były dwa różne numery liczników. Energa wymieniła mi bez
powiadomienia mój używany na kolejny używany, z tegoż nie skasowała
nawiniętych kilowatogodzin i doliczyła mi je do kolejnego rachunku. Odkręcanie
tematu przez Kajfasza i Annasza trwało 8 tygodni. A ostatecznie prześwietlili
mnie do dwóch lat wstecz i stwierdzili, że przez ten czas mylili się w
rachubach na własną niekorzyść. Ostatecznie dopłaciłam nie 2400, ale 10 proc.
tej sumy. To się nazywa wyprowadzać kozę pod napięciem”.
A najlepsze w tym
wszystkim, że pracownicy poczty opowiadają takie historie o PKP, kolejarze o
poczcie, wszyscy o telekomach, telekomy o wszystkich, policjanci o ubezpieczycielach,
bankowcy o policjantach, lekarze o kurierach, kurierzy o dziennikarzach,
dziennikarze o politykach, politycy o wojsku i tak to się kręci, na zdrowie!
Marcin Mellere
Jest okazja, Kortez!
Są chwile, gdy dopada mnie wrażenie, że my,
Polacy, jesteśmy specjalnym gatunkiem człowieka. Nie to, że przesadnie złym
czy jakoś nadzwyczaj dobrym, nic z tych rzeczy - ale bardzo oryginalnym i
nieprzewidywalnym. Bardziej stabilnym plemionom musimy się wydawać emocjonalnie
zdrowo pomieszani. Wystarczy posłuchać, jak rozmawiamy przy stole rodzinnym o
polityce czy piłce nożnej - wtedy nad głowami wszystkich zawisa wielka
siekiera i tylko patrzeć, jak grzmotnie kogoś w głowę.
Albo gdy ściszając
głos, mówimy o swoim szefie słowa mocne, ba - oskarżenia! - ale tak, by nikt
nie usłyszał. Sumienie mamy czyste, odwaga wypucowana, a i poczucie
bezpieczeństwa, że nic z tego nie wyniknie, pozwala nam dumnie paradować przez
miasto. Motto: „Ja nic nie mówiłem”. Gdy katolicy gadają pokątnie o
niegrzecznych księżach, którzy zabawiają się z dziećmi, a potem, kiedy powstaje
o tym film, mówią do kamer, że to nieprawda, niemożliwe, że to oszczerstwo.
Gorzej jest, gdy
łapie nas za grzeszną rączkę świat. Chodzi o chwile, z których słyniemy,
niestety, gdy do głosu dochodzi nasze mózgowe szuru-buru, czyli cwaniactwo.
Dostajemy ogromne pieniądze za przynależność do Unii Europejskiej, zagarniamy
je pod siebie łopatami, wagonami, ślinka nam kapie, sypiemy wstrętne euro na
pola upraw i autostrady, a potem, gdy trzeba spłacić dług i wypełnić drugą
połówkę zobowiązania (czyli przestrzegać prawa), mówimy jak klasyczny złodziej:
„Nie oddam, spierdalaj, nic ci nie jestem winien”. Oraz: „Nic nie muszę, jesteś
imaginacją, won mi z oczu”. Świat - nieprzywykły do takich standardów - wywraca
wtedy oczy białkami na zewnątrz i zastanawia się, których pierwiastków z
tablicy Mendelejewa brakuje w naszej diecie. Psychiatrzy stwierdzą, że może
litu, bo odpowiada za psyche, neurolog, że chyba magnezu, który wspiera
pamięć.
Podobnych sytuacji
jest mnóstwo. Ostatnia właśnie się rozgrywa i ma szansę przejść do historii
jako samoodebranie sobie wolności, przy dumnym aplauzie, że żeśmy im pokazali.
Komu? Ano sobie samym. Zawiłe, więc spróbuję rozsupłać. Od ponad dwóch lat
fruwa nad Polską myśl o „zjednoczonej opozycji”. Że niekiedy rozbieżności
pomiędzy poszczególnymi obozami sejmowymi i ulicznymi są tak znikome, a różnica
wieku mentalnie żadna, że mogłyby współdziałać na wielką skalę w wojnie ze
Złym. Bo Zły się rozpanoszył, rozszarpuje Polskę, kradnie, demoralizuje ludzi,
przekupuje, pokazuje, jak wybitnych nie szanować, jak łamać prawo, opluwać sojuszników,
bezpodstawnie oskarżać, poniewierać, wyrzucać z pracy, jak zakłamywać
historię.
I oto „nadejszła”
ta wiekopomna chwila, że można stanąć ramię w ramię, by Złego przegonić.
Otóż zapomnijcie.
Niedawny kongres organizacji ulicznych w Łodzi pokazał, że fajnie jest się
spotkać, ale nikt ze swojego nie zrezygnuje, moje jest mojsze i wygrywa słynne
„ja w ogóle nie chcę z nimi gadać”. Dzielny Robert Hojda, utopista, który
uwierzył w zjednoczenie wszystkich grup ulicznych, ledwo zipie, ale nadal
prosi, błaga, namawia, apeluje, chce kolejnych spotkań. Niestety odpowiedź
brzmi: „A po co? Po co z politykami sejmowymi się spotykać? No po co”.
Tak to działa.
Szybkowar
eksplodował, gdy Barbara Nowacka przystąpiła do Koalicji Obywatelskiej.
Okazało się, że to zdrada. Że kobieta lewicy, która ma dość siedzenia w
kuchni, chce mieć realny wpływ na to, co się w Polsce dzieje, i realizować
swoje lewicowe idee, powinna - wedle głosów lewicy podwórkowej - nie
przystępować nigdzie. Powinna siedzieć cicho i składać niedający się złożyć
domek z klocków niepasujących do siebie nic a nic. Uderza w nią nawet jej
przyjaciel Biedroń, który pół roku temu głosił, że to właśnie ona powinna być
przyszłym prezydentem RP. Dziś mówi, że Koalicja Obywatelska to oszustwo, a
Nowacka nie wie, co robi. Sam robi sobie jedno zdjęcie, wspierające
charyzmatyczną Martę Lempart, i otrzepuje dłonie. Polska go mało obchodzi. On
ma inne zajęcia.
Patronka
amerykańskiej rewolucji socjalnej, Alexandria Ocasio-Cortez, jak szalona
haruje po całych Stanach Zjednoczonych, by zjednoczyć ludzi dotychczas
niegłosujących, młodych, stojących na marginesie, bo wie, że w zjednoczeniu
ogromna siła. Chce ich zagarnąć w jedną armię tych, którzy głosując, dokonają
zmian. W Polsce by ją rozjechali. W Polsce Zły z rechotem zwiększa swoją
przewagę w rankingach wyborczych.
Zbigniew Hołdys
Pozostali nam wyborcy
Marzeniem każdego trenera jest posiadanie
pełnowartościowej ławki rezerwowych. W Realu Madryt czy innej Barcelonie nie
siedzą na ławce zawodnicy gorsi, kontuzjowani albo ci, którzy wrócili z izby
wytrzeźwień. Każdy z rezerwowych jest graczem pełną gębą, który po wejściu na
boisko może zmienić obraz gry, przystosować się do nowego rozwiązania w taktyce
i przyczynić się do zwycięstwa. Wszystko po to, ażeby osiągnąć najlepszy wynik.
W naszym kraju z wielu powodów trudno o wartościowych zmienników, o czym boleśnie
przekonują się kolejni trenerzy, i polskiej reprezentacji, i drużyn ligowych.
Ten sam ból dotyczy świata polityki. Pomijając sprawy ideowe, o których usiłuje
przypominać swoim Jarosław Kaczyński, idea służenia państwu jest wyłącznie
zasłoną dymną przykrywającą wszechobecną chęć robienia kariery, stania się
kimś „ważnym” i rozpoznawalnym z dostępem do kasy dla siebie, rodziny,
przyjaciół i kolegów. Wszystkie lub prawie wszystkie reformy, które dziś
obserwujemy, służą wprowadzaniu zmienników w taki sposób, żeby nie znajdowali
na swojej drodze formalnych przeszkód obnażających ich niekompetencję, brak
doświadczenia, a o brakach intelektualnych w ogóle nie będę wspominał. Nie
będę też przypominał formatu postaci ministrów z rządu Tadeusza Mazowieckiego
i porównywał ich z dzisiejszymi odpowiednikami. Obraz degrengolady - i to
niewyimaginowanej - jest przerażający. Niszczenie kapitału intelektualnego,
wyśmiewanie elit i zastępowanie ich w różnych dziedzinach wiernymi
karierowiczami jest największą zbrodnią porównywalną z tymi aktami w naszej
historii, które są najtragiczniejsze i najbardziej dla naszego narodu bolesne.
Wszystko to ozdobione jest propagandowym hałasem walki o lepsze życie
obywateli. Żeby dziś dostać się do tzw. elity, trzeba wyprzeć się własnej
godności, być bezczelnym, udawać katolika, umieć kłamać, mieć w sobie pokłady
cynizmu i nienawiści dla każdego, kto myśli inaczej. Pozostali nam wyborcy, w
których cały czas mocno wierzę.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem
i producentem telewizyjnym
Deja vu
Polak Węgier dwa
bratanki... Niestety, dziś odnosi się to do smutnego faktu rozpoczęcia w
stosunku do rządów obu tych państw procedury z artykułu 7 Traktatu o Unii
Europejskiej.
Żeby było jasne: smutne jest to, że
instytucje wspólnotowe, tzn. Komisja Europejska i Parlament Europejski, były
zmuszone skierować sprawę łamania praworządności w Polsce i na Węgrzech do
Rady, czyli do przedstawicieli krajów członkowskich UE, z żądaniem
przeprowadzenia kolejnych rozmów, a w sytuacji braku współpracy - wyciągnięcia
konsekwencji. Zmusił je do tego kroku nie kto inny niż rząd PiS i rząd Fidesz,
które demonstracyjnie nie przestrzegają ani prawa krajowego, ani unijnego.
Nigdy jeszcze
artykułu 7 nie stosowano, więc poziom doświadczenia w tej mierze jest zerowy.
Wątpliwe jest doprowadzenie procedury do końca, czyli do odebrania danemu
rządowi głosu w Radzie, bo na pewnym etapie wymaga ona jednomyślności, a dwa
bratanki już teraz zapewniają, że będą się wzajemnie bronić. Jednak sam fakt
jej uruchomienia stawia i Polskę, i Węgry poza centrum decyzyjnym, osłabia
prestiż, pozycję i wpływy.
Viktor Orban
przyjechał w zeszłym tygodniu do Parlamentu Europejskiego na debatę o sytuacji
na Węgrzech, a ja miałam wrażenie deja vu. Bo identycznie jak w debacie o
Polsce, z obecnością Beaty Szydło czy Mateusza Morawieckiego, brawo bili mu
europosłowie jego partii oraz eurosceptycy zasiadający po skrajnie prawej
stronie sali plenarnej, angażujący się w rozbijanie Unii. Znowu więc było
słychać entuzjazm członków partii, której grozi rozpoczęcie obserwacji przez
niemiecki kontrwywiad, Alternative fur Deutschland czy kolegów Marine Le Pen,
wspieranych przez Moskwę. Dołączyło do nich PiS, na czele z posłem Legutką i
jego wystąpieniem jak zawsze wyrażającym głęboką niechęć do przestrzegania
wspólnego prawa i do przedstawicieli Unii w ogóle, a do Fransa Tim- mermansa w
szczególe. Poseł Korwin-Mikke wprawdzie opuścił ławy Parlamentu Europejskiego
(podobno dlatego, że przegrał proces z Michałem Bonim), ale w jego imieniu
zbliżone bzdury bardzo głośno wykrzykiwał jego następca, który oczywiście
bronił rządu Fideszu. Towarzyszyły temu zachwycone oklaski
Jacka Saryusza-Wolskiego, zasiadającego dziś wśród deputowanych niezrzeszonych,
nieopodal posłów nacjonalistycznego Jobbika i posła Udo Voigta z
neonazistowskiej NPD, który słynie z wypowiedzi np. o tym, że Niemcy powinni
mieć kanclerza jak Putin.
Populiści są wprawdzie głośni, ale ogromna
większość eurodeputowanych jest zdecydowanie przeciw niszczeniu praworządności
i głosuje za rezolucjami. Tak samo jak wtedy w debacie o Polsce, tak i teraz
wielu posłów podkreślało, że krytyka nie dotyczy wszystkich Węgrów, tylko
obecnego na sali Viktora Orbana i jego rządu. Orban i jego Fidesz postanowili
zaskarżyć wynik głosowania do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości,
zarzucając mu błędy proceduralne.
I znowu deja vu:
według tej samej procedury głosowaliśmy odwołanie Ryszarda Czarneckiego z
funkcji wiceprzewodniczącego PE. Przegrał i zaskarżył decyzję do Trybunału.
Jedno jest dziwne: po kolejnym głosowaniu, kiedy znowu zgodnie z tą samą
procedurą na jego miejsce został wybrany Zdzisław Krasnodębski - nikt nie
poskarżył się w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości, że zastosowana
procedura była błędna. Przeoczenie? Nie sądzę.
Zeszłotygodniowa sesja Parlamentu
Europejskiego w Strasburgu była pełna intensywnych debat, trudnych kompromisów
i głosowań, emocjonalnych wystąpień. Poza rezolucją dotyczącą łamania prawa
przez rząd Fideszu mieliśmy głośną sprawę praw autorskich na cyfrowym, wspólnym
rynku Unii Europejskiej, Europejski Fundusz Solidarności i pomoc dla krajów UE
dotkniętych katastrofami naturalnymi czy tematy takie, jak przeciwdziałanie
sprzedawaniu produktów różnej jakości, ale w tym samym opakowaniu, w poszczególnych
krajach Unii i wiele, wiele innych.
Śledzę debatę i
informacje w polskich mediach publicznych i ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć,
jak wybiórczo, niekompetentnie i nieuczciwie jest komentowane to, co dzieje się
na europejskiej agorze. O tym, że dla terenów północno-zachodniej Polski,
dotkniętych w 2017 r. wichurami, otrzymaliśmy 12,2 mln euro nigdzie ani słowa.
Może dlatego, że posłem, który przeprowadził procedurę w Parlamencie
Europejskim, jest Janusz Lewandowski z PO, a może też dlatego, że ta suma mogła
być przynajmniej dwa razy wyższa, gdyby rząd wystąpił do Komisji Europejskiej z
wnioskiem o dopłaty szybciej, bardziej profesjonalnie oraz gdyby korzystał z
szacunków strat wyliczonych przez samorządy, a nie podawał własnych, niepełnych
wyliczeń.
O tym, że poczyniono duży krok w kierunku
milionów Polaków, którzy skarżą się na to, że proszki tych samych firm co na
Zachodzie, ale kupowane w kraju, piorą gorzej, ciasteczka maślane mają mniej masła,
a więcej oleju palmowego, ryby w konserwach są inne, a czekolada ma mniej
orzechów - z mediów publicznych nie usłyszymy. Nadal jest to temat, którym
zajmują się przede wszystkim posłowie z naszej części Europy, bo w nas te
praktyki uderzają, ale w głosowaniu uzyskaliśmy wsparcie całego Parlamentu, co
przyspieszy wprowadzenie potrzebnych nam regulacji i lepszą kontrolę firm i
produktów.
Ruszyła natomiast
zmasowana kampania wmawiająca użytkownikom internetu i mediów społecznościowych,
jakoby Unia, przy udziale Platformy Obywatelskiej, wprowadzała cenzurę i inne
straszne rozwiązania. Widać, że mówiący te rzeczy nie mieli w ręku tekstu, o
którym dyskutują, i nawet nie wiedzą, że to dopiero jest projekt, który
porządkuje stosunek praw autorskich do praw użytkowników. Teraz ma szanse zająć
się nim w Radzie odpowiedni minister z rządu PiS i wpłynąć na jego ostateczną
formę. Ale TVP coraz wyraźniej krzyczy o tym, jaka UE jest zła i jak walczy
przeciwko wolności. A poza tym, po co nam fakty i wiedza? Przecież pierwsza
osoba w państwie wyraźnie powiedziała, że to jest wyimaginowana wspólnota, a w
dodatku do niczego nam niepotrzebna.
Róża Thun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz