sobota, 29 września 2018

Szczyt,Kampania brudna od kłamstw: żadnego poczucia obciachu i dyshonoru, żadnego zawstydzenia,Użytek wewnętrzny,Zaczęły się schody,Słoik z karaluchem,W celu stymulowania,Wojna na języki,Dobrze, że nie siedział,O choroba! i Premier przychodzi o świcie



Szczyt

Po występie Andrzeja Dudy w Białym Domu trudno się gorzko nie uśmiechnąć na myśl, że Bronisława Komorowskiego wygłosowano z Pałacu Prezyden­ckiego, „bo był obciachowy”.
   Przy pewnej niekompatybilności potencjałów Polski i Ame­ryki oraz kompetencji prezydentów obu krajów, w Waszyng­tonie spotkali się politycy, którzy teoretycznie powinni być sobie bliscy. Każdy w swoim kraju może być symbolem tego, jak nisko upadła prezydentura i jak dramatyczna jest sytuacja kraju, w którym to nastąpiło.
Donald Trump miał prawo w dniu spotkania być rozkojarzony. Chwilę wcześniej do mediów przedostały się fragmen­ty książki pewnej damy, z której usług seksualnych korzystał, co ta wykorzystała do opisania w swoim dziele jego genitaliów. Jednak gdyby tylko się na moment skoncentrował, znalazłby z Andrzejem Dudą wiele wspólnych tematów i podobieństw w poglądach. Obaj panowie kompletnie nie rozumieją, czym jest trójpodział władzy. Obaj nie lubią Unii Europejskiej. Obaj muszą też, chyba nawet regularnie, poświęcić chwilę reflek­sji odpowiedzialności za swe czyny, jeden w postaci impeachmentu, drugi w postaci randki z Trybunałem Stanu.
   Jeśli ta wspólnota losów i poglądów się nie zawiązała - a nic na jej zaistnienie nie wskazuje - to z dwóch względów. Trump nie lubi słuchać. A Duda sprawiał wrażenie, że w Białym Domu zamienił się w słuch i rozanielonym wzrokiem spoglą­dał na ten polityczny Disneyland, o wizycie w którym marzył ponad trzy lata. Drugi powód braku więzi między prezydenta­mi jest banalny. Trump lubi rozmawiać tylko z przywódcami silnymi, z którymi może coś załatwić, a przynajmniej przete­stować przy nich swoją męską siłę. Andrzej Duda przyjechał do Waszyngtonu jako petent i każdą miną oraz gestem tylko to podkreślał.
   Duda i jego otoczenie chyba wzięli jakieś podstawowe ko­repetycje z charakteru Trumpa, ale wyciągnęli z tego wnioski na pułapie polskiego prezydenta. Zaproponowali Trumpowi deal i masaż jego ego. Deal to kilka miliardów dolarów (może więcej niż dwa) na amerykańską bazę w Polsce. Masaż to po­mysł Fort Trump.
   Deal - niestety - jest nieatrakcyjny z punktu widzenia Ame­ryki i niemądry z punktu widzenia Polski. Dwa miliardy dolarów to mniej więcej dzienne wydatki USA na obronę, suma, która ni­kogo w Waszyngtonie nie oszołomi. Do tego deal, który może Trumpowi zaoferować Duda, ma małe szanse w porównaniu z tym, który może mu zaoferować Putin. Oczywiście przyjmu­jąc, że Putin deale Trumpowi proponuje, a nie nakazuje.
   Z punktu widzenia Polski propozycja jest wybitnie niemą­dra. Pozbawia nas bowiem pozycji sojusznika i sprowadza do poziomu klienta. Oto sklepikarz przychodzi do Vita Corleone i zgłasza gotowość płacenia za swą „ochronę”. Tego typu deale proponowali Ameryce w dawnych czasach przywódcy bana­nowych republik. Sojusznikowi Ameryki, jednemu z solid­niejszych i wcale nie nieważnych, takich propozycji zgłaszać nie wolno. To jest dla Polski po prostu degradujące i upoka­rzające. Może i dostosowane do poziomu Trumpa, ale i będą­ce odzwierciedleniem myślowych horyzontów PiS-owskiej czołówki.
   A Fort Trump? Chyba jednak panowie Duda i Szczerski nie doszacowali ego Trumpa. A powinni, skoro zamiast stra­tegii wybrali cwaniactwo. Obok bazy powinni zaproponować pole golfowe, luksusowy hotel i kasyno. Oczywiście wszystko imienia Trumpa i do niego należące. Gdyby polski podatnik zapłacił, Trump może nawet by propozycję przyjął. Ten wzbo­gacony pakiet będzie mu można zaprezentować przy następ­nej okazji.
   Wizyta prezydenta Dudy w Waszyngtonie, podobnie jak wcześniejsza w Australii, stała się PR-owską katastrofą. Fakt, że jeszcze bardziej widowiskową. Niestety, był to jedynie fragment podjętego przez Andrzeja Dudę dzieła ostateczne­go demolowania własnej pozycji, autorytetu i powagi. Nie­mądre wystąpienie o „bezkrwawej rewolucji”, pohukiwanie
na uczniów gdyńskiego liceum, paskudna antyunijna filipika w Leżajsku, machanie rączką do obrońców konstytucji w Waszyngtonie, zdjęcie koło biurka, negocjacje w konwen­cji „uśmiechnąłem się do prezydenta Trumpa”, a po powrocie klepnięcie nominacji dla dziesięciu uzurpatorów do Sądu Naj­wyższego i wpisy na Twitterze w stylu gimbazowo-hejterskim.
   Cóż, głowa państwa wydaje się po prostu pasować do pań­stwa stworzonego przez PiS. Triki tej władzy na krajowych boiskach działają. Za granicą budzą tylko politowanie.
   Andrzeja Duda, inaczej niż przewodniczący Kim, porozu­mienie z Donaldem Trumpem podpisywał na stojąco, ale te „szczyty” były podobne. TVP uznała wizytę Dudy u Trumpa za triumf, dokładnie tak jak telewizja FOX News szczyt Trum­pa i Kima. Mamy tu więc odwrotność przypowieści Anderse­na. Dwór nie dostrzega nagości króla i głośno podziwia jego nieistniejące szaty, ale nie ma na nim nikogo, kto by powie­dział „król jest nagi”. Niestety, tym razem to nie bajka.
Tomasz Lis

Kampania brudna od kłamstw: żadnego poczucia obciachu i dyshonoru, żadnego zawstydzenia

Ci, którzy najmocniej odwołują się dziś do przeszłości z jej staroświeckimi wartościami i regułami, są ich największym zaprzeczeniem. Coś, co kiedyś obowiązywało jako literalnie rozumiany kodeks honorowy, dziś nie istnieje nawet jako metafora.

Władza zachowuje się w sposób amoralny, dając przyzwolenie na oszustwo, kłamstwo, oszczerstwo. A wszystko to w otoczce patriotycznego wzmożenia i irytującego patosu usprawiedliwiającego każde wypowiedziane słowo.

Kampania wyborcza ma swoje prawa. Można obiecać złote góry, nowe dzielnice, obwodnice, drogi i ekstra pieniądze dla wszystkich. Tak było, jest i będzie. I ma to nawet swój kampanijny urok. Ale w Polsce 2018 roku już nie wystarczy obiecywać wszystkiego wszystkim. Nie wystarczy już spierać się z konkurentami. Teraz trzeba kandydata pogrążyć, pognębić, oskarżyć o największe przestępstwa, mówiąc krótko – zgnoić. Prawda się nie liczy. Kłamstwo i oszczerstwo zyskały status szlachectwa.

„Budowano dla pozoru”. Politycy PiS próbują bronić absurdalnej wypowiedzi premiera
Można przedstawiać zmarłych na listach poparcia i nie spotyka się to z żadnym potępieniem. Co myślał sobie polityk, który wpisywał nazwiska umarłych na listy wyborcze? Nie lider kanapowych Wolnych i Solidarnych, bo raczej nie przyszłoby mu to głowy. Ale ktoś tam na dole, kto jest od partyjnej czarnej roboty. Myślał pewnie, że tak można, bo ludziom władzy i przy władzy wszystko wolno. Na tym właśnie polega postępująca amoralność. Na poczuciu bezkarności i wyjątkowości. Czują się bogami?

Można już otwarcie kłamać i dostawać za to gromkie oklaski, choć nikt nie ma wątpliwości, jaka jest prawda. Nikt, kto jeździ po drogach, nikt, kto przekracza mosty. Podobno to była metafora, czyli wytrych, by nie nazwać kłamstewka kłamstwem. Do komentowania rzucają się zaś zastępy polityków, by mówienie nieprawdy usprawiedliwiać. Żadnego poczucia obciachu i dyshonoru, żadnego zawstydzenia, że jednak tak nie wolno, że tak się nie godzi. A uśmiechnięty premier, twarz samorządowej kampanii PiS, udaje, że nic się nie dzieje, i jedzie dalej w Polskę, by opowiadać wymyślone historie.

Teraz można w propagandowych, narodowych mediach całymi dniami atakować konkurenta za rzekomą chęć wprowadzania cenzury przy okazji ACTA 2. A gdy przychodzi co do czego, można bez żenady i nawet bez specjalnego ukrywania – wstyd także stał się towarem deficytowym – cenzurować wypowiedź nagrodzonego reżysera. Podobno to nie cenzura, tylko nadgorliwość. Ale ona nie bierze się z sufitu. Na tym właśnie polega amoralność – na przekonaniu własnych pracowników do takiego postępowania, by podlizać się władzy. Czasem przestrzelą, ale z reguły wszyscy wiedzą, o co chodzi.

Teraz można atakować sędziów za – jak to określił Jarosław Kaczyński, który nadaje ton politycznej debacie – nienawiść do własnej ojczyzny. Można się z sędziami spierać, można dyskutować nawet o rzekomej reformie sądownictwa, która żadną reformą nie jest. Ale słowa Kaczyńskiego wykluczają jakąkolwiek dyskusję. Pokazują za to nieznośne poczucie wyższości, które skutkować będzie wyłącznie pogłębiającą się nienawiścią między dwoma polskimi plemionami. Władza dała sygnał, że tak wolno, że tak trzeba.

Kolejna granica została przekroczona, kolejny Rubikon. Kolejne słowa przesuwają granice tego, co wypada, a co nie wypada (choć już sama ta kategoria wygląda jak ze słownika archaicznej polszczyzny). I co? I nic. Postępująca amoralność się nie zatrzyma, a za chwilę nikt już nie będzie się przejmował prawdą, uczciwością, rzetelnością, szacunkiem dla drugiego człowieka.

To będzie największe i najbardziej przerażające osiągnięcie rządów tej władzy.
Katarzyna Kolenda-Zaleska

Użytek wewnętrzny

Jedno zdjęcie, wiadomo które, zniweczyło amerykańską wizytę prezydenta Dudy. Oczywiście podpisał on z Trumpem deklarację współpracy, atmosfera zapewne była dobra, ale cała przyjemność przepadła. Bo deklaracja Duda-Trump nie miała zmienić świata, liczył się - jak zwykle - efekt wewnętrzny. Polski prezydent chciał udowodnić swoją pozycję, a PiS miał pokazać, że informacje o politycznym osa­motnieniu tej formacji są nieprawdziwe. Że w Europie to różnie bywa, bo kontynent jest ogólnie lewacki, ale stara dobra Ame­ryka trzyma z PiS. Dlatego fotografia Dudy, stojącego przy pod­pisywaniu dokumentu, była tak bolesna - bo uderzyła w ten prawdziwy, wizerunkowy wymiar wizyty.
   PiS od dawna prowadzi swoją politykę zagraniczną jako część lokalnego przedstawienia. W Polsce obóz władzy ma do dyspozycji wiele instrumentów: budżet państwa, media publiczne, resorty siłowe, wymiar sprawiedliwości itd. Na ze­wnątrz jednak szyje z niczego. Jest to otyłe groźne, że kiedy brakuje realnej polityki zagranicznej, powstaje ta fantomowa, wyobrażeniowa, stworzona z „narracji” i iluzji. W sferze, w której zabiegi każdego państwa powinny być prowadzone z najwięk­szą powagą, bo dotyczą elementarnych interesów, pozycji kraju i jego bezpieczeństwa, PiS ma najsłabszą flankę. Tam nie działa 500 plus.
   Rządzący politycy, tak w kraju słuchani i podziwiani, na ze­wnątrz są kompletnie bezradni, jak amatorzy próbujący udawać cwaniaków. Dlatego także tam robią to, co im najlepiej wycho­dzi - walczą z polską opozycją. Podczas kampanii wyborczej w USA zwalczali Hillary Clinton, bo im się kojarzyła z Obamą, a Obama z Komorowskim. Walczą z urzędnikami brukselskimi, ponieważ ci ulegają podszeptom Platformy Obywatelskiej. Chcieli utrącić Tuska z jego europejskiej funkcji - za Smoleńsk i całą resztę. Nawet metody stosują takie same, kiedy lustrują życiorysy członków Komisji Europejskiej czy grzebią w ich ro­dzinnych historiach. Liczą się pojedyncze gesty, „historyczne wi­zyty”, jak ta Dudy u Trumpa, czy małe retoryczne pseudotriumfy np. w Parlamencie Europejskim. Nie widać jednak żadnego ogólnego planu poza tym, że Niemcy nie, Francja nie, ogólnie Bruksela nie, może Rumunia, na pewno Węgry. Podobno Włosi wyrażają się teraz o nas ciepło, ale o Putinie też.

W efekcie rząd PiS skłócił Polskę z Unią Europejską. Zawiesił bezpieczeństwo kraju na osobie Donalda Trumpa, któ­ry sam ma w USA wielkie problemy, a wkrótce jego rodzima frakcja republikańska może stracić większość w Kongresie i w Senacie, gdzie podpisywane z Polską deklaracje muszą być zatwierdzone. Można odnieść wrażenie, że PiS prowadzi politykę zagraniczną w taki sposób, aby dobrze wyglądała w „Wiadomościach” TVP, które ogląda twardy elektorat tej partii i potencjalni wyborcy Patryka Jakiego. Jest zatem wielki Trump, „ceniący polski naród”, potem długo nic, dalej mała, upadająca Unia. Gdzieś tam w tle niemrawe NATO i powstające mocarne środkowoeuropejskie Trójmorze, którym, jak można zrozumieć premiera Morawieckiego, zawiaduje Polska. Co o tyle dziw­ne, że większość państw tej formacji jest prorosyjska. To jest właśnie ten złudny obraz sprzedawany przez obóz władzy. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
   A jednak PiS na tym jedzie i ta polityka rzadko jest nazywana po imieniu. Ostatnio publicysta „Gazety Wyborczej” Adam Wajrak wprost napisał, że ci, którzy skłócają Polaków z europejską wspólnotą, to zdrajcy. Ale częściej przebija się opowieść PiS o targowicy i „donoszeniu na Polskę”. Działa specyficzny szantaż, że patriotyzmowi PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele „nikt przecież nie zaprzeczy”. A patrioci nie mogliby działać wbrew in­teresom kraju. Może trochę przesadzają, ale intencje mają dobre.
   Rzecz w tym, że robi się coraz większy kłopot z tymi intencja­mi, także z logiką. Polska władza prorokuje klęskę i rozpad Unii, a sama do spełnienia tej prognozy przykłada rękę. Chwali się, że miała rację, iż program relokacji imigrantów się nie uda, choć nie udał się właśnie z powodu takiej postawy, jaką demonstro­wał po 2015 r. polski rząd. Twierdzi, że w Unii brak solidarności, a sama jest najlepszym przykładem tego braku. Narzeka, że w Europie pojawił się chaos, ale się z tego chaosu wyraźnie cie­szy i wita go z nadzieją. Twierdzi, że Polska wchodziła w 2004 r. do innej Unii niż ta teraz, choć to nie Unia się od tego czasu zmie­niła, tylko Polskę objął we władanie PiS.

Skłócenie PiS ze światem liberalnej demokracji ma charakter systemowy, tego konfliktu nie zagada nawet premier Morawiecki. Niemcy, Francja, Włochy, ale też USA, mogą mieć różne rządy, ale w czołowych demokracjach kręgosłup praworządno­ści jest wciąż nienaruszony. Dlatego uwieszanie się na konkret­nych zagranicznych przywódcach, personalizowanie polityki, liczenie na chwilowe konfiguracje i ideologiczne wiaterki jest zgubne. Liczą się tylko ugruntowane sojusze, osadzenie w struk­turach, które wiąże trwała wspólnota wartości i wizji. Dlatego ochocze wypisywanie się z rodziny liberalno-demokratycznych państw, co teraz robi partia Kaczyńskiego, jest - cytując klasyka - niewybaczalnym błędem, czyli gorzej niż zbrodnią. Nikt nie będzie bronił aroganckich wschodnich satrapii.
   Polityka zagraniczna jawi się jako sfera wciąż bezpiecz­na, trochę nudna, bo przecież nic nam się nie może stać. Ale o to dbali mądrzy europejscy politycy przez dekady. Po to wła­śnie powstała Unia - nie tylko dla handlu mlekiem, węglem i stalą, ale jako gwarancja pokoju i spokoju. Przepływ towarów i usług, pracownikowi firm miał być jeszcze jednym powodem, aby na siebie nie napadać. Ale obóz rządzący w Polsce tego nie docenia. Wszystko można zepsuć dla „cyklu wyborczego”.
   To PiS najmocniej stawia dziś tezę o zagrożeniach dla Polski, o tym, że ktoś czyha na naszą suwerenność, interesy, nawet na terytorium. Paradoks polega na tym, że ten sam PiS robi wiele, aby ten stan niebezpieczeństwa kraju, który głosi, jeszcze pogłębić. Czas wreszcie zacząć mówić o tym otwarcie.
Mariusz Janicki

Zaczęły się schody


Dnia 13 grudnia 1981 r., kiedy wprowadzono stan wojenny, przy­był Polsce jeden obywatel - obywatel Wałęsa, z punktu widzenia władz PRL: „osoba prywatna”. Minęło czasu mało wiele, a oby­watel Wałęsa powrócił do roli przewodniczącego Wałęsy. Po pisowskim przejęciu Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf, I Prezes SN, zaczęła być tytułowana przez prezydenta, premiera, politykowi propagandystów PiS: „sędzią w stanie spoczynku” Minęło czasu mało wiele, a pisowski premier zwrócił się o audiencję u emerytowanej pani sędzi i został przez nią przyjęty w jej gabinecie w gmachu Sądu Najwyższego - czyli uznał ją za prezesa de facto, co było ujawnieniem własnej słabości.
   Komentatorzy polityczni powiązali to niecodzienne wydarzenie z grą, którą prowadzi PiS z Komisją Europejską. Przed audiencją u pre­zes Gersdorf i po niej premier Morawiecki kontaktował się z przewod­niczącym KE Jean-Claude'em Junckerem, a sama pani prezes ujawniła, że premier sondował ją w sprawie „warunków brzegowych” ewentu­alnego kompromisu w sprawie ustawy o SN. Jej warunki brzegowe to w pierwszym rzędzie powrót na stanowisko sędziów zwolnionych z uwagi na 65. rok życia oraz uznanie, że jest ona I Prezesem SN „z mocy konstytucji - bez warunków”. W drugim rzędzie chodzi o „konstytucyjny charakter Krajowej Rady Sądownictwa i procedowania w KRS”, co jest nader niejasne.
   Po tygodniowej zwłoce Komisja wniosła pozew do Trybunału Sprawiedliwości UE w związku z ustawą o SN, zwróciła się o zastosowanie trybu przyspieszone­go i środka zabezpieczającego w postaci zawieszenia obowiązywania pisowskiej ustawy, co ma zahamować przeprowadzaną w ekspresowym tempie „dobrą zmia­nę” w najwyższej polskiej instancji sądowej.
   A zatem w kwestii ustawy o Sądzie Najwyższym i - szerzej - praworządności w Polsce, zbliżamy się do punktu zwrotnego. Najistotniejsi unijni gracze uświadomili sobie bowiem, że procedura z art. 7, na której końcu jest głosowanie w Radzie Unii po­zbawiające Polskę prawa głosu, to ślepa uliczka i Pol­ska oraz Węgry sobie na nią bimbają. Jak przyjdzie co do czego, to będzie się świadczył Cygan swoim dzieckiem: Polska będzie blokowała sankcje w stosunku do Węgier, a Węgry- w stosunku do Polski; czyli wiódł ślepy kulawego, dobrze im się działo.

Skoro tak, to Komisja i najistotniejsi gracze w Unii postanowili prze­stać apelować do sumienia, wspólnoty wartości oraz zdrowego rozsądku i uderzyć tam, gdzie najbardziej boli - po kieszeni. 2 maja Komisja skierowała do Parlamentu Europejskiego wniosek o przyjęcie projektu rozporządzenia „warunkowego”, które ma umożliwić zamro­żenia wypłat budżetu Unii dla państw nieprzestrzegających zasad praworządności, w tym niezawisłości sądów (szerzej kwestię rozpo­rządzenia omawiam na blogu, który zaczynam prowadzić w blogosfe- rze POLITYKI: dorn.blog.polityka.pl). Rozporządzenie przyjmowane jest w zwykłej procedurze ustawodawczej, więc Polska i Węgry nie mogą go zablokować, zaś by uchylić decyzję Komisji o wstrzymaniu wypłat z budżetu, w Radzie potrzeba będzie odwróconej większości kwalifikowanej, czyli też zagrożeni nie dadzą rady stworzyć koalicji blokującej. Co więcej, podejmując decyzję o zamrożeniu środków, Ko­misja będzie brała pod uwagę m.in. wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE. Wspomniany pozew ma zatem znaczenie perspektywiczne.

Dotychczas, gdy w grę wchodziła procedura z art. 7, politycy i propagandyści PiS mogli naśmiewać się z „brukselskich elit”, które chcą pognębić powstający z kolan naród polski. Ale ich niedoczekanie, bo mogą tylko szczekać, a pies, który głośno szczeka, słabo kąsa. Ciszkiem, milczkiem brukselskim elitom i płatnikom netto wyrastają właśnie kły, które będą mogły się zacisnąć na aorcie tłoczącej miliar­dy euro do Polski i Węgier.
   Nie jest przypadkiem, że podczas szczytu Trójmorza Juncker przypomniał beneficjentom (określił ich jako „Wschód”), że jest to przedsięwzięcie unijne realizowane za pieniądze „Zachodu” (czy­li płatników netto). Padły konkretne kwoty: UE inwestuje w kraje wchodzące w skład Inicjatywy Trójmorza; z funduszy spójności i Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego przeznaczono dla nich 150 mld euro. A zakończenie było znamienne. Juncker przy­pomniał, że „dla nas jako KE i dla nas jako znacznej większości w UE stosowanie rządów prawa pozostaje ważne”, a bez praworządności „inwestycje nie mają żadnego sensu”. Jaśniej nie było można.

Z mojego rozeznania wynika, że w Parlamencie Europejskim krystalizuje się wola polityczna dwóch największych frakcji (chadeków i socjalistów), by to kluczowe rozporządzenie przyjąć przed wybo­rami europejskimi.
   Wszystko wygląda na to, że w Polsce wybo­ry europejskie i parlamentarne toczyć się będą w cieniu mechanizmu blokującego należne nam fundusze europejskie - o ile PiS nie zdecyduje się wrócić na ciernistą dla siebie ścieżkę cnoty prawo­rządności i sam po sobie nie posprząta. Nawet dla powierzchownie tylko proeuropejskich wyborców skoncentrowanych - jak to w swoim czasie ujął zgrabnie Waldemar Pawlak - na „dojeniu brukselki” perspektywa utraty dziesiątków miliardów, bo PiS chce postawić na swoim, może odstręczać od obec­nego obozu władzy.
    „Żarty się skończyły, zaczęły się schody” - miał powiedzieć generał Wieniawa-Długoszowski, stając na swym koniu przed schodami restauracji Adria. Wcześniej założył się, że konno wjedzie na pierwsze piętro. Zakład wygrał. Nie sądzę, aby miliony polskich wyborców ponownie zainstalowały PiS w gmachach rządowych, jeśli będzie to dla nich oznaczało, że skończy się dosypywanie bruk­selskiego owsa do krajowego żłobu.
   Skierowanie pozwu do TSUEto początek nowego etapu, który nie musi skończyć się wyrokiem. W każdej chwili Komisja może pozew wycofać - co w przeszłości czyniła wielokrotnie - jeżeli Pol­ska zawrze z nią kompromis w sprawie SN i praworządności. Tylko że na obecnym etapie Komisja będzie rozmawiać z rządem PiS z pozycji siły.
   Zobaczymy, co zrobi partia rządząca. Jest możliwe, że nie odda ani guzika i będzie trwała przy swoim aż do gorzkiego dla Polski końca. Możliwe jednak, że przestraszy się konsekwencji wybor­czych, także podczas wyborów samorządowych, i zechce pójść z KE na ugodę. A wtedy kluczową politycznie postacią staje się „eme­rytowana sędzia" Gersdorf, bo bez jej akceptacji każda propozycja premiera będzie uznawana przez KE za wątpliwą.
Ludwik Dorn

Słoik z karaluchem

Na zlecenie zakładowej organizacji partyjnej minister kultury podjął zobowiązanie utworze­nia w Polsce nowych elit.
Będą one służyły wspólnocie - powiedział. Działo się to parę dni temu w Łodzi na Forum Organizacji Mło­dzieżowych. Raczej takich patriotyczno-przyprezbiterialnych. Dziesiątka ich się skrzyknęła.
   W demokracjach, które są państwami prawa, każda władza (a są zawsze trzy!) jest służbą dla dobra całego społeczeństwa. Tam, gdzie Prawo i Sprawiedliwość jest trójwładzą, tam służy się wspólnocie. Czyli tym wszyst­kim, którzy nie mają daru samodzielnego myślenia, więc słuchając premiera Morawieckiego, wierzą w to, co im wciska. Ciekawe, czy on sam wierzy.
   Nowe elity muszą być biedne i na niczym się nie znać - jasno wy­nika z przemówienia Piotra Gliń­skiego. Te z III RP stały się oligarchią - obrosły w finansowe sadełko, dbają tylko o własne interesy i codziennie gwiżdżą „Odę do radości”. To ogrom­ne zagrożenie, bo „łatwo pozbyć się polskości dla kogoś, kto ma olbrzy­mie zasoby ekonomiczne, jest wspa­niale wyposażony w umiejętności profesjonalne przydatne we współ­czesnym świecie”. Obwinianie całych środowisk o patriotyczne kalectwo z wyboru stało się już obsesją zdrowych pisowskich polityków. Najgorsi wydają się sędziowie, których znakiem rozpoznawczym jest nie­nawiść do własnej ojczyzny i własnego narodu. Nie stają po stronie Polaków, ale po stronie tych, którzy Polakami nie są - powiedział ostatnio Jarosław Kaczyński. Przypo­mnę tylko, że tych drugich jest na świecie ponad siedem i pół miliarda. I wszyscy oni, według prezesa, cieszą się poparciem naszych sędziów.
   Czasami elity startują skromnie. Na przykład był jeden taki, który z mównicy sejmowej pokazał słoik z karaluchem i krzyczał, że to pluskwa złapana w pociągu PKP, by udowodnić, ja­kie porządki panują w instytucji zarządzanej przez duet PO-PSL. Obśmiano go, a tymczasem on właśnie się wybił. Parę miesięcy temu, jako wiceminister sprawiedliwości, zabagnił stosunki Polski z Izraelem oraz Stanami Zjednoczonymi. I jeszcze bardziej się wybił. Został przewodniczącym komisji ds. reprywatyzacji w Warszawie. Każde posiedzenie zaczynał od zapewnienia, że kamie­nice wrócą do miasta, a lokatorzy mogą spać spokojnie. Owszem, odzyskano kilka kamienic, ale tylko teoretycz­nie, więc lokatorzy nie śpią w ogóle. Facet pnie się wyżej. Kandyduje na prezydenta Warszawy. Rozpływa się nad nim nawet szef pisowskiej wspólnoty. Że to wizjoner, który zawsze osiąga, co zamierzy, człowiek pełen gigantycz­nej energii, którego przewidział sam Albert Einstein. To przecież na cześć Patryka Jakiego powstał wzór wszech czasów - energia równa się masa razy szybkość światła do kwadratu.

Na dowód, że nowe elity rosną u nas jak na drożdżach, przytoczę pew­ne dane finansowe. W 2016 r., w czasie rządów Beaty Szydło, wybitni doradcy pani premier (17 osób) zarobili w su­mie 1 mln 400 tys. zł. Doradcy i asysten­ci polityczni Mateusza Morawieckiego (też 17 osób) w 2018 r. zarobią o milion więcej. Wielkie mi halo. W przyszłym roku mogą skasować nawet trzy razy tyle. Przecież są z PiS, więc kochają Polskę.
   A na przykład Wojciech Smarzowski Polski nie kocha, bo jego film „Kler” to tandetna prowokacja, swoista „Dro­gówka II”, w której „poprzebierał policjantów w sutanny, a patologie marginesu przypisał całej wspólnocie Kościo­ła”. Tę prawdę odkrył nam Jacek Kurski. Kto jak kto, ale prezes TVP na takich numerach się zna, bo co dzień prze­biera ideologiczną pisowską wazelinę za intelektualne elity.
Stanisław Tym


Czytelnicy tej rubryki doskonale wiedzą, jak gorliwie wspieram „dobrą zmianę” i kiedy tyl­ko mogę, podsuwam rozwiązania, które pomo­gą utrwalić jej władzę raz na zawsze. Serce bowiem mi się kroi, gdy widzę bohaterów narodowo-socjalistycznej re­wolucji, którym kłody pod nogi rzuca tak zwana opozycja. Przyznają państwo, że to odrażające. Przecież nie na tym polega demokracja, żeby niszczyła ją jakaś opozycja!
   Proszę spytać prokuratora Piotrowicza, czy jak oskar­żał tych żałosnych opozycjonistów w stanie wojennym, to oni sobie tak mogli legalnie pluć na władzę ludową. No nie mogli! Bo na tym polega odpowiedzialna demokracja, że opozycja jest rozsądna i popiera władzę. A że teraz zno­wu mamy władzę ludową, to wnioski same się nasuwają.
   Oczywiście najlepiej byłoby wprowadzić stan wojenny, powsadzać całą opozycję i zamknąć jej szczekaczki, no ale wiadomo, zaraz zacznie histeryzować Unia Europejska, która - jak dobrze wiemy - została stworzona wyłącznie po to, żeby niszczyć naród polski i pluć na jego historię. Czyli musimy trochę naokoło. Przede wszystkim podkrę­cić informowanie społeczeństwa. Krzysztof Ziemiec, Mi­chał Adamczyk, Magdalena Ogórek, bracia Karnowscy, towarzysz Marek Król, wszyscy oni wypruwają sobie żyły, by oddać piękno i słuszność dzieła Giganta z Drabinki, ale przecież są tylko ludźmi, nie ogarną wszystkiego. I tu wchodzę ja, cały na biało, niosąc bezinteresowną pomoc.
   Konkretnie książkę „Podziemie polityczne” Lesła­wa Wojtasika (za pierwszej władzy ludowej generała od spraw politycznych i propagandy), wydaną w stanie wo­jennym, by wytłumaczyć obywatelom, czym tak napraw­dę są te odrażające Frasyniuki, Kuronie i inne Wałęsy. Mniej skupionych czytelników uczulam, że poniższe cy­taty pochodzą z roku 1983, a nie, wbrew pozorom, z 2018.
   Jak tłumaczył zatroskany autor: „Wysiłki reanimacyjne antysocjalistycznej działalności podziemia w pierwszym okresie jego działania pochodziły przede wszystkim z ze­wnątrz. Ośrodki dywersji ideologicznej imperializmu nie zaakceptowały niepowodzenia. Polska stała się terenem agresji informacyjnej na niespotykaną dotychczas skalę. (...) Jest rzeczą charakterystyczną, że zachodnie ośrodki dywersji ideologicznej zintensyfikowały działalność na­tychmiast po wprowadzeniu stanu wojennego. Propa­gandowy atak Zachodu na Polskę przerodził się w wojnę prowadzoną ze wzrastającym natężeniem”.
    „W sierpniu 1982 r. postanowiono zagrać »polską kar­tą« jednocześnie w naszym kraju i poza jego granicami – na Zachodzie - zwłaszcza w krajach NATO. Zapowiedziano mianowicie na 31 sierpnia antypolskie demonstracje jako wsparcie zamieszek ulicznych organizowanych w kraju. Ca­łością przygotowań propagandowych zajęły się zachodnie rozgłośnie specjalizujące się w dywersji przeciwko Polsce”.
   „Polityczni doradcy polskiego podziemia wywodzą się ze specyficznych kręgów społecznych. Przede wszyst­kim z kręgu kosmopolitycznej inteligencji, która zawsze zajmowała stanowisko kontestujące, a jej prozachod­nie orientacje są powszechnie znane. (...) Sytuacja w na­szym kraju stabilizuje się. Najbardziej widocznym tego dowodem jest zawieszenie stanu wojennego. Norma­lizuje się praca w zakładach i instytucjach. Jest to zde­cydowanie nie po myśli przywódców i dyspozytorów polskiego podziemia politycznego. Celem działania jego ośrodków propagandowych jest więc dywersja informa­cyjna, polegająca na dezinformowaniu odbiorców w celu stymulowania i podtrzymywania niepokojów (...). Rozpowszechniane są sfabrykowane informacje o represjach i prześladowaniach w stylu mrożącym krew w żyłach”.
    „W wojnie psychologicznej podziemnej Solidarno­ści ważne miejsce zajmuje indywidualny i zbiorowy ter­ror oraz nacisk psychiczny. Ludziom zaangażowanym po stronie socjalizmu w Polsce i dającym temu publiczny wyraz, działaczom partyjnym i państwowym przesyłane są różne »wyroki śmierci« lub pisemne ostrzeżenia. (...) Przedmiotem szczególnie natężonych ataków propagan­dy podziemia politycznego są ZOMO i Służba Bezpieczeń­stwa. W tym celu wszystkie metody są dobre, a kłamstwo towarzyszy nonsensowi i bzdurnym zmyśleniom”.
    „Wprawdzie niektórzy przywódcy podziemia politycz­nego wypowiadają się przeciwko terrorowi, jednak jest to najczęściej werbalne zapewnienie. Ich stanowisko wyni­ka stąd, iż znany jest negatywny stosunek społeczeństwa polskiego do wszelkiego terroru. Inni przywódcy i dorad­cy podziemia politycznego wręcz nawołują do działań ter­rorystycznych”.
   Pozdrawiam czule wszystkich Wojtasików AD 2018!
Marcin Meller

Wojna na języki

Członkowie plemienia Kuuk Thaayorre po­sługują się językiem tak odmiennym od reszty świata, że przetłumaczyć go nie spo­sób. Tak jakby obok znanej nam matematyki istniała ja­kaś inna - bez liczb i dodawania. Ludzie Thaayorre nie znają pojęć „lewy”, „prawy”, „przód” i „tył”. Gdy dać im talię kart, ułożą je kolejno od blotki do asa nie od lewej do prawej, a w kierunku od wschodu do zachodu. W ten sam sposób ułożą sekwencję zdjęć ludzi - od najmłod­szego do najstarszego. Kompas mają w głowie tak do­skonały, że w każdej chwili wiedzą, gdzie są i w którą stronę świata patrzą. Nie jest to tylko ciekawostka - to inna filozofia życia.
   We wszystkich znanych językach posługujący się nimi ludzie uważają się za pępek świata. Wyznaczają kierunki - że coś jest „na lewo”, coś „na prawo” - zależnie od tego, gdzie sami akurat stoją. Każdy z nas ma swoją lewą i pra­wą stronę, lewą i prawą rękę, idzie w lewo lub w prawo, do przodu lub do tyłu i jest to wyłącznie jego punkt widze­nia. Gdy ja mówię, że coś jest po lewej, moja żona mówi, że po prawej, bo stoi twarzą do mnie. A przecież Żoliborz leży na północy. I to nam przekazują ludzie Thaayorre.
   W swoim umyśle, języku i codziennych zachowaniach ani przez sekundę nie są panami świata. Nawet im przez myśl nie przemknie, żeby wyznaczać kierunki. Dla nich ziemia i słońce są ważniejsze niż oni sami. Coś, co jest na wschodzie, jest zawsze na wschodzie i to dla wszystkich. Dzięki kompasowi w głowie natychmiast wiedzą, gdzie to jest. Mają w słowniku szesnaście precyzyjnych okre­śleń na kierunki geograficzne (znacznie bardziej dosko­nałych niż lewo - prawo) i nimi się posługują. Nikt nie powie „usiądź po lewej”, tylko „po stronie północno-za­chodniej” lub innej - w zależności od tego, jak stół stoi. Nie idą do kuchni w lewo, tylko na południowy wschód. Ich części ciała nie mają określeń lewa - prawa, oni sami nie mają lewej czy prawej ręki ani lewego i prawego oka. Na każdą część ciała po jednej lub drugiej stronie mają odmienną nazwę, niezwiązaną z kierunkiem. Jak im po­wiedzieć „do tyłu” - nie zrozumieją. Nie piszą z lewej do prawej (choć piszą), tylko z północy na południe albo z północnego wschodu na południowy zachód, w zależ­ności od tego, jak położą zeszyt.
   Kuuk Thaayorre to rdzenni Australijczycy. Mówią, że są „nieistotnymi podmuchami wiatru na tle wielkich sił natury”. Jest ich około 300 i pieczołowicie kultywu­ją swoją kulturę. Tysiące kilometrów od nich, w Peru, lu­dzie plemienia Matses mówią, że „poruszają się jak wiatr i rozmawiają ze zwierzętami”. Ich język fascynuje ba­daczy jeszcze bardziej, nie zawiera bowiem informacji nieprawdziwych, niesprawdzonych czy niedokładnych. Cała konstrukcja języka służy jednemu celowi: by nie skłamać.
   W swoim języku Matses mają do dyspozycji ogromną liczbę różnych form czasowników. Członek tego plemie­nia na każde pytanie odpowiada niezwykle ostrożnie, by przypadkiem nie podać informacji nieścisłej. Jeśli zapy­tasz: „Ile masz jabłek?”, usłyszysz: „Podczas ostatnie­go sprawdzania koszyka miałem cztery jabłka”. Matses nie powie: „Mam cztery jabłka”, jeśli ich nie widzi przed sobą, choćby je widział pięć minut temu. Wszak w te pięć minut ktoś mógł mu ukraść trzy.
   W celu podawania ścisłych informacji język Matses ma wiele precyzyjnych terminów. Pozwalają one odróżnić fakty dawne od niedawnych, dowiedzione od tych, których w danym momencie dowieść się nie da. W ich kulturze nie istnieją pojęcia „plotka”, „mit” czy „histo­ria”, a informacje tego typu można podać wyłącznie jako cytat wraz ze źródłem.
   Dla badaczy skutek tego fenomenu kulturowego jest zaskakujący: po pierwsze, nie wyznają żadnej religii, bo jej się dowieść nie da; po drugie zaś, mają doskonałą, szachową wręcz pamięć do całych łańcuchów zdarzeń i zmieniających się w międzyczasie danych. Mogą opo­wiedzieć z detalami kompletną historię czegoś, co się działo i zmieniało przez lata, aż do dziś. Niestety, jest ich już tylko 3 tysiące i ich liczba maleje.
   Gdy czytałem informacje o obydwu plemionach, uśmiechałem się gorzko. Ani jeden z polskich polity­ków nie przetrwałby w nich godziny. Ani nie wiedziałby, w którym kierunku iść, ani nie potrafiłby powiedzieć sło­wa prawdy. Duda ze swoimi „lewackimi mediami” wpro­wadziłby Thaayorre w kompletny chaos, zaś opowieścią o „sukcesie w USA” wyekspediowałby ludzi Matses na Atlantydę, której - powiedziałby - jest królem.
Zbigniew Hołdys

Dobrze, że nie siedział

Nie konstytucja, nie wolne sądy, nie stosunek Unii Europejskiej do praworządności w naszym kraju stały się głównym tematem medialnym ubiegłego tygodnia. Okazało się, że najważniejszą sprawą dla Polski jest to, czy prezydent Duda w Gabinecie Owal­nym dobrze zrobił, że stał w momencie, kiedy prezydent Trump siedział.
   Wiele razy krytykowałem prezydenta Dudę, ale tym ra­zem chciałbym wystąpić w jego obronie. Z tego, co wiem, mamy uchwycony tylko jeden moment, w którym prezy­dent Duda stoi i nie wiemy, czy przed tym momentem np. nie siedział. Mogło być też tak, że został uchwycony mo­ment siadania i za chwilę już wygodnie siedział. Docho­dzą jeszcze sprawy interpretacyjne. Mógł być to zabieg PR-owski, w którym nasz prezydent daje do zrozumie­nia, że nie będzie siedział, co jest ważnym komunikatem dla wszystkich, którzy mają nadzieję, że jednak będzie.
   Kiedy patrzy się z daleka na obu panów, widać, jak są serdeczni wobec siebie. Oczywiście też się różnią. Pre­zydent Trump ma urodę trochę z „Gry o tron”, a trochę z filmów o podbojach wikingów. Prezydent Duda prezen­tuje urodę wybitnie małopolską. Jeśli dołożymy do tego umiejętność ciepłego żartowania połączoną z rozrzut­nością finansową (a mówimy o naszych pieniądzach), to uważam, że mamy przy okazji tej wizyty niewątpliwy suk­ces PR-owski i dyplomatyczny.
   Zakończony w ubiegłym tygodniu Festiwal Filmowy w Gdyni odbył się pod batutą wielkich mistrzów. Pla­tynowe Lwy dla Jerzego Skolimowskiego oraz filmy takich mistrzów jak Paweł Pawlikowski, Wojciech Smarzowski, Marek Koterski, Janusz Kondratiuk, Małgo­rzata Szumowska i Bartek Konopka spowodowały, że organizatorzy festiwalu naprędce załatwiali dodatkowe projekcje nocne, ażeby przybyłe do Gdyni tłumy mogły te mistrzowskie filmy obejrzeć.
   Kosztowało to widzów wiele zdrowia, a sam byłem świadkiem, że w czasie nocnej projekcji „Kleru” w najbar­dziej wstrząsających momentach tego znakomitego filmu wykończony widz chrapał i mimo interwencji po krótkiej przerwie zaczął chrapać ponownie. Dobrze, że na festiwal nie przybył prezydent Duda, bo taki był ścisk, że na „Kle­rze” też by stał.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

O choroba!

Obraz dzisiejszej Polski to nie tylko obraz kraju odbudowywanego z ruin, ale także obraz kraju atakowanego przez choroby takie, jak afrykański pomór świń czy ujawniona niedawno przez Jarosława Kaczyńskiego na konwencji PiS ojkofobia, w wyniku której sędziowie nienawidzą własnej ojczy­zny, a w wydawanych przez siebie wyrokach„nie stają po stronie Polaków, tylko po stronie tych, którzy Pola­kami nie są”. W związku z afrykańskim pomorem świń masowo wybijana jest trzoda chlewna. Wygląda na to, że po ujawnieniu przez Kaczyńskiego ojkofobii koniecz­ne będzie odstrzelenie przez podległe ministrowi Ziobrze służby sędziów roznoszących tę zarazę i zastąpienie ich osobnikami zdrowymi, odpornymi na zakażenie.
Oprócz chorób w Polsce mnożą się totalitaryzmy. „Dzisiaj mamy do czynienia z kolejnym totalitaryzmem”, ostrzegł abp Marek Jędraszewski podczas mszy sprawowanej w ra­mach Ogólnopolskiego Kongresu Dyrektorów Szkół i Przed­szkoli Salezjańskich w Rektoracie Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Krakowie. Jego zdaniem totalitaryzm ten próbuje narzucić nam przekonanie, że nie ma Boga, nie ma perspekty­wy zbawienia, „jest natomiast tolerancja, czyli zgoda na wszystko, co każdy może sobie wymyślić”.
Obawy abp. Jędraszewskiego wobec szerzącej się tolerancji nie dziwią, bo wiadomo, co ludzie potrafią wymyślić, jeśli się im na to pozwoli. Zgadzam się z tym hierarchą, że przymy­kanie oka na nasilające się akty tolerancji to błąd, który prowadzi do totalitaryzmów, do których z pewnością nie doszłoby, gdyby nie było przyzwolenia na to, żeby każdy „myślał wszystko, co może sobie wymyślić". Zwłaszcza że wszystko, co można było wymyślić - Pan Bóg, Matka Boska, papież, biskupi i cały Kościół - zostało już dawno temu wymyślone przez ludzi mądrzejszych od nas i nie ma powodu, żeby zamiast w to wierzyć, wszystko wy­myślać od nowa.

Abp Jędraszewski ubolewa, że znajdujemy się dzisiaj pod ogromną presją światopoglądu, „który przeniknięty jest horyzontalizmem połączonym z mate­rializmem”. W wyniku tej groźnej mieszanki, powiada, powstaje mylne, oparte wyłącznie na przesądach nauko­wych przekonanie, że „świat jest teraz, tutaj, a poza nim właściwie nie ma już nic, bo wszystko kończy się wraz ze śmiercią”. Całe szczęście, że życie niemal co dzień dostarcza dowodów, że to nieprawda. Poruszająca informacja o tym, że listy wyborcze partii Kornela Morawieckiego pisemnie poparło aż 200 osób nieżyją­cych, pokazuje, że wraz ze śmiercią nic się nie kończy, ale przeciwnie - wiele ciekawych rzeczy dopiero się zaczyna.
Sławomir Mizierski


Premier przychodzi o świcie

Pani prezes, ktoś do pani.
   - Do mnie? O tej porze?
   - Twarz znajoma, gdzieś widziałam, ale nazwiska nie znam. Mazowiecki?
   - Może Morawiecki, niech pani prosi.
   - Do gabinetu pierwszej prezes?
   - A gdzie?
   - On może to uznać za demonstrację. Może do sa­loniku?
   - Do gabinetu. Oni krzyczą, dopóki mogą, a jak wiedzą, że dalej ściana, to spuszczają z tonu, chowają ambicje do kieszeni i udają, że nie widzą, czyj to gabinet. Po czar­nym marszu też schowali ogon pod siebie i o aborcji ani mru-mru. Teraz, jak nam grozi, że dostaniemy mniej kasy z Unii, to sobie przypomnieli o dialogu. W sprawie mediów wystarczyło, że Amerykanie tupnęli nogą.
   - A czym mieli tupnąć? Pani prezes, pan pre­mier Morawiecki.
   - Dzień dobry! Dziękuję, że pani prezes...
   - Ja prezesem? Przecież pan i prezydent twierdzicie, że jestem sędzią w stanie spoczynku. Nie wiedzia­łam, że pan premier pielgrzymuje po sędziach w sta­nie spoczynku.
   - Pielgrzymuję to ja do Częstochowy. Dziękuję, że pani zechciała mnie przyjąć.
   - Tu nie jest zespół adwokacki, żebym ja pana przyj­mowała. Pan stoi na czele władzy wykonawczej, a ja - sądowniczej, my się spotykamy jak równa z równym.
   - Tego bym nie powiedział. Władza sądownicza jest w Polsce uprzywilejowana, czuje się ponad Sejmem, prezydentem i rządem. To kasta rządząca. Nietknię­ta została przeniesiona z komunizmu w postkomuizm III RP. (Pani chyba nie chce kryć komunistów?) Pa­raliżuje wszelkie reformy. A są w pani sądzie tacy, którzy w stanie wojennym skazywali moich towarzyszy broni. Postkomunizm nie został w Polsce przezwyciężony, my z nim walczymy poprzez reformę wymiaru sprawiedli­wości. Część sędziów to polakożercy w togach.
   - Nie stosujemy odpowiedzialności zbiorowej. Prawie 30 lat temu była weryfikacja, 80 proc. sędziów jej nie sprostało. W Sądzie Najwyższym nie zasiada ani jeden ojcobójca, ani jeden sędzia powołany do SN w czasach komunistycznych. Każdy przypadek jest indywidualny. Postkomunizm to dla was pretekst. Gdyby go nie było, tobyście go wymyślili, tak jak tę ojkofobię. Jeśli ktoś po­pełnił przestępstwo, to pan premier może skorzystać z odpowiedniego trybu. Dopóki ja tu jestem, polowania na czarownice nie będzie. Wie pan, jak trafić do pro­kuratora generalnego i ministra Ziobry. Chcecie usu­nąć sędziego Zabłockiego, obrońcę opozycji w czasach komunizmu i w procesie rehabilitacyjnym rotmistrza Pileckiego. Sędziego Żurka. Dobry jest natomiast były prokurator stanu wojennego.
   - Pani prezes, ja nie w tej sprawie. Ja w sprawie Polski, która jest naszą wspólną ojczyzną. Szukamy porozumienia.
   - Jaki pan premier dzisiaj łaskawy, że nie odmawia mi prawa do ojczyzny. Niedawno mówił pan, że walczy o Polskę wolną od komunistów i postkomunistów. Pański rząd i jego media rozpętały kampa­nię przeciwko sędziom - kradną, obijają się, urządzają sobie wy­cieczki po świecie na koszt państwa, dorabiają wy­kładami, nazywacie nas kastą, tworzycie przekupną „izbę dyscyplinarną”, której każdy sędzia ma zarabiać 30 tys. miesięcznie, to więcej niż pan i ja. Co drugi „wybrany” do waszej KRS pochodzi ze stajni ministra Ziobry. Ja sama nie wiem, czy powinnam z panem rozmawiać i wchodzić z panem w układy. Środowi­sko mnie rozszarpie. Media zagryzą. Ale czego się nie robi.
   - Sędziowie nie stoją ponad prawem. W Krakowie działała zorganizowana grupa przestępcza.
   - Pan opowiada takie rzeczy za granicą, np. Timmermansowi?
   - Pani prezes, ja przychodzę w sprawie Polski, w spra­wie dialogu. Pozwoliłem sobie absorbować o tak wcze­snej godzinie, ponieważ uważam, że dialog jest ko­nieczny, musimy rozmawiać jak Polacy z Polakami.
   - Czy to nie są słowa Wałęsy?
   - Pierwsze słyszę. Za niespełna godzinę mam samolot do Brukseli, Juncker czeka na dobrą nowinę, że w Polsce toczy się dialog. Powtarzam - dialog.
   - Jak pan wyobraża sobie dialog, jeśli prowadzi pan upartą kampanię przeciwko konstytucyjnemu organo­wi Rzeczpospolitej, jakim jest Sąd Najwyższy?
   - O Polsce, pani prezes, o Polsce. O godności i suwe­renności naszego kraju, któremu zagranica chce dyk­tować, jak mamy urządzać nasz polski dom. Unia im się sypie, to chcą ją kleić naszą polską krwią. Ten cały Timmermans, ta geriatria z Wenecji, Niemcy - gdzie do pomyślenia, żeby Niemcy uczyli nas demokracji?! A Francuzi?! Nie bronili nas, zostawili nas na pastwę Sowietów, a teraz nas pouczają. Mogliby skorzystać z prawa do milczenia. Luksemburg - co to jest w ogóle za kraj? Przykro mi to słyszeć, ale nawet pani prezes w wystąpieniach za granicą, na pewno wbrew swojej woli, przyłącza się do antypolskiej ofensywy.
   - Panie premierze.!
   - Obiecaliśmy Polkom i Polakom naprawę wymiaru sprawiedliwości, możemy dyskutować o poszczegól­nych rozwiązaniach, jak je doskonalić, na przykład pani prezes mogłaby pozostać do końca swojej 6-letniej kadencji.
   - ...nie chodzi o mnie.
   - Sędziowie Sądu Najwyższego mogliby orzekać, dajmy na to, do 67. roku życia.
   - Nie chodzi o to.
   - To o co pani prezes chodzi?
   - To już pan powiedział: o Polskę. Choćby o to, żeby Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego nie była traktowa­na jak marionetka, jak paprotka, która ma zasłaniać to, co dzieje się za nią.
   - To znaczy co?
   - To już moja słodka tajemnica.
Daniel Passent


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz