Szczyt
Po występie Andrzeja Dudy w Białym Domu
trudno się gorzko nie uśmiechnąć na myśl, że Bronisława Komorowskiego
wygłosowano z Pałacu Prezydenckiego, „bo był obciachowy”.
Przy pewnej
niekompatybilności potencjałów Polski i Ameryki oraz kompetencji prezydentów
obu krajów, w Waszyngtonie spotkali się politycy, którzy teoretycznie powinni
być sobie bliscy. Każdy w swoim kraju może być symbolem tego, jak nisko upadła
prezydentura i jak dramatyczna jest sytuacja kraju, w którym to nastąpiło.
Donald Trump miał prawo w dniu spotkania być rozkojarzony.
Chwilę wcześniej do mediów przedostały się fragmenty książki pewnej damy, z
której usług seksualnych korzystał, co ta wykorzystała do opisania w swoim
dziele jego genitaliów. Jednak gdyby tylko się na moment skoncentrował,
znalazłby z Andrzejem Dudą wiele wspólnych tematów i podobieństw w poglądach.
Obaj panowie kompletnie nie rozumieją, czym jest trójpodział władzy. Obaj nie
lubią Unii Europejskiej. Obaj muszą też, chyba nawet regularnie, poświęcić
chwilę refleksji odpowiedzialności za swe czyny, jeden w postaci impeachmentu,
drugi w postaci randki z Trybunałem Stanu.
Jeśli ta wspólnota
losów i poglądów się nie zawiązała - a nic na jej zaistnienie nie wskazuje - to
z dwóch względów. Trump nie lubi słuchać. A Duda sprawiał wrażenie, że w Białym
Domu zamienił się w słuch i rozanielonym wzrokiem spoglądał na ten polityczny
Disneyland, o wizycie w którym marzył ponad trzy lata. Drugi powód braku więzi
między prezydentami jest banalny. Trump lubi rozmawiać tylko z przywódcami
silnymi, z którymi może coś załatwić, a przynajmniej przetestować przy nich
swoją męską siłę. Andrzej Duda przyjechał do Waszyngtonu jako petent i każdą
miną oraz gestem tylko to podkreślał.
Duda i jego
otoczenie chyba wzięli jakieś podstawowe korepetycje z charakteru Trumpa, ale
wyciągnęli z tego wnioski na pułapie polskiego prezydenta. Zaproponowali
Trumpowi deal i masaż jego ego. Deal to kilka miliardów dolarów (może więcej
niż dwa) na amerykańską bazę w Polsce. Masaż to pomysł Fort Trump.
Deal - niestety -
jest nieatrakcyjny z punktu widzenia Ameryki i niemądry z punktu widzenia
Polski. Dwa miliardy dolarów to mniej więcej dzienne wydatki USA na obronę,
suma, która nikogo w Waszyngtonie nie oszołomi. Do tego deal, który może Trumpowi
zaoferować Duda, ma małe szanse w porównaniu z tym, który może mu zaoferować
Putin. Oczywiście przyjmując, że Putin deale Trumpowi proponuje, a nie
nakazuje.
Z punktu widzenia
Polski propozycja jest wybitnie niemądra. Pozbawia nas bowiem pozycji
sojusznika i sprowadza do poziomu klienta. Oto sklepikarz przychodzi do Vita
Corleone i zgłasza gotowość płacenia za swą „ochronę”. Tego typu deale
proponowali Ameryce w dawnych czasach przywódcy bananowych republik.
Sojusznikowi Ameryki, jednemu z solidniejszych i wcale nie nieważnych, takich
propozycji zgłaszać nie wolno. To jest dla Polski po prostu degradujące i upokarzające.
Może i dostosowane do poziomu Trumpa, ale i będące odzwierciedleniem myślowych
horyzontów PiS-owskiej czołówki.
A Fort Trump? Chyba
jednak panowie Duda i Szczerski nie doszacowali ego Trumpa. A powinni, skoro
zamiast strategii wybrali cwaniactwo. Obok bazy powinni zaproponować pole
golfowe, luksusowy hotel i kasyno. Oczywiście wszystko imienia Trumpa i do
niego należące. Gdyby polski podatnik zapłacił, Trump może nawet by propozycję
przyjął. Ten wzbogacony pakiet będzie mu można zaprezentować przy następnej
okazji.
Wizyta prezydenta
Dudy w Waszyngtonie, podobnie jak wcześniejsza w Australii, stała się PR-owską
katastrofą. Fakt, że jeszcze bardziej widowiskową. Niestety, był to jedynie
fragment podjętego przez Andrzeja Dudę dzieła ostatecznego demolowania własnej
pozycji, autorytetu i powagi. Niemądre wystąpienie o „bezkrwawej rewolucji”,
pohukiwanie
na uczniów gdyńskiego liceum, paskudna antyunijna filipika w
Leżajsku, machanie rączką do obrońców konstytucji w Waszyngtonie, zdjęcie koło
biurka, negocjacje w konwencji „uśmiechnąłem się do prezydenta Trumpa”, a po
powrocie klepnięcie nominacji dla dziesięciu uzurpatorów do Sądu Najwyższego i
wpisy na Twitterze w stylu gimbazowo-hejterskim.
Cóż, głowa państwa
wydaje się po prostu pasować do państwa stworzonego przez PiS. Triki tej
władzy na krajowych boiskach działają. Za granicą budzą tylko politowanie.
Andrzeja Duda,
inaczej niż przewodniczący Kim, porozumienie z Donaldem Trumpem podpisywał na
stojąco, ale te „szczyty” były podobne. TVP uznała wizytę Dudy u Trumpa za
triumf, dokładnie tak jak telewizja FOX News szczyt Trumpa i Kima. Mamy tu
więc odwrotność przypowieści Andersena. Dwór nie dostrzega nagości króla i
głośno podziwia jego nieistniejące szaty, ale nie ma na nim nikogo, kto by
powiedział „król jest nagi”. Niestety, tym razem to nie bajka.
Tomasz Lis
Kampania brudna od kłamstw: żadnego poczucia obciachu
i dyshonoru, żadnego zawstydzenia
Ci, którzy najmocniej
odwołują się dziś do przeszłości z jej staroświeckimi wartościami i regułami,
są ich największym zaprzeczeniem. Coś, co kiedyś obowiązywało jako literalnie
rozumiany kodeks honorowy, dziś nie istnieje nawet jako metafora.
Władza zachowuje się w sposób amoralny, dając przyzwolenie
na oszustwo, kłamstwo, oszczerstwo. A wszystko to w otoczce patriotycznego
wzmożenia i irytującego patosu usprawiedliwiającego każde wypowiedziane słowo.
Kampania wyborcza ma swoje prawa. Można obiecać złote góry,
nowe dzielnice, obwodnice, drogi i ekstra pieniądze dla wszystkich. Tak było,
jest i będzie. I ma to nawet swój kampanijny urok. Ale w Polsce 2018 roku już nie
wystarczy obiecywać wszystkiego wszystkim. Nie wystarczy już spierać się z
konkurentami. Teraz trzeba kandydata pogrążyć, pognębić, oskarżyć o największe
przestępstwa, mówiąc krótko – zgnoić. Prawda się nie liczy. Kłamstwo i
oszczerstwo zyskały status szlachectwa.
„Budowano dla pozoru”. Politycy PiS próbują bronić
absurdalnej wypowiedzi premiera
Można przedstawiać zmarłych na listach poparcia i nie
spotyka się to z żadnym potępieniem. Co myślał sobie polityk, który wpisywał
nazwiska umarłych na listy wyborcze? Nie lider kanapowych Wolnych i
Solidarnych, bo raczej nie przyszłoby mu to głowy. Ale ktoś tam na dole, kto
jest od partyjnej czarnej roboty. Myślał pewnie, że tak można, bo ludziom
władzy i przy władzy wszystko wolno. Na tym właśnie polega postępująca
amoralność. Na poczuciu bezkarności i wyjątkowości. Czują się bogami?
Można już otwarcie kłamać i dostawać za to gromkie oklaski,
choć nikt nie ma wątpliwości, jaka jest prawda. Nikt, kto jeździ po drogach,
nikt, kto przekracza mosty. Podobno to była metafora, czyli wytrych, by nie
nazwać kłamstewka kłamstwem. Do komentowania rzucają się zaś zastępy polityków,
by mówienie nieprawdy usprawiedliwiać. Żadnego poczucia obciachu i dyshonoru,
żadnego zawstydzenia, że jednak tak nie wolno, że tak się nie godzi. A
uśmiechnięty premier, twarz samorządowej kampanii PiS, udaje, że nic się nie
dzieje, i jedzie dalej w Polskę, by opowiadać wymyślone historie.
Teraz można w propagandowych, narodowych mediach całymi
dniami atakować konkurenta za rzekomą chęć wprowadzania cenzury przy okazji
ACTA 2. A
gdy przychodzi co do czego, można bez żenady i nawet bez specjalnego ukrywania
– wstyd także stał się towarem deficytowym – cenzurować wypowiedź nagrodzonego
reżysera. Podobno to nie cenzura, tylko nadgorliwość. Ale ona nie bierze się z
sufitu. Na tym właśnie polega amoralność – na przekonaniu własnych pracowników
do takiego postępowania, by podlizać się władzy. Czasem przestrzelą, ale z
reguły wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Teraz można atakować sędziów za – jak to określił Jarosław
Kaczyński, który nadaje ton politycznej debacie – nienawiść do własnej
ojczyzny. Można się z sędziami spierać, można dyskutować nawet o rzekomej
reformie sądownictwa, która żadną reformą nie jest. Ale słowa Kaczyńskiego
wykluczają jakąkolwiek dyskusję. Pokazują za to nieznośne poczucie wyższości,
które skutkować będzie wyłącznie pogłębiającą się nienawiścią między dwoma
polskimi plemionami. Władza dała sygnał, że tak wolno, że tak trzeba.
Kolejna granica została przekroczona, kolejny Rubikon. Kolejne
słowa przesuwają granice tego, co wypada, a co nie wypada (choć już sama ta
kategoria wygląda jak ze słownika archaicznej polszczyzny). I co? I nic.
Postępująca amoralność się nie zatrzyma, a za chwilę nikt już nie będzie się
przejmował prawdą, uczciwością, rzetelnością, szacunkiem dla drugiego
człowieka.
To będzie największe i najbardziej przerażające osiągnięcie
rządów tej władzy.
Katarzyna Kolenda-Zaleska
Użytek wewnętrzny
Jedno zdjęcie, wiadomo które, zniweczyło
amerykańską wizytę prezydenta Dudy. Oczywiście podpisał on z Trumpem deklarację
współpracy, atmosfera zapewne była dobra, ale cała przyjemność przepadła. Bo
deklaracja Duda-Trump nie miała zmienić świata, liczył się - jak zwykle - efekt
wewnętrzny. Polski prezydent chciał udowodnić swoją pozycję, a PiS miał
pokazać, że informacje o politycznym osamotnieniu tej formacji są
nieprawdziwe. Że w Europie to różnie bywa, bo kontynent jest ogólnie lewacki,
ale stara dobra Ameryka trzyma z PiS. Dlatego fotografia Dudy, stojącego przy
podpisywaniu dokumentu, była tak bolesna - bo uderzyła w ten prawdziwy,
wizerunkowy wymiar wizyty.
PiS od dawna
prowadzi swoją politykę zagraniczną jako część lokalnego przedstawienia. W
Polsce obóz władzy ma do dyspozycji wiele instrumentów: budżet państwa, media
publiczne, resorty siłowe, wymiar sprawiedliwości itd. Na zewnątrz jednak
szyje z niczego. Jest to otyłe groźne, że kiedy brakuje realnej polityki
zagranicznej, powstaje ta fantomowa, wyobrażeniowa, stworzona z „narracji” i
iluzji. W sferze, w której zabiegi każdego państwa powinny być prowadzone z
największą powagą, bo dotyczą elementarnych interesów, pozycji kraju i jego
bezpieczeństwa, PiS ma najsłabszą flankę. Tam nie działa 500 plus.
Rządzący politycy,
tak w kraju słuchani i podziwiani, na zewnątrz są kompletnie bezradni, jak
amatorzy próbujący udawać cwaniaków. Dlatego także tam robią to, co im
najlepiej wychodzi - walczą z polską opozycją. Podczas kampanii wyborczej w
USA zwalczali Hillary Clinton, bo im się kojarzyła z Obamą, a Obama z
Komorowskim. Walczą z urzędnikami brukselskimi, ponieważ ci ulegają podszeptom
Platformy Obywatelskiej. Chcieli utrącić Tuska z jego europejskiej funkcji - za
Smoleńsk i całą resztę. Nawet metody stosują takie same, kiedy lustrują
życiorysy członków Komisji Europejskiej czy grzebią w ich rodzinnych
historiach. Liczą się pojedyncze gesty, „historyczne wizyty”, jak ta Dudy u
Trumpa, czy małe retoryczne pseudotriumfy np. w Parlamencie Europejskim. Nie
widać jednak żadnego ogólnego planu poza tym, że Niemcy nie, Francja nie,
ogólnie Bruksela nie, może Rumunia, na pewno Węgry. Podobno Włosi wyrażają się
teraz o nas ciepło, ale o Putinie też.
W efekcie rząd PiS skłócił Polskę z Unią
Europejską. Zawiesił bezpieczeństwo kraju na osobie Donalda Trumpa, który sam
ma w USA wielkie problemy, a wkrótce jego rodzima frakcja republikańska może
stracić większość w Kongresie i w Senacie, gdzie podpisywane z Polską
deklaracje muszą być zatwierdzone. Można odnieść wrażenie, że PiS prowadzi
politykę zagraniczną w taki sposób, aby dobrze wyglądała w „Wiadomościach” TVP,
które ogląda twardy elektorat tej partii i potencjalni wyborcy Patryka Jakiego.
Jest zatem wielki Trump, „ceniący polski naród”, potem długo nic, dalej mała,
upadająca Unia. Gdzieś tam w tle niemrawe NATO i powstające mocarne
środkowoeuropejskie Trójmorze, którym, jak można zrozumieć premiera
Morawieckiego, zawiaduje Polska. Co o tyle dziwne, że większość państw tej
formacji jest prorosyjska. To jest właśnie ten złudny obraz sprzedawany przez
obóz władzy. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
A jednak PiS na tym
jedzie i ta polityka rzadko jest nazywana po imieniu. Ostatnio publicysta
„Gazety Wyborczej” Adam Wajrak wprost napisał, że ci, którzy skłócają Polaków z
europejską wspólnotą, to zdrajcy. Ale częściej przebija się opowieść PiS o targowicy
i „donoszeniu na Polskę”. Działa specyficzny szantaż, że patriotyzmowi PiS z
Jarosławem Kaczyńskim na czele „nikt przecież nie zaprzeczy”. A patrioci nie
mogliby działać wbrew interesom kraju. Może trochę przesadzają, ale intencje
mają dobre.
Rzecz w tym, że
robi się coraz większy kłopot z tymi intencjami, także z logiką. Polska władza
prorokuje klęskę i rozpad Unii, a sama do spełnienia tej prognozy przykłada
rękę. Chwali się, że miała rację, iż program relokacji imigrantów się nie uda,
choć nie udał się właśnie z powodu takiej postawy, jaką demonstrował po 2015
r. polski rząd. Twierdzi, że w Unii brak solidarności, a sama jest najlepszym
przykładem tego braku. Narzeka, że w Europie pojawił się chaos, ale się z tego
chaosu wyraźnie cieszy i wita go z nadzieją. Twierdzi, że Polska wchodziła w
2004 r. do innej Unii niż ta teraz, choć to nie Unia się od tego czasu zmieniła,
tylko Polskę objął we władanie PiS.
Skłócenie PiS ze światem liberalnej
demokracji ma charakter systemowy, tego konfliktu nie zagada nawet premier Morawiecki.
Niemcy, Francja, Włochy, ale też USA, mogą mieć różne rządy, ale w czołowych
demokracjach kręgosłup praworządności jest wciąż nienaruszony. Dlatego
uwieszanie się na konkretnych zagranicznych przywódcach, personalizowanie
polityki, liczenie na chwilowe konfiguracje i ideologiczne wiaterki jest
zgubne. Liczą się tylko ugruntowane sojusze, osadzenie w strukturach, które
wiąże trwała wspólnota wartości i wizji. Dlatego ochocze wypisywanie się z
rodziny liberalno-demokratycznych państw, co teraz robi partia Kaczyńskiego,
jest - cytując klasyka - niewybaczalnym błędem, czyli gorzej niż zbrodnią. Nikt
nie będzie bronił aroganckich wschodnich satrapii.
Polityka
zagraniczna jawi się jako sfera wciąż bezpieczna, trochę nudna, bo przecież
nic nam się nie może stać. Ale o to dbali mądrzy europejscy politycy przez
dekady. Po to właśnie powstała Unia - nie tylko dla handlu mlekiem, węglem i stalą,
ale jako gwarancja pokoju i spokoju. Przepływ towarów i usług, pracownikowi
firm miał być jeszcze jednym powodem, aby na siebie nie napadać. Ale obóz
rządzący w Polsce tego nie docenia. Wszystko można zepsuć dla „cyklu wyborczego”.
To PiS najmocniej
stawia dziś tezę o zagrożeniach dla Polski, o tym, że ktoś czyha na naszą
suwerenność, interesy, nawet na terytorium. Paradoks polega na tym, że ten sam
PiS robi wiele, aby ten stan niebezpieczeństwa kraju, który głosi, jeszcze
pogłębić. Czas wreszcie zacząć mówić o tym otwarcie.
Mariusz Janicki
Zaczęły się schody
Dnia 13 grudnia 1981 r., kiedy wprowadzono
stan wojenny, przybył Polsce jeden obywatel - obywatel Wałęsa, z punktu widzenia
władz PRL: „osoba prywatna”. Minęło czasu mało wiele, a obywatel Wałęsa
powrócił do roli przewodniczącego Wałęsy. Po pisowskim przejęciu Sądu
Najwyższego Małgorzata Gersdorf, I Prezes SN, zaczęła być tytułowana przez
prezydenta, premiera, politykowi propagandystów PiS: „sędzią w stanie
spoczynku” Minęło czasu mało wiele, a pisowski premier zwrócił się o audiencję
u emerytowanej pani sędzi i został przez nią przyjęty w jej gabinecie w gmachu
Sądu Najwyższego - czyli uznał ją za prezesa de facto, co było ujawnieniem
własnej słabości.
Komentatorzy
polityczni powiązali to niecodzienne wydarzenie z grą, którą prowadzi PiS z
Komisją Europejską. Przed audiencją u prezes Gersdorf i po niej premier
Morawiecki kontaktował się z przewodniczącym KE Jean-Claude'em Junckerem, a
sama pani prezes ujawniła, że premier sondował ją w sprawie „warunków
brzegowych” ewentualnego kompromisu w sprawie ustawy o SN. Jej warunki
brzegowe to w pierwszym rzędzie powrót na stanowisko sędziów zwolnionych z
uwagi na 65. rok życia oraz uznanie, że jest ona I Prezesem SN „z mocy
konstytucji - bez warunków”. W drugim rzędzie chodzi o „konstytucyjny charakter
Krajowej Rady Sądownictwa i procedowania w KRS”, co jest nader niejasne.
Po tygodniowej
zwłoce Komisja wniosła pozew do Trybunału Sprawiedliwości UE w związku z ustawą
o SN, zwróciła się o zastosowanie trybu przyspieszonego i środka zabezpieczającego
w postaci zawieszenia obowiązywania pisowskiej ustawy, co ma zahamować
przeprowadzaną w ekspresowym tempie „dobrą zmianę” w najwyższej polskiej
instancji sądowej.
A zatem w kwestii
ustawy o Sądzie Najwyższym i - szerzej - praworządności w Polsce, zbliżamy się
do punktu zwrotnego. Najistotniejsi unijni gracze uświadomili sobie bowiem, że
procedura z art. 7, na której końcu jest głosowanie w Radzie Unii pozbawiające
Polskę prawa głosu, to ślepa uliczka i Polska oraz Węgry sobie na nią bimbają.
Jak przyjdzie co do czego, to będzie się świadczył Cygan swoim dzieckiem:
Polska będzie blokowała sankcje w stosunku do Węgier, a Węgry- w stosunku do
Polski; czyli wiódł ślepy kulawego, dobrze im się działo.
Skoro tak, to Komisja i najistotniejsi gracze
w Unii postanowili przestać apelować do sumienia, wspólnoty wartości oraz
zdrowego rozsądku i uderzyć tam, gdzie najbardziej boli - po kieszeni. 2 maja
Komisja skierowała do Parlamentu Europejskiego wniosek o przyjęcie projektu
rozporządzenia „warunkowego”, które ma umożliwić zamrożenia wypłat budżetu
Unii dla państw nieprzestrzegających zasad praworządności, w tym niezawisłości
sądów (szerzej kwestię rozporządzenia omawiam na blogu, który zaczynam prowadzić
w blogosfe- rze POLITYKI: dorn.blog.polityka.pl). Rozporządzenie przyjmowane
jest w zwykłej procedurze ustawodawczej, więc Polska i Węgry nie mogą go
zablokować, zaś by uchylić decyzję Komisji o wstrzymaniu wypłat z budżetu, w
Radzie potrzeba będzie odwróconej większości kwalifikowanej, czyli też zagrożeni
nie dadzą rady stworzyć koalicji blokującej. Co więcej, podejmując decyzję o
zamrożeniu środków, Komisja będzie brała pod uwagę m.in. wyrok Trybunału
Sprawiedliwości UE. Wspomniany pozew ma zatem znaczenie perspektywiczne.
Dotychczas, gdy w grę wchodziła procedura z
art. 7, politycy i propagandyści PiS mogli naśmiewać się z „brukselskich elit”,
które chcą pognębić powstający z kolan naród polski. Ale ich niedoczekanie, bo
mogą tylko szczekać, a pies, który głośno szczeka, słabo kąsa. Ciszkiem, milczkiem
brukselskim elitom i płatnikom netto wyrastają właśnie kły, które będą mogły
się zacisnąć na aorcie tłoczącej miliardy euro do Polski i Węgier.
Nie jest
przypadkiem, że podczas szczytu Trójmorza Juncker przypomniał beneficjentom
(określił ich jako „Wschód”), że jest to przedsięwzięcie unijne realizowane za
pieniądze „Zachodu” (czyli płatników netto). Padły konkretne kwoty: UE
inwestuje w kraje wchodzące w skład Inicjatywy Trójmorza; z funduszy spójności
i Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego przeznaczono dla nich 150 mld
euro. A zakończenie było znamienne. Juncker przypomniał, że „dla nas jako KE i
dla nas jako znacznej większości w UE stosowanie rządów prawa pozostaje ważne”,
a bez praworządności „inwestycje nie mają żadnego sensu”. Jaśniej nie było
można.
Z mojego rozeznania wynika, że w
Parlamencie Europejskim krystalizuje się wola polityczna dwóch największych
frakcji (chadeków i socjalistów), by to kluczowe rozporządzenie przyjąć przed
wyborami europejskimi.
Wszystko wygląda na
to, że w Polsce wybory europejskie i parlamentarne toczyć się będą w cieniu
mechanizmu blokującego należne nam fundusze europejskie - o ile PiS nie
zdecyduje się wrócić na ciernistą dla siebie ścieżkę cnoty praworządności i
sam po sobie nie posprząta. Nawet dla powierzchownie tylko proeuropejskich
wyborców skoncentrowanych - jak to w swoim czasie ujął zgrabnie Waldemar Pawlak
- na „dojeniu brukselki” perspektywa utraty dziesiątków miliardów, bo PiS chce
postawić na swoim, może odstręczać od obecnego obozu władzy.
„Żarty się skończyły, zaczęły się schody” -
miał powiedzieć generał Wieniawa-Długoszowski, stając na swym koniu przed
schodami restauracji Adria. Wcześniej założył się, że konno wjedzie na pierwsze
piętro. Zakład wygrał. Nie sądzę, aby miliony polskich wyborców ponownie
zainstalowały PiS w gmachach rządowych, jeśli będzie to dla nich oznaczało, że
skończy się dosypywanie brukselskiego owsa do krajowego żłobu.
Skierowanie pozwu
do TSUEto początek nowego etapu, który nie musi skończyć się wyrokiem. W każdej
chwili Komisja może pozew wycofać - co w przeszłości czyniła wielokrotnie -
jeżeli Polska zawrze z nią kompromis w sprawie SN i praworządności. Tylko że
na obecnym etapie Komisja będzie rozmawiać z rządem PiS z pozycji siły.
Zobaczymy, co zrobi
partia rządząca. Jest możliwe, że nie odda ani guzika i będzie trwała przy
swoim aż do gorzkiego dla Polski końca. Możliwe jednak, że przestraszy się
konsekwencji wyborczych, także podczas wyborów samorządowych, i zechce pójść z
KE na ugodę. A wtedy kluczową politycznie postacią staje się „emerytowana
sędzia" Gersdorf, bo bez jej akceptacji każda propozycja premiera będzie
uznawana przez KE za wątpliwą.
Ludwik Dorn
Słoik z karaluchem
Na zlecenie zakładowej organizacji
partyjnej minister kultury podjął zobowiązanie utworzenia w Polsce nowych
elit.
Będą one służyły wspólnocie - powiedział. Działo się to parę
dni temu w Łodzi na Forum Organizacji Młodzieżowych. Raczej takich
patriotyczno-przyprezbiterialnych. Dziesiątka ich się skrzyknęła.
W demokracjach,
które są państwami prawa, każda władza (a są zawsze trzy!) jest służbą dla
dobra całego społeczeństwa. Tam, gdzie Prawo i Sprawiedliwość jest trójwładzą,
tam służy się wspólnocie. Czyli tym wszystkim, którzy nie mają daru
samodzielnego myślenia, więc słuchając premiera Morawieckiego, wierzą w to, co
im wciska. Ciekawe, czy on sam wierzy.
Nowe elity muszą
być biedne i na niczym się nie znać - jasno wynika z przemówienia Piotra Glińskiego.
Te z III RP stały się oligarchią - obrosły w finansowe sadełko, dbają tylko o
własne interesy i codziennie gwiżdżą „Odę do radości”. To ogromne zagrożenie,
bo „łatwo pozbyć się polskości dla kogoś, kto ma olbrzymie zasoby ekonomiczne,
jest wspaniale wyposażony w umiejętności profesjonalne przydatne we współczesnym
świecie”. Obwinianie całych środowisk o patriotyczne kalectwo z wyboru stało
się już obsesją zdrowych pisowskich polityków. Najgorsi wydają się sędziowie,
których znakiem rozpoznawczym jest nienawiść do własnej ojczyzny i własnego
narodu. Nie stają po stronie Polaków, ale po stronie tych, którzy Polakami nie
są - powiedział ostatnio Jarosław Kaczyński. Przypomnę tylko, że tych drugich
jest na świecie ponad siedem i pół miliarda. I wszyscy oni, według prezesa,
cieszą się poparciem naszych sędziów.
Czasami elity
startują skromnie. Na przykład był jeden taki, który z mównicy sejmowej pokazał
słoik z karaluchem i krzyczał, że to pluskwa złapana w pociągu PKP, by
udowodnić, jakie porządki panują w instytucji zarządzanej przez duet PO-PSL.
Obśmiano go, a tymczasem on właśnie się wybił. Parę miesięcy temu, jako
wiceminister sprawiedliwości, zabagnił stosunki Polski z Izraelem oraz Stanami
Zjednoczonymi. I jeszcze bardziej się wybił. Został przewodniczącym komisji ds.
reprywatyzacji w Warszawie. Każde posiedzenie zaczynał od zapewnienia, że kamienice
wrócą do miasta, a lokatorzy mogą spać spokojnie. Owszem, odzyskano kilka
kamienic, ale tylko teoretycznie, więc lokatorzy nie śpią w ogóle. Facet pnie
się wyżej. Kandyduje na prezydenta Warszawy. Rozpływa się nad nim nawet szef
pisowskiej wspólnoty. Że to wizjoner, który zawsze osiąga, co zamierzy,
człowiek pełen gigantycznej energii, którego przewidział sam Albert Einstein.
To przecież na cześć Patryka Jakiego powstał wzór wszech czasów - energia równa
się masa razy szybkość światła do kwadratu.
Na dowód, że nowe elity rosną u nas jak na
drożdżach, przytoczę pewne dane finansowe. W 2016 r., w czasie rządów Beaty
Szydło, wybitni doradcy pani premier (17 osób) zarobili w sumie 1 mln 400 tys.
zł. Doradcy i asystenci polityczni Mateusza Morawieckiego (też 17 osób) w 2018
r. zarobią o milion więcej. Wielkie mi halo. W przyszłym roku mogą skasować
nawet trzy razy tyle. Przecież są z PiS, więc kochają Polskę.
A na przykład
Wojciech Smarzowski Polski nie kocha, bo jego film „Kler” to tandetna
prowokacja, swoista „Drogówka II”, w której „poprzebierał policjantów w
sutanny, a patologie marginesu przypisał całej wspólnocie Kościoła”. Tę prawdę
odkrył nam Jacek Kurski. Kto jak kto, ale prezes TVP na takich numerach się
zna, bo co dzień przebiera ideologiczną pisowską wazelinę za intelektualne
elity.
Stanisław Tym
Czytelnicy tej rubryki doskonale wiedzą,
jak gorliwie wspieram „dobrą zmianę” i kiedy tylko mogę, podsuwam rozwiązania,
które pomogą utrwalić jej władzę raz na zawsze. Serce bowiem mi się kroi, gdy
widzę bohaterów narodowo-socjalistycznej rewolucji, którym kłody pod nogi
rzuca tak zwana opozycja. Przyznają państwo, że to odrażające. Przecież nie na
tym polega demokracja, żeby niszczyła ją jakaś opozycja!
Proszę spytać
prokuratora Piotrowicza, czy jak oskarżał tych żałosnych opozycjonistów w
stanie wojennym, to oni sobie tak mogli legalnie pluć na władzę ludową. No nie
mogli! Bo na tym polega odpowiedzialna demokracja, że opozycja jest rozsądna i
popiera władzę. A że teraz znowu mamy władzę ludową, to wnioski same się
nasuwają.
Oczywiście
najlepiej byłoby wprowadzić stan wojenny, powsadzać całą opozycję i zamknąć jej
szczekaczki, no ale wiadomo, zaraz zacznie histeryzować Unia Europejska, która
- jak dobrze wiemy - została stworzona wyłącznie po to, żeby niszczyć naród
polski i pluć na jego historię. Czyli musimy trochę naokoło. Przede wszystkim
podkręcić informowanie społeczeństwa. Krzysztof Ziemiec, Michał Adamczyk,
Magdalena Ogórek, bracia Karnowscy, towarzysz Marek Król, wszyscy oni wypruwają
sobie żyły, by oddać piękno i słuszność dzieła Giganta z Drabinki, ale przecież
są tylko ludźmi, nie ogarną wszystkiego. I tu wchodzę ja, cały na biało, niosąc
bezinteresowną pomoc.
Konkretnie książkę
„Podziemie polityczne” Lesława Wojtasika (za pierwszej władzy ludowej generała
od spraw politycznych i propagandy), wydaną w stanie wojennym, by wytłumaczyć
obywatelom, czym tak naprawdę są te odrażające Frasyniuki, Kuronie i inne
Wałęsy. Mniej skupionych czytelników uczulam, że poniższe cytaty pochodzą z
roku 1983, a
nie, wbrew pozorom, z 2018.
Jak tłumaczył
zatroskany autor: „Wysiłki reanimacyjne antysocjalistycznej działalności
podziemia w pierwszym okresie jego działania pochodziły przede wszystkim z zewnątrz.
Ośrodki dywersji ideologicznej imperializmu nie zaakceptowały niepowodzenia.
Polska stała się terenem agresji informacyjnej na niespotykaną dotychczas
skalę. (...) Jest rzeczą charakterystyczną, że zachodnie ośrodki dywersji
ideologicznej zintensyfikowały działalność natychmiast po wprowadzeniu stanu
wojennego. Propagandowy atak Zachodu na Polskę przerodził się w wojnę
prowadzoną ze wzrastającym natężeniem”.
„W sierpniu 1982 r. postanowiono zagrać
»polską kartą« jednocześnie w naszym kraju i poza jego granicami – na Zachodzie
- zwłaszcza w krajach NATO. Zapowiedziano mianowicie na 31 sierpnia antypolskie
demonstracje jako wsparcie zamieszek ulicznych organizowanych w kraju. Całością
przygotowań propagandowych zajęły się zachodnie rozgłośnie specjalizujące się w
dywersji przeciwko Polsce”.
„Polityczni doradcy
polskiego podziemia wywodzą się ze specyficznych kręgów społecznych. Przede
wszystkim z kręgu kosmopolitycznej inteligencji, która zawsze zajmowała
stanowisko kontestujące, a jej prozachodnie orientacje są powszechnie znane.
(...) Sytuacja w naszym kraju stabilizuje się. Najbardziej widocznym tego
dowodem jest zawieszenie stanu wojennego. Normalizuje się praca w zakładach i
instytucjach. Jest to zdecydowanie nie po myśli przywódców i dyspozytorów
polskiego podziemia politycznego. Celem działania jego ośrodków propagandowych
jest więc dywersja informacyjna, polegająca na dezinformowaniu odbiorców w
celu stymulowania i podtrzymywania niepokojów (...). Rozpowszechniane są
sfabrykowane informacje o represjach i prześladowaniach w stylu mrożącym krew w
żyłach”.
„W wojnie psychologicznej podziemnej Solidarności
ważne miejsce zajmuje indywidualny i zbiorowy terror oraz nacisk psychiczny.
Ludziom zaangażowanym po stronie socjalizmu w Polsce i dającym temu publiczny
wyraz, działaczom partyjnym i państwowym przesyłane są różne »wyroki śmierci«
lub pisemne ostrzeżenia. (...) Przedmiotem szczególnie natężonych ataków
propagandy podziemia politycznego są ZOMO i Służba Bezpieczeństwa. W tym celu
wszystkie metody są dobre, a kłamstwo towarzyszy nonsensowi i bzdurnym
zmyśleniom”.
„Wprawdzie niektórzy przywódcy podziemia
politycznego wypowiadają się przeciwko terrorowi, jednak jest to najczęściej
werbalne zapewnienie. Ich stanowisko wynika stąd, iż znany jest negatywny
stosunek społeczeństwa polskiego do wszelkiego terroru. Inni przywódcy i doradcy
podziemia politycznego wręcz nawołują do działań terrorystycznych”.
Pozdrawiam czule
wszystkich Wojtasików AD 2018!
Marcin Meller
Wojna na języki
Członkowie plemienia Kuuk Thaayorre posługują
się językiem tak odmiennym od reszty świata, że przetłumaczyć go nie sposób.
Tak jakby obok znanej nam matematyki istniała jakaś inna - bez liczb i dodawania.
Ludzie Thaayorre nie znają pojęć „lewy”, „prawy”, „przód” i „tył”. Gdy dać im
talię kart, ułożą je kolejno od blotki do asa nie od lewej do prawej, a w
kierunku od wschodu do zachodu. W ten sam sposób ułożą sekwencję zdjęć ludzi -
od najmłodszego do najstarszego. Kompas mają w głowie tak doskonały, że w
każdej chwili wiedzą, gdzie są i w którą stronę świata patrzą. Nie jest to
tylko ciekawostka - to inna filozofia życia.
We wszystkich
znanych językach posługujący się nimi ludzie uważają się za pępek świata.
Wyznaczają kierunki - że coś jest „na lewo”, coś „na prawo” - zależnie od tego,
gdzie sami akurat stoją. Każdy z nas ma swoją lewą i prawą stronę, lewą i
prawą rękę, idzie w lewo lub w prawo, do przodu lub do tyłu i jest to wyłącznie
jego punkt widzenia. Gdy ja mówię, że coś jest po lewej, moja żona mówi, że po
prawej, bo stoi twarzą do mnie. A przecież Żoliborz leży na północy. I to nam
przekazują ludzie Thaayorre.
W swoim umyśle,
języku i codziennych zachowaniach ani przez sekundę nie są panami świata. Nawet
im przez myśl nie przemknie, żeby wyznaczać kierunki. Dla nich ziemia i słońce
są ważniejsze niż oni sami. Coś, co jest na wschodzie, jest zawsze na wschodzie
i to dla wszystkich. Dzięki kompasowi w głowie natychmiast wiedzą, gdzie to jest.
Mają w słowniku szesnaście precyzyjnych określeń na kierunki geograficzne
(znacznie bardziej doskonałych niż lewo - prawo) i nimi się posługują. Nikt
nie powie „usiądź po lewej”, tylko „po stronie północno-zachodniej” lub innej
- w zależności od tego, jak stół stoi. Nie idą do kuchni w lewo, tylko na
południowy wschód. Ich części ciała nie mają określeń lewa - prawa, oni sami
nie mają lewej czy prawej ręki ani lewego i prawego oka. Na każdą część ciała
po jednej lub drugiej stronie mają odmienną nazwę, niezwiązaną z kierunkiem.
Jak im powiedzieć „do tyłu” - nie zrozumieją. Nie piszą z lewej do prawej
(choć piszą), tylko z północy na południe albo z północnego wschodu na
południowy zachód, w zależności od tego, jak położą zeszyt.
Kuuk Thaayorre to
rdzenni Australijczycy. Mówią, że są „nieistotnymi podmuchami wiatru na tle
wielkich sił natury”. Jest ich około 300 i pieczołowicie kultywują swoją
kulturę. Tysiące kilometrów od nich, w Peru, ludzie plemienia Matses mówią, że
„poruszają się jak wiatr i rozmawiają ze zwierzętami”. Ich język fascynuje badaczy
jeszcze bardziej, nie zawiera bowiem informacji nieprawdziwych, niesprawdzonych
czy niedokładnych. Cała konstrukcja języka służy jednemu celowi: by nie
skłamać.
W swoim języku
Matses mają do dyspozycji ogromną liczbę różnych form czasowników. Członek tego
plemienia na każde pytanie odpowiada niezwykle ostrożnie, by przypadkiem nie
podać informacji nieścisłej. Jeśli zapytasz: „Ile masz jabłek?”, usłyszysz:
„Podczas ostatniego sprawdzania koszyka miałem cztery jabłka”. Matses nie
powie: „Mam cztery jabłka”, jeśli ich nie widzi przed sobą, choćby je widział
pięć minut temu. Wszak w te pięć minut ktoś mógł mu ukraść trzy.
W celu podawania
ścisłych informacji język Matses ma wiele precyzyjnych terminów. Pozwalają one
odróżnić fakty dawne od niedawnych, dowiedzione od tych, których w danym
momencie dowieść się nie da. W ich kulturze nie istnieją pojęcia „plotka”,
„mit” czy „historia”, a informacje tego typu można podać wyłącznie jako cytat
wraz ze źródłem.
Dla badaczy skutek
tego fenomenu kulturowego jest zaskakujący: po pierwsze, nie wyznają żadnej
religii, bo jej się dowieść nie da; po drugie zaś, mają doskonałą, szachową
wręcz pamięć do całych łańcuchów zdarzeń i zmieniających się w międzyczasie
danych. Mogą opowiedzieć z detalami kompletną historię czegoś, co się działo i
zmieniało przez lata, aż do dziś. Niestety, jest ich już tylko 3 tysiące i ich
liczba maleje.
Gdy czytałem
informacje o obydwu plemionach, uśmiechałem się gorzko. Ani jeden z polskich
polityków nie przetrwałby w nich godziny. Ani nie wiedziałby, w którym
kierunku iść, ani nie potrafiłby powiedzieć słowa prawdy. Duda ze swoimi
„lewackimi mediami” wprowadziłby Thaayorre w kompletny chaos, zaś opowieścią o
„sukcesie w USA” wyekspediowałby ludzi Matses na Atlantydę, której -
powiedziałby - jest królem.
Zbigniew Hołdys
Dobrze, że nie siedział
Nie konstytucja, nie wolne sądy, nie
stosunek Unii Europejskiej do praworządności w naszym kraju stały się głównym
tematem medialnym ubiegłego tygodnia. Okazało się, że najważniejszą sprawą dla
Polski jest to, czy prezydent Duda w Gabinecie Owalnym dobrze zrobił, że stał
w momencie, kiedy prezydent Trump siedział.
Wiele razy krytykowałem
prezydenta Dudę, ale tym razem chciałbym wystąpić w jego obronie. Z tego, co
wiem, mamy uchwycony tylko jeden moment, w którym prezydent Duda stoi i nie
wiemy, czy przed tym momentem np. nie siedział. Mogło być też tak, że został
uchwycony moment siadania i za chwilę już wygodnie siedział. Dochodzą jeszcze
sprawy interpretacyjne. Mógł być to zabieg PR-owski, w którym nasz prezydent
daje do zrozumienia, że nie będzie siedział, co jest ważnym komunikatem dla
wszystkich, którzy mają nadzieję, że jednak będzie.
Kiedy patrzy się z
daleka na obu panów, widać, jak są serdeczni wobec siebie. Oczywiście też się
różnią. Prezydent Trump ma urodę trochę z „Gry o tron”, a trochę z filmów o
podbojach wikingów. Prezydent Duda prezentuje urodę wybitnie małopolską. Jeśli
dołożymy do tego umiejętność ciepłego żartowania połączoną z rozrzutnością
finansową (a mówimy o naszych pieniądzach), to uważam, że mamy przy okazji tej
wizyty niewątpliwy sukces PR-owski i dyplomatyczny.
Zakończony w
ubiegłym tygodniu Festiwal Filmowy w Gdyni odbył się pod batutą wielkich
mistrzów. Platynowe Lwy dla Jerzego Skolimowskiego oraz filmy takich mistrzów
jak Paweł Pawlikowski, Wojciech Smarzowski, Marek Koterski, Janusz Kondratiuk,
Małgorzata Szumowska i Bartek Konopka spowodowały, że organizatorzy festiwalu
naprędce załatwiali dodatkowe projekcje nocne, ażeby przybyłe do Gdyni tłumy
mogły te mistrzowskie filmy obejrzeć.
Kosztowało to
widzów wiele zdrowia, a sam byłem świadkiem, że w czasie nocnej projekcji
„Kleru” w najbardziej wstrząsających momentach tego znakomitego filmu
wykończony widz chrapał i mimo interwencji po krótkiej przerwie zaczął chrapać
ponownie. Dobrze, że na festiwal nie przybył prezydent Duda, bo taki był ścisk,
że na „Klerze” też by stał.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
O choroba!
Obraz dzisiejszej Polski to nie tylko obraz
kraju odbudowywanego z ruin, ale także obraz kraju atakowanego przez choroby takie,
jak afrykański pomór świń czy ujawniona niedawno przez Jarosława Kaczyńskiego
na konwencji PiS ojkofobia, w wyniku której sędziowie nienawidzą własnej ojczyzny,
a w wydawanych przez siebie wyrokach„nie stają po stronie Polaków, tylko po
stronie tych, którzy Polakami nie są”. W związku z afrykańskim pomorem świń
masowo wybijana jest trzoda chlewna. Wygląda na to, że po ujawnieniu przez
Kaczyńskiego ojkofobii konieczne będzie odstrzelenie przez podległe ministrowi
Ziobrze służby sędziów roznoszących tę zarazę i zastąpienie ich osobnikami
zdrowymi, odpornymi na zakażenie.
Oprócz chorób w Polsce mnożą się totalitaryzmy. „Dzisiaj
mamy do czynienia z kolejnym totalitaryzmem”, ostrzegł abp Marek Jędraszewski
podczas mszy sprawowanej w ramach Ogólnopolskiego Kongresu Dyrektorów Szkół i
Przedszkoli Salezjańskich w Rektoracie Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w
Krakowie. Jego zdaniem totalitaryzm ten próbuje narzucić nam przekonanie, że
nie ma Boga, nie ma perspektywy zbawienia, „jest natomiast tolerancja, czyli
zgoda na wszystko, co każdy może sobie wymyślić”.
Obawy abp. Jędraszewskiego wobec szerzącej się tolerancji
nie dziwią, bo wiadomo, co ludzie potrafią wymyślić, jeśli się im na to
pozwoli. Zgadzam się z tym hierarchą, że przymykanie oka na nasilające się
akty tolerancji to błąd, który prowadzi do totalitaryzmów, do których z
pewnością nie doszłoby, gdyby nie było przyzwolenia na to, żeby każdy „myślał
wszystko, co może sobie wymyślić". Zwłaszcza że wszystko, co można było
wymyślić - Pan Bóg, Matka Boska, papież, biskupi i cały Kościół - zostało już
dawno temu wymyślone przez ludzi mądrzejszych od nas i nie ma powodu, żeby
zamiast w to wierzyć, wszystko wymyślać od nowa.
Abp Jędraszewski ubolewa, że znajdujemy się
dzisiaj pod ogromną presją światopoglądu, „który przeniknięty jest horyzontalizmem
połączonym z materializmem”. W wyniku tej groźnej mieszanki, powiada, powstaje
mylne, oparte wyłącznie na przesądach naukowych przekonanie, że „świat jest
teraz, tutaj, a poza nim właściwie nie ma już nic, bo wszystko kończy się wraz
ze śmiercią”. Całe szczęście, że życie niemal co dzień dostarcza dowodów, że to
nieprawda. Poruszająca informacja o tym, że listy wyborcze partii Kornela
Morawieckiego pisemnie poparło aż 200 osób nieżyjących, pokazuje, że wraz ze
śmiercią nic się nie kończy, ale przeciwnie - wiele ciekawych rzeczy dopiero
się zaczyna.
Sławomir Mizierski
Premier przychodzi o świcie
Pani prezes, ktoś do pani.
- Do mnie? O tej
porze?
- Twarz znajoma,
gdzieś widziałam, ale nazwiska nie znam. Mazowiecki?
- Może Morawiecki,
niech pani prosi.
- Do gabinetu
pierwszej prezes?
- A gdzie?
- On może to uznać
za demonstrację. Może do saloniku?
- Do gabinetu. Oni
krzyczą, dopóki mogą, a jak wiedzą, że dalej ściana, to spuszczają z tonu,
chowają ambicje do kieszeni i udają, że nie widzą, czyj to gabinet. Po czarnym
marszu też schowali ogon pod siebie i o aborcji ani mru-mru. Teraz, jak nam
grozi, że dostaniemy mniej kasy z Unii, to sobie przypomnieli o dialogu. W
sprawie mediów wystarczyło, że Amerykanie tupnęli nogą.
- A czym mieli
tupnąć? Pani prezes, pan premier Morawiecki.
- Dzień dobry!
Dziękuję, że pani prezes...
- Ja prezesem?
Przecież pan i prezydent twierdzicie, że jestem sędzią w stanie spoczynku. Nie
wiedziałam, że pan premier pielgrzymuje po sędziach w stanie spoczynku.
- Pielgrzymuję to
ja do Częstochowy. Dziękuję, że pani zechciała mnie przyjąć.
- Tu nie jest
zespół adwokacki, żebym ja pana przyjmowała. Pan stoi na czele władzy
wykonawczej, a ja - sądowniczej, my się spotykamy jak równa z równym.
- Tego bym nie
powiedział. Władza sądownicza jest w Polsce uprzywilejowana, czuje się ponad
Sejmem, prezydentem i rządem. To kasta rządząca. Nietknięta została przeniesiona
z komunizmu w postkomuizm III RP. (Pani chyba nie chce kryć komunistów?) Paraliżuje
wszelkie reformy. A są w pani sądzie tacy, którzy w stanie wojennym skazywali
moich towarzyszy broni. Postkomunizm nie został w Polsce przezwyciężony, my z nim
walczymy poprzez reformę wymiaru sprawiedliwości. Część sędziów to polakożercy
w togach.
- Nie stosujemy
odpowiedzialności zbiorowej. Prawie 30 lat temu była weryfikacja, 80 proc.
sędziów jej nie sprostało. W Sądzie Najwyższym nie zasiada ani jeden ojcobójca,
ani jeden sędzia powołany do SN w czasach komunistycznych. Każdy przypadek jest
indywidualny. Postkomunizm to dla was pretekst. Gdyby go nie było, tobyście go
wymyślili, tak jak tę ojkofobię. Jeśli ktoś popełnił przestępstwo, to pan
premier może skorzystać z odpowiedniego trybu. Dopóki ja tu jestem, polowania
na czarownice nie będzie. Wie pan, jak trafić do prokuratora generalnego i
ministra Ziobry. Chcecie usunąć sędziego Zabłockiego, obrońcę opozycji w
czasach komunizmu i w procesie rehabilitacyjnym rotmistrza Pileckiego. Sędziego
Żurka. Dobry jest natomiast były prokurator stanu wojennego.
- Pani prezes, ja
nie w tej sprawie. Ja w sprawie Polski, która jest naszą wspólną ojczyzną.
Szukamy porozumienia.
- Jaki pan premier
dzisiaj łaskawy, że nie odmawia mi prawa do ojczyzny. Niedawno mówił pan, że
walczy o Polskę wolną od komunistów i postkomunistów. Pański rząd i jego media
rozpętały kampanię przeciwko sędziom - kradną, obijają się, urządzają sobie wycieczki
po świecie na koszt państwa, dorabiają wykładami, nazywacie nas kastą,
tworzycie przekupną „izbę dyscyplinarną”, której każdy sędzia ma zarabiać 30
tys. miesięcznie, to więcej niż pan i ja. Co drugi „wybrany” do waszej KRS
pochodzi ze stajni ministra Ziobry. Ja sama nie wiem, czy powinnam z panem
rozmawiać i wchodzić z panem w układy. Środowisko mnie rozszarpie. Media
zagryzą. Ale czego się nie robi.
- Sędziowie nie
stoją ponad prawem. W Krakowie działała zorganizowana grupa przestępcza.
- Pan opowiada
takie rzeczy za granicą, np. Timmermansowi?
- Pani prezes, ja
przychodzę w sprawie Polski, w sprawie dialogu. Pozwoliłem sobie absorbować o
tak wczesnej godzinie, ponieważ uważam, że dialog jest konieczny, musimy
rozmawiać jak Polacy z Polakami.
- Czy to nie są
słowa Wałęsy?
- Pierwsze słyszę.
Za niespełna godzinę mam samolot do Brukseli, Juncker czeka na dobrą nowinę, że
w Polsce toczy się dialog. Powtarzam - dialog.
- Jak pan wyobraża
sobie dialog, jeśli prowadzi pan upartą kampanię przeciwko konstytucyjnemu organowi
Rzeczpospolitej, jakim jest Sąd Najwyższy?
- O Polsce, pani
prezes, o Polsce. O godności i suwerenności naszego kraju, któremu zagranica
chce dyktować, jak mamy urządzać nasz polski dom. Unia im się sypie, to chcą
ją kleić naszą polską krwią. Ten cały Timmermans, ta geriatria z Wenecji,
Niemcy - gdzie do pomyślenia, żeby Niemcy uczyli nas demokracji?! A Francuzi?!
Nie bronili nas, zostawili nas na pastwę Sowietów, a teraz nas pouczają.
Mogliby skorzystać z prawa do milczenia. Luksemburg - co to jest w ogóle za
kraj? Przykro mi to słyszeć, ale nawet pani prezes w wystąpieniach za granicą,
na pewno wbrew swojej woli, przyłącza się do antypolskiej ofensywy.
- Panie premierze.!
- Obiecaliśmy
Polkom i Polakom naprawę wymiaru sprawiedliwości, możemy dyskutować o
poszczególnych rozwiązaniach, jak je doskonalić, na przykład pani prezes
mogłaby pozostać do końca swojej 6-letniej kadencji.
- ...nie chodzi o
mnie.
- Sędziowie Sądu
Najwyższego mogliby orzekać, dajmy na to, do 67. roku życia.
- Nie chodzi o to.
- To o co pani
prezes chodzi?
- To już pan
powiedział: o Polskę. Choćby o to, żeby Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego nie
była traktowana jak marionetka, jak paprotka, która ma zasłaniać to, co dzieje
się za nią.
- To znaczy co?
- To już moja słodka tajemnica.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz