sobota, 1 września 2018

Da się,Nawet herbatę pił bez cukru,Ślady,Sojusz Lewicy Hipotetycznej,Dywizjon 606,Nas interesujemy my,W tym kraju,Nie-państwo i Słowa jak bumerangi



Da się

W czasach niezbyt mądrego, ale dość ekspansyw­nego symetryzmu zdajemy się w życiu pub­licznym szybko tracić elementarne poczucie symetrii i proporcji.
   Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała na pierwszej stronie sensacyjny tekst. Wszystko wskazuje na to, że za aferą taśmową i przestępczą działalnością kelnerów oraz pana Falenty stali działacze PiS i związani z tą partią funkcjonariusze służb. Bomba. Polska Watergate. Opera­cja, która na końcu doprowadziła do obalenia władzy. Ale bomba okazała się niewybuchem, bo większość mediów po­traktowała to jako - jak mówią Amerykanie - „yesterday’s news”, wiadomość starą. W prawie 40-milionowym kra­ju na tapecie była zupełnie inna taśma. Ta, którą w istocie dość nieporadnie kandydat opozycji kleił szybę w drzwiach, w mieszkaniu kobiety, którą odwiedził.
   Mamy tu do czynienia z jakąś trwałą atrofią zdolności do patrzenia, widzenia, analizowania i diagnozowania. Cał­kowita nieistotność zostaje wyniesiona do rangi ważności. Powaga ląduje na trotuarze. W starych czasach uznano by, że nieumiejętność odróżnienia rzeczy ważnych od detali dziennikarzy kompletnie dyskwalifikuje. Dziś jednak stado nie podąża za myślą, ale za Twitterem. Zamiast dziennikar­stwa sensu mamy dziennikarstwo grepsu.
   Oczywiście tego dnia newsem nie było też przyspiesze­nie operacji przejęcia sądów przez PiS. Szkło w drzwiach jest przecież ważniejsze niż drzazgi z konstytucji i jakiś Sąd Najwyższy. Do tego mówienie o nim absolutnie nie wyma­ga żadnej wiedzy. A ta w cenie nie jest. Stąd taka niechęć do kandydata Trzaskowskiego. Trwa przecież szydera z wy­kształconego poligloty z dobrej rodziny. Przy okazji można odreagować kompleksy pod płaszczykiem relacjonowania kampanii. Przyjemne z pożytecznym.
Jako typowy słoik z prowincji, i to dalekiej, który latami musiał pracować na czarno, by wydrapać sobie maleńką ka­walerkę, jestem genetycznym wrogiem „misięnależyzmu”. Dlatego nie uważam, że Trzaskowskiemu ze względu na przodków i CV cokolwiek się należy, tak samo jak nie uwa­żam, że ze względu na miejsce urodzenia cokolwiek z zało­żenia nie należy się Jakiemu. Generalnie w życiu jestem raczej skłonny kibicować tym, którzy faworytami nie są, któ­rym odmawia się tytułu i prawa do sukcesu i awansu. Wolę pretendentów, którzy gryzą trawę, by wygrać.
   Sęk w tym, że do wyborów w Warszawie zestawienia wy­niosłego arystokraty z ambitnym prowincjuszem i Dawida z Goliatem pasują średnio. Bo tu Dawid ma jednak nie tylko determinację. Ma przeszłość, poglądy, wiele zarejestrowa­nych wypowiedzi i ciekawe otoczenie. Słychać, żeby było we­selej, po stronie lewicowej, że „Trzaskowski jest obciachowy”, a Jaki - to też głos z lewicy - „jest autentyczny i mówi z ser­ca”. To prawda. Jaki - zdaje się - jest z serca antyszczepionkowcem, gejów nazywał z serca pedałami, od kilku lat sercem jest zaangażowany w niszczenie państwa prawa, ostatnio też sercem w kompromitowanie Polski za pomocą ustawy o IPN, a w jego otoczeniu dziwnie dużo jest nie tylko gapowi­czów, ale rasistów i antysemitów. Co nieuchronnie prowadzi do wniosku, że jest autentyczny, a Trzaskowski obciachowy.
   Trzaskowskiemu - jak każdemu kandydatowi - rzetelna krytyka się należy. Sam zarzucam mu brak jasnego przesłania, hasła, mobilizującej wizji i tonięcie w detalach. Z kolei Jaki na swój sposób imponuje mi ringową walecznością. Zalicza cio­sy, podnosi się, otrzepuje i idzie dalej. Co jest zresztą o tyle ła­twiejsze, że w tym samym czasie pracująca na jego rzecz TVP funduje lawinę ciosów Trzaskowskiemu.
   Ambicja Jakiego może się podobać, ale prezydentura sto­licy wymaga jednak czegoś więcej. Jeśli Polska nadal jest w Europie i jeśli Warszawa jest - a do tego nadal ma być - europejską stolicą, to sama kandydatura Jakiego jest tej europejskości i tych aspiracji ośmieszeniem. I naprawdę nie ze względu na jego, powiedzmy, survival English.
   To w ogóle nie jest kwestia politycznych barw, pochodzenia i dzieciństwa spędzonego w bloku albo gdziekolwiek indziej. To kwestia powinności wobec pewnej tradycji i dziedzictwa tego miasta, z jego taką, a nie inną historią.
   Choć może w epoce fundamentalnej roli taśmy klejącej wszystko to jest nieważne. „Nie mówcie, że się nie da” - ta­kim hashtagiem posługuje się kampania Patryka Jakiego. My już wiemy, że się da. Człowiek bez kręgosłupa może być pre­zydentem. Patologiczny kłamca - premierem. Mściwy nienawistnik - właścicielem państwa, a pani nienadająca się na sędziego sądu rejonowego - prezesem Trybunału Konstytu­cyjnego. W czasach utraty proporcji oraz symetrii i zerwania ciągłości z historią i przyzwoitością wszystko się da.
   W czasach, kiedy polska Watergate jest niczym w zestawie­niu z taśmą klejącą, Patryk Jaki może być prezydentem. Pa­trząc logicznie, w takich czasach w zasadzie nawet powinien nim zostać.
Tomasz Lis

Nawet herbatę pił bez cukru

Na początku zabawy w „dobrą zmianę” furo­rę zrobił rzecznik Ministerstwa Sportu i Tu­rystyki Bartosz Zbroja, który na Twitterze zapytał: „Kto najlepiej nawilżył?” i zaproponował trzy odpowiedzi: 1. Bracia Karnowscy, 2. Środowisko Gapola (czyli „Gazety Polskiej”), 3. Ekipa „Wprost”. Bezpośred­nim pretekstem był wyścig, kto najpiękniej uhonoruje wielkość Jarosława Kaczyńskiego jakąś milusią nagro­dą Człowieka Roku lub Osobowości Galaktyki. Dodajmy, że rzecznik Zbroja był już z nowego układu (tym większy szacunek) i po swym wpisie natychmiast rzecznikiem być przestał. Natomiast wielkie nawilżanie dopiero za­czynało się rozkręcać.
   Zbliżam się do pięćdziesiątki, ale nawet moja pamięć stanu wojennego, rządów Jaruzelskiego i wcześniej Gierka jest bezradna w poszukiwaniu tekstów porówny­walnych z tym, co wyrabiają nawilżacze „dobrej zmiany” i co za kocopały sadzą o geniuszu Jarosławie. Za Jaruzela propagandowe szczekaczki nadawały non stop, że Wa­łęsa, Frasyniuk, Bujak, Geremek czy Kuroń to zdrajcy i agenci obcych wpływów (wypisz wymaluj jak dzisiaj), ale jednak nie tonęły w obciachu lirycznych opisów, jaki to generał Jaruzelski słodziutki, milusi, fajnusi i kocha każdego prostego człowieka. Tu musielibyśmy się cof­nąć nawet nie do Gomułki, lecz do Bieruta, Stalina i Le­nina. Wtedy faktycznie odjazd był pełen.
   No i gdy teraz czytam nagłówek u Karnowskich „»Dyktator« Kaczyński jak zwykły Polak zrobił pranie”, to się za­stanawiam, czy oni sobie jaja robią, kpią z Kaczyńskiego, wierzą we własną miłość, zjarali się na potęgę, czy po pro­stu mają swoich odbiorców za sfanatyzowanych matołów.
   Do dzisiaj nie jestem również pewien, co chciał osiągnąć Michaił Zoszczenko, pisząc sławetne „Opowiadania o Le­ninie”, które po raz pierwszy ukazały się w 1940 r., czyli tuż po wielkiej stalinowskiej czystce kosztującej życie milio­nów ludzi. Dzisiaj przeważa interpretacja, że satyryk pi­sząc skierowane do dzieci opowiastki o wodzu rewolucji październikowej, kpił na potęgę. Ponoć swego czasu nawet ambasada ZSRR w Warszawie zażądała wycofania „Opo­wiadań” ze sprzedaży, bo ludność nadwiślańska, szcze­gólnie inteligenckiego chowu, czytała w towarzyskich okolicznościach Zoszczenkę na głos i płakała ze śmiechu.
   Dzisiaj brzmi to tak, jakby Zoszczenko jechał po iro­nicznej bandzie. Pytanie, czy naprawdę pozwolił sobie na to pod koniec lat 30., gdy mordowano miliony, w tym ludzi wokół niego. Ale „Opowiadania o Leninie” wymia­tają. Nie chciałbym sprawić przykrości dobrozmiano- wym nawilżaczom, jednak musicie jeszcze popracować nad narracją i stylem. Zatem z czystej sympatii podaję parę darmowych sugestii.
    „Szary koziołeczek” - „Kiedy Lenin był małym chłopcem, to prawie niczego się nie bał. Śmiało wcho­dził do ciemnego pokoju. Nie lękał się, kiedy opowiada­no straszne bajki. I w ogóle bardzo rzadko płakał”.
    „O tym, jak ciocia Teodozja rozmawiała z Leninem” - historia pewnej niewiasty, która starała się o emerytu­rę. Źli ludzie mówili, że jej mąż za mało pracował za wła­dzy radzieckiej, więc z emerytury nici. Ciocia więc poszła do pałacu Smolnego, gdzie przebywał Lenin. Wpadła na niego przypadkiem, załatwił emeryturę od ręki, cio­cia Teodozja cała szczęśliwa poszła do sklepu, a tam na ścianie portret sympatycznego towarzysza, który jej po-
mógł. Pyta kierownika sklepu, kto zacz, a on na to, że Le­nin. Zszokowana Teodozja pyta więc, dlaczego Lenin nie przyznał się jej, że jest Leninem. I słyszy: „Bywają róż­ni ludzie, mamusiu. Jedni wrzeszczą i się przechwalają: niby my to, my tamto, oto jacy jesteśmy uczciwi, porząd­ni... I bywają ludzie, którzy nie krzyczą, nie przechwala­ją się i nie stawiają, lecz po prostu wykonują swoją pracę z nadwyżką. Można ci, mateczko, serdecznie powinszo­wać, że rozmawiałaś z takim człowiekiem”.
    „O tym, jak Leninowi podarowano rybę” - czasy głodu. „Oczywiście dla towarzysza Lenina można byłoby znaleźć najlepszą żywność, ale Lenin zabronił tak robić. Nie mógł sobie pozwolić na dostatnie życie, kiedy cały kraj głodo­wał. Lenin nawet herbatę pił bez cukru. (...) I oto wchodzi kierownik rybołówstwa. Jest to zwykły rybak. Rewolu­cja postawiła go na wysokim stanowisku, by ulepszył stan przemysłu rybnego. I wziąwszy sobie do serca to zadanie, przyjechał do Lenina, aby mu opowiedzieć, dlaczego po­łowy są tak słabe. Potrzebne są pieniądze na remont łodzi i na zakup sieci. Bo ryby, nie mogąc się doczekać radzie­ckich sieci, odpływają na wody angielskie”.
   No przyznajcie, genialne. Uczcie się od Zoszczenki!
Marcin Meller

Ślady

Nadinteligencja Pałacu Prezydenckiego zamówi­ła tłumaczenie na język polski „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego. Za­pewne na zlecenie głównego lokatora, który kolejny raz chce podjąć ważną dla siebie inicjatywę. Potknął się ostat­nio na referendum konstytucyjnym, na fregatach też się wyłożył, więc tym razem postanowił wysunąć lwi pazur. Na warsztat wziął bezbronnego Żeromskiego, by zade­monstrować, że można w nim od­naleźć nieznane autorowi treści.
Podczas Narodowego Czytania 2018, w stulecie odzyskania niepodległo­ści przez Polskę, usłyszymy „Przed­wiośnie” w skróconej i uproszczonej wersji Andrzeja Dobosza. Pisarz Do­bosz poprawia kolegę, bo nie należy używać słów, które niepotrzebnie źle się kojarzą? Podam jeden przykład, wspomagając się „Tygodnikiem Powszechnym”. W nowej wersji po­wieści to już nie protekcja, ta „cicha, pokorna, dobra wróżka” (jak pisze Żeromski), jest drogą do wymarzonej kariery - wystarczą wesołość, inteligen­cja i odrobina drwiny. Co racja, to racja. Dosyć spojrzeć na marszałka Kuchcińskiego.
   Niecałe 50 lat temu miałem zaszczyt przyrżnąć Dobo­szowi w pośladek na planie „Rejsu” - po to, by pokazać Filozofowi, że siła fizyczna zwycięży każdy argument w dyskusji. Ta scenka była oczywiście opisem peerelow­skiej rzeczywistości, lecz, jak się okazuje, nie tylko. Na­zwałbym ją profetyczną - taką jaskółką naszej obecnej „dobrej zmiany”. Bo przecież Kaowiec z filmu Marka Piwowskiego jest teraz ministrem kultury. A właściwie cały „Rejs” siedzi dziś w rządzie. I wiele na to wskazuje, że jeszcze długo posiedzi.
   Żeromski, trzeba powiedzieć, po śmierci spokoju nie zaznał. Do jego sztuki „Grzech” ostatni (zaginiony) akt dorobił w 1951 r. Leon Kruczkowski, jedyny polski laureat Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej.
   A skoro już jestem przy litera­turze. U ministra Błaszczaka wy­przedaż militarnych staroci przez Agencję Mienia Wojskowego obja­wiła talenty pisarskie takiej klasy, że trudno o nich milczeć. Bogata oferta rozkładających się ciuchów, nieużywanych (podobno) pędzli do golenia i kieliszków do koniaku po 2 zł (poszły jak woda) rozpo­częła - jak sądzę - pozyskiwanie pieniędzy na pierwszy polski helikopter. Opisy żołnierskiego wyposażenia po­winny wejść do kanonu lektur obo­wiązkowych. No bo proszę bardzo: „Legendarne kalesony doskonale zabezpieczą tyły w chłodne dni” - za­chęca anonimowy poeta. Ale uwaga - dodaje: Mogą one nosić ślady dłu­gotrwałego magazynowania... Chcesz się poczuć jak Tom Cruise w „Top Gun”? Kup kombinezon pilota. W nim wszystko pójdzie ci fruwająco... Jutro będzie futro, a dziś mamy kożuch. Same plusy w minusowych tempe­raturach. Brace yourself, winter is co­ming... Mazak do czyszczenia butów od zwykłych maza­ków różni się tym, że dostał kwit z powołaniem do armii... Bojowy hełm stalowy to atrakcyjny evergreen, wielbicie­lom zieleni ogrodowej może posłużyć jako oryginalna do­niczka... Polową torbę brezentową kreatywna krawcowa przerobi na oryginalną torebkę. Chusteczka w stylową kratę i w pociągającej cenie przypadnie do gustu nie tylko adeptom starej szkoły wycierania nosa. Nosi ślady długo­letniego użytkowania. przepraszam, magazynowania.

Przypuszczam, że MON, zachęcone powodzeniem wy­żej wymienionej wyprzedaży - ogłosi kolejne. Może się dowiemy, że wysłużone sowieckie helikoptery kreatywny stolarz przerobi na niebanalne salonowe szafy.
   Strach zapytać, czym się różni poetycki opis kalesonów ze śladami od przemówień premiera Morawieckiego. Ni­czym, oczywiście. Tandeta zawsze jest tandetą.
Stanisław Tym

Sojusz Lewicy Hipotetycznej

Nad polską lewicą wisi jakieś fatum. Zanim jeszcze Robert Biedroń ogłosił, że przystępuje do bu­dowy wyczekiwanej nowej formacji, już musi tłumaczyć się z afery pedofilskiej w słupskim ośrodku kultury. Sprawa, o której pierwsza na­pisała POLITYKA, staje się dla prezydenta bardzo niebezpieczna, bo opinia publiczna jest dziś niesłychanie wyczulona na zamiata­nie pod dywan przestępstw pedofilskich, a dochodzenie będzie dotyczyło właśnie tego, czy i co prezydent wiedział i czy właściwie zareagował. Chamskie słowa min. Błaszczaka o panoszących się „sodomitach” tzw. prawicowy in­ternet już z radością odnosi do Biedronia, potwierdzając, że w tej kampanii prezydentowi Słupska nic nie będzie oszczędzone.
   Tym bardziej i tym szybciej Biedroń musi wyjaśnić publicznie wszystkie okoliczności sprawy. To ważne, bo według dzisiejszych sondaży jego wyjście na scenę wciąż może zasadniczo zmienić przebieg wyborczego spektaklu. Co prawda badania opinii publicznej (cyt. za OKO.press) dają umownej „partii Biedronia” ledwie 5 proc. poparcia, a więc w sumie mało, jak na spodziewany efekt świeżości, ale dużej lewicowej koalicji - łączącej ugrupowa­nie Biedronia, SLD, Partię Razem, Inicjatywę Polską Barbary No­wackiej, Zielonych, ruchy miejskie i feministyczne - już 16 proc. Wśród tych lewicowych środowisk i liderów nie ma nikogo - poza właśnie Robertem Biedroniem - kto mógłby być zaakceptowany przez pozostałych jako może nie szef, ale powiedzmy łącznik, takiego „sojuszu lewicy hipotetycznej”. Jedyna osoba, za pośred­nictwem której lewicowi liderzy mogliby sobie podać ręce.

Z sondaży wynika, że samo pojawienie się owej Koalicji Lewico­wej (mogłaby się nazywać nawet„Koala", co i tak jest lepsze niż pamiętny „Zlew” sprzed poprzednich wyborów) powoduje odpływ elektoratu po stronie PiS z ok. 40 proc. do 35. Politolog Krzysztof Pacewicz tłumaczy to zjawisko „rozbiciem duopolu PiS-PO”. Jest bo­wiem wśród popierających PiS niemała grupa tzw. sierot po lewicy, którzy za żadne skarby nie odejdą od PiS do Platformy, ale już sze­roka koalicja lewicowa, neutralizująca ich urazy wobec samej SLD czy Partii Razem, stwarza alternatywę. W ogóle to jeden z najsilniej­szych argumentów za tworzeniem po stronie opozycji antypisowskiej dwóch bloków: liberalnego wokół tzw. Koalicji Obywatelskiej (PO plus N) oraz lewicowego. Koncepcja Zjednoczonej Opozycji Demokratycznej sięgającej od prawa do lewa byłaby trudna do za­akceptowania dla wyborców niechętnych dominacji PO. Narodziny „Koali” ulżyłyby też samej PO, często atakowanej dzisiaj za to, że „nie spełnia lewicowych postulatów”. Lewica, która tak dramatycznie dała plamę przed poprzednimi wyborami, ma więc dużą szansę wrócić teraz do parlamentu o własnych siłach, pod warunkiem wszakże przezwyciężenia charakterystycznego dla tej formacji (chyba od zawsze) sekciarstwa. Tam, jak to dobitnie nazwała Barbara Nowacka, ego często przewyższa IQ.
   Przypadkiem szczególnym jest Partia Razem, która nie tylko odżegnuje się od współpracy z innymi ugrupowaniami opozy­cji, ale jest wręcz podejrzewana o pokusę współpracy z PiS, dla budowy - jak to ujął nasz redakcyjny kolega Rafał Woś w gło­śnej publikacji w gazecie.pl - „demokratycznego socjalizmu”,
a przeciwko powrotowi do władzy „liberałów”. Po tej publikacji posypały się głosy ważnych autorytetów lewicy, że to pomysł „horrendalny”, lecz niewątpliwie ujawnia on fascynację części tzw. młodej lewicy „socjalnością” i skutecznością PiS.
   Na szczęście (dla opozycji) badania opinii publicznej nie zosta­wiają wątpliwości: elektoraty wszystkich ugrupowań lewicowych są silnie antypisowskie, w ogromnej większości popierają jednocze­nie się lewicy, a także współpracę z opozycyjnymi ugrupowaniami liberalnymi. Oba bloki opozycyjne mogłyby być wobec siebie pro­gramowo komplementarne i nieagresywne, zarówno w trakcie kam­panii, jaki w przyszłości, gdyby po wyborach trzeba było np. tworzyć wielką koalicję Centrolewu.
   Dziś jednak znacznie większą pracę do wykonania ma lewica niż liberałowie, którzy przynajmniej organizacyjnie uporządko­wali się po porażce w 2015 r. Lewica jeszcze ze sobą naprawdę nie rozmawia, czemu nie sprzyjają wybory samorządowe, do których najsilniejsza SLD idzie samodzielnie, a inne ugrupowania albo wcale, albo w małych lokalnych sojuszach. Próba jednoczenia nadejdzie zapewne przed wyborami do europarlamentu. I tu jak znalazł byłby Robert Biedroń. Jednak niezależnie od rozmów o wspólnych listach, zasadnicza będzie rozmowa o programie, czyli o tym, co lewica może przeciwstawić ofensywie populizmu i czy naprawdę jest jeszcze w ogóle potrzebna w czasach PiS.

Kłopot jest poważny, bo licytację na obietnice socjalne lewica dziś przegra. Wszyscy np. spodziewają się, że PiS zaproponuje przed wyborami 2019 r. kilka miliardów złotych bezpośrednio do ręki emerytów (są na to luzy w ogłoszonym właśnie projekcie budżetu) i nie ma sposobu, aby, zachowując jakiekolwiek poczucie odpo­wiedzialności i przyzwoitości, taką ofertę przebić. Hasła obrony czy przywrócenia demokracji mogą polec z powodu ogólnej społecznej obojętności (o apolitycznych postawach młodych traktuje nasz tekst okładkowy). Jednak jest ogromny obszar programowy pomiędzy PiS i PO do zagospodarowania tylko przez Koalicję Lewicową. Pisaliśmy o tym i będziemy jeszcze pisać wielokrotnie, więc tylko hasłowo: reforma Kodeksu pracy, wyprowadzenie religii ze szkół, liberali­zacja prawa aborcyjnego, programy przeciwdziałania przemocy, ochrona zwierząt i w ogóle radykalny program ochrony środowiska, powszechny plan stypendialny dla młodzieży, opieka senioralna, faktyczne dofinansowanie służby zdrowia, unowocześnienie progra­mów szkolnych i informatyzacja szkół, wzmocnienie samorządów lokalnych, upowszechnienie nowych form społecznych konsultacji itd. Tu wszędzie PiS jest tylko oponentem lub jawnym wrogiem. Tyle że warunkiem jakiejkolwiek politycznej skuteczności lewicowych środowisk jest po pierwsze łączenie się (z Biedroniem lub bez), a po drugie przyjęcie zasady, że po stronie opozycji nie ma nieprzy­jaciół. Bo gdzie jest przeciwnik, to widać aż za dobrze.
Jerzy Baczyński

Dywizjon 606

Idę do kina. Są powody. Powspominam swo­je wypieki na twarzy z czasów, kiedy druh drużynowy ściszonym głosem opowiadał nam, zuchom, zakazaną książkę Arkadego Fiedle­ra „Dywizjon 303". Zobaczę naszego papieża (Piotr Adamczyk), jak dowodzi polskim dywizjonem lotni­ków bohaterów.
   Jestem w kinie. Mało widzów, dużo reklam. Po jednej z nich dowódca dywizjonu brawurowo prze­mawia do polskich lotników. Przemowa się urywa. Wchodzi reklama kosmetyków. „Dlaczego - pytam sam siebie - we wszystkim mam pecha i nic mogę obejrzeć do końca tego, na co przyszedłem?". Ale to jeszcze nie film. Znowu reklama.
   A potem dzieje się coś dziwnego. Pojawia się do­wódca dywizjonu: posągowy i smutny Marcin Dorociński. To niemożliwe, żeby Piotra w międzyczasie zestrzelili. Dziwny ten film. Polscy lotnicy więcej piją, niż latają. To kac wpływa na ich bohaterstwo. W snach męczą ich wojenne koszmary. Ładna An­gielka okazuje się łatwa erotycznie do zdobycia, za co obrywa od przełożonego, który nie lubi kobiet. Wszystko na dodatek jest szarobure.
   Po powrocie do domu dowiaduję się, że pomyliłem filmy. Byłem na angielskim. Kto by przypuszczał, że w odstępie dwóch tygodni tylko u nas wyświetlą dwa filmy o tym samym? Mimo strachu, że polski film bę­dzie jeszcze gorszy, podejmuję bohaterską decyzję, że go obejrzę.
   To dziwne, ale nasz film, po pierwsze, nadaje się do kin, po drugie, z tym angielskim nie ma co go po­równywać. Jest według książki, na której wychowało się moje pokolenie. Patriotyczny na tyle, ile trzeba. Brawurowo grany przez polskich aktorów. A co naj­ważniejsze, tak jak uczyliśmy w czasie bitwy o Anglię angielskich pilotów latać, tak teraz będziemy ich fil­mowców szkolić w efektach specjalnych. Tańszych i lepszych. Bez wysilania się na superprodukcję po­wstał polski film, który serdecznie polecam.
   Jest coś, co oba filmy łączy. Z żadnego nic wynika, że premier Morawiecki latał w Dywizjonie 303 i ze­strzelił najwięcej Niemców.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Nas interesujemy my

Co jeszcze musi się zdarzyć, żebyście się obudzili z tego letargu? Czy wszystko wam jedno, w jakim kraju żyjecie?
Czy mamy wolność i demo­krację, czy prawo i sprawiedliwość? - pytała z goryczą Dorota Wellman, popularna dziennikarka i działaczka społeczna, na łamach „Wysokich Obcasów”. Młodych - zdaniem autorki - interesuje wygodne życie, nie obchodzi ich polityka, są po­zbawieni właściwości ideowych, ojczyznę mają w d... (trzykropek mój - Pass). Po tekście Wellman rozgorzała dyskusja, widać, że autorka wsadziła kij w mrowisko. Starzy i młodzi wylewali w internecie swoje żale.
   Starzy mówią młodym, że kiedy oni byli w ich wieku, angażowali się w sprawy publiczne, walczyli o wolność, tymczasem dzisiaj młodzi są obojętni na to, co dzieje się w Polsce, cechuje ich egoizm, skupienie na własnej karie­rze, kredytach i latte z mlekiem sojowym, co jest podobno symbolem zepsucia młodych, ociemniałych i głuchych. Ociemniałych na skradający się faszyzm, głuchych na wrza­ski Kaczyńskiego i na stukot podkutych butów ONR.
   Młodzi z kolei mają pretensje do starych, że zamiast robić coś konkretnego, drepcą w miejscu w bezproduktywnych i coraz mniej licznych demonstracjach, w których marzy im się powtórka walki z ZOMO i burzliwej młodości w starciu z komuną. Tymczasem wbrew temu, co mówią Morawiecki i inni propagandyści, komuny już nie ma, jest za to demokra­tycznie wybrany rząd, który dysponuje siłą, nie waha się jej użyć i z powodu byle demonstracji władzy nie odda. Trzeba wygrać wybory.
   Bagatela - wygrać wybory. Ale jak? Pomiędzy pokolenia­mi krążą znawcy, jajogłowi, uczeni w piśmie, komentatorzy, paneliści, którzy ubolewają, że opozycja jest słaba, ale nie należy jej krytykować, bo innej nie ma. Do ludzi biernych nie można mieć pretensji, bo zostali oszukani przez bezduszną transformację. Urągać na rząd można, ale jak długo? To się musi znudzić każdemu i władza na apatię liczy. W końcu już wszystko wiadomo - populizm, nacjonalizm, klechistan, demokratura, podsłuchy, fałszowanie historii i wszystkiego, co jego jest, możliwe, że wyborów również. No i co z tego? 38 proc. za PiS i ani drgnie.
   Na Facebooku wybieram interesujący wpis pióra 34-letniego Rafała Sadowskiego. Młody (?) autor nie oszczędza seniorów: - Wasze marsze są nieskuteczne... Władza ma je w d... (trzykropek mój - Pass). Tęsknicie za walką z PRL-em i chcecie tę walkę odtwarzać dzisiaj, walcząc z rządem, który choć jest arogancki, głupi i niebezpieczny, PRL-em nie jest, nie był i nigdy nie będzie. Chcecie z „wykonu­jących obowiązki policjantów zrobić ZOMO” (a ZOMO nie wykonywało obowiązków? - Pass), macie za złe, że PiS wykorzystuje mentalność ofiary i Chrystusa narodów.
   - A sami co robicie? - pyta Sadowski. Próbujecie nam wtło­czyć, że PiS nas za przeproszeniem rucha na każdym kroku, a my to łykamy, bo jesteśmy zajęci Netflixem i sojowym lat­te? To wy dajecie się rozgrywać PiS, dostarczacie mu wroga, krzyczących, zdezorientowanych ludzi, których łączy jeden cel: zniszczyć PiS. Przyznaje jednak, że PiS bezczelnie przej­muje kontrolę nad państwem, traktuje inaczej myślących jak śmieci, rujnuje nasze stosunki międzynarodowe.
   Co na to proponuje pan Sadowski? Proponuje on edukować wieś, „zro­zumieć ich gniew”, ile dla nich znaczy 500+. - To my punktujemy PiS - twier­dzi, wskazujemy, gdzie PiS złamał prawo, a gdzie nie, prostujemy fakty, wskazujemy rażące błędy opozycji, mówimy prawdę, bo to jest najmądrzejsze, co można robić. Nie wychodzimy na ulice, bo jesteśmy zbyt zajęci pracą i dziećmi, „by nie wyrosły na buców głosują­cych na kretynów”. To są ważniejsze rzeczy niż Wasze marsze. Od nas się odwalcie - proponuje pan Sadowski. „My robimy swoje. My będziemy głosować”. Jeśli spróbują sfałszować wyniki wyborów (co jest mało prawdopodobne, bo zagra­nica będzie patrzeć na ręce), to „przyznamy się do porażki i opuścimy kraj”.
   My - to znaczy kto? Rafał Sadowski odpowiada. „My, pro­jektanci, artyści, pisarze, lekarze rezydenci, biznesmeni. Wyjedziemy, pozostawiając ten smutny kraj smutnej więk­szości”. Mamy wszystko przemyślane. A wy (drogie Staruszki, droga Doroto Wellman), jaki macie plan? - kończy.
   Odpowiadam jako staruszek. Po pierwsze, do kogo ta mowa? Artyści, lekarze, biznesmeni to przecież garstka, cały naród się nie wyprowadzi. Pan Sadowski swoim pło­miennym memoriałem potwierdza tylko diagnozę Doroty Wellman - nas interesujemy my. Jak nas nie posłuchacie, to „walcie się”. Ale jaką Rafał Sadowski ma dla nas propozy­cję? Mamy siedzieć na walizkach i czekać na wynik wyborów? Wolne żarty! Kto i co czeka za granicą na 38 mln minus pro­jektanci i filmowcy? Mamy stać się uchodźcami? Mamy się obrazić na Polskę?

Z inną propozycją wystąpił ostatnio nasz redakcyjny ko­lega Rafał Woś, też z młodszego pokolenia. Kilka dni temu na stronach Gazety.pl ukazał się jego tekst pt. „Le­wico, czas na współpracę z PiS. Trzeba budować z Kaczyń­skim demokratyczny socjalizm”. Lubię i cenię tego autora, również z przyczyn egocentrycznych, ja także zaczynałem w POLITYCE od tekstów ekonomicznych. Woś pisze o „roz­sądnym otwarciu się na dialog z PiS” i w ogóle z prawicą - od „Gazety Polskiej” po Klub Jagielloński. Pozwoliłoby to na „wzajemne poznanie się”, zbliżenie poglądów („de­mokratyczny socjalizm”, rozsądna krytyka UE), wreszcie ucywilizowanie PiS, który może pozostać u władzy dłużej.
   Jeżeli chodzi o mnie, to „dziękuję, postoję”. „Gazetę Pol­ską” znam, czytałem nie raz, od Doroty Kani po Marcina Wolskiego, z panem Sakiewiczem na czele. Wiemy o sobie wystarczająco, żeby wykluczyć owocną współpracę, np. nad udoskonaleniem „Resortowych dzieci”.
   Pozostaje „ucywilizowanie” Kaczyńskiego i jego wyznaw­ców. Kto tu kogo ma cywilizować? Oni uczą nas miłości ro­dzinnej, patriotyzmu, godności, historii, praworządności, cnót rodzinnych - oni nas cywilizują na każdym kroku. Uważają nas za dzikusów i degeneratów, jakże więc mogą się otworzyć na naszą misję cywilizacyjną?
   Sorry, Panie Rafale. Ja się na to nie piszę, ale będę pierwszy, który Panu pogratuluje sukcesu. Na razie pozwalam sobie wznieść gruziński toast: wypijmy za wielki sukces naszej beznadziejnej sprawy.
Daniel Passent

W tym kraju

Do napisania niniejszego felietonu skłoniły mnie dwa wydarzenia: wyrok uniewinnia­jący 13 członków organizacji Obywatele RP w sprawie protestu przed Sejmem w grudniu 2016 roku oraz wypowiedź amerykańskiego kongresmena z Tek­sasu, Beta O’Rourke’a w sprawie znieważenia amery­kańskiego hymnu. Najpierw ta druga kwestia.
   Poszło o zachowanie futbolisty Colina Kaepernicka z drużyny San Francisco 49ers. W 2016 roku nie wstał, gdy grano amerykański hymn. Siedział nieruchomo na ławce swojej drużyny, co uznano za niewytłumaczalny brak szacunku. Media natychmiast osaczyły go pytania­mi o powody tego gestu. Odpowiedział: „Nie mam za­miaru stać i okazywać szacunku fladze państwa, które jest opresyjne wobec czarnych ludzi. Dla mnie to waż­niejsze od futbolu. Byłbym samolubem, gdybym uda­wał, że nie widzę, co się dzieje. Ciała zastrzelonych niewinnych czarnych ludzi leżą na ulicy, a biali, którzy do nich strzelali, idą na urlopy i dostają pensje”.
   Kaepernick kontynuował protest w kolejnych me­czach, zmieniając jego formę: teraz podczas hymnu przyklękał na jedno kolano. Wkrótce dołączyli inni zawodnicy, także biali. Protest stał się ruchem spo­łecznym. Nie wszystkim się to spodobało. Prezydent Donald Trump zażądał, by wszystkich, którzy klękają, „wyrzucić z ligi na zbity pysk”.
   Dziś Colin Kaepernick jest bezrobotny. Właścicie­le ligi NFL zdecydowali, że podczas hymnu trzeba stać i trzymać prawą dłoń na sercu. Kaepernick otwiera czarną listę niepożądanych ludzi w tym sporcie.
   O stosunek do klękania zapytano kongresmena Beta O’Rourke’a w trakcie spotkania z weteranami woj­ny w Afganistanie. „Czy nie jest to brak szacunku wo­bec tu siedzących, którzy poświęcają życie, walcząc za nasz kraj?”. O’Rourke odpowiedział: „Nie jest” i wyjaś­nił: „Kiedy przeczytasz książkę Taylora Brancha »Ameryka w czasach Kinga«, dowiesz się, czym był pokojowy ruch doktora Kinga. Oni walczyli bez użycia przemocy. Wcześniej ginęli w Filadelfii i Missisipi tylko dlatego, że popełnili zbrodnię bycia czarnymi mężczyznami. Za chęć bycia szanowanymi czarnymi kobietami. Dziew­czyny, które zginęły w zamachu bombowym na kościół [dokonanym przez Ku Klux Klan], ci, których zmasakro­wano podczas marszów Selma, ci, którym pluto w twarz za to, że usiedli z białymi ludźmi do lunchu, w tym sa­mym kraju, za który ich ojcowie przelewali krew na plażach Omaha i Okinawie - im też jesteśmy winni sza­cunek. Wolności, które dziś mamy, zostały wywalczone także przez tych, którzy jak [czarnoskóra] Rosa Parks wbrew ówczesnemu prawu przesiedli się na przód au­tobusu [dla białych]. Pokojowe protesty, jak klęka­nie, przypominają nam, że czarni są nadal zabijani i że nie ma za to odpowiedzialności ani sprawiedliwości. Ten problem sam się nie rozwiąże. Mają prawo uklęk­nąć w walce o prawa zawsze, wszędzie i gdziekolwiek. Dziękuję bardzo za zadanie pytania”. Dostał owację.
   Piszę to w dniu, w którym sąd uniewinnił 13 członków organizacji Obywatele RP. Sędzia uznał, że mieli prawo do pokojowego protestu. To była pierwsza od wielu dni dobra wiadomość. Tego samego dnia prokuratura od­mówiła wszczęcia postępowania wobec ludzi wieszają­cych bannery z napisem „Konstytucja” na pomnikach - i to była druga.
   Gdy Karczewski nazywa protestujących świrami, Terlecki hołotą, a Czarnecki mówi, że protesty dopro­wadzą do rozlewu krwi, któremu winni będą biorący w nich udział, to coś im powiem: to wy macie broń, nie my. To wy używacie przemocy, służb, podsłuchów i inwi­gilacji - nie my. To wy łamiecie konstytucję - nie my. Po naszej stronie, wolnych obywateli tego kraju, przemocy nie ma, po waszej - jest.
   Spokojnie mógłbym spalić polską flagę w 1968 r., gdy polscy „żołnierze wyklęci” wjechali do walczącej o wol­ność Czechosłowacji, a polskie czołgi stały na ulicach Pragi. Mógłbym ją spalić, gdy milicjanci przebrani w mun­dury wojskowe strzelali w 1970 r. do polskich stoczniow­ców. Miałem prawo ją spalić i podeptać, gdy w 1981 r. Jaruzelski wyprowadził armię przeciwko narodowi pol­skiemu, bo to nie była wtedy polska flaga, choć też bia­ło-czerwona. Zawsze to władza stosowała przemoc, nie naród. Teraz sponiewieraliście miliony uczciwych lu­dzi, zdeptaliście polską konstytucję, odebraliście god­ność tym, którzy nam dali wolność. Pokojowe protesty krzyczą, byście się opamiętali. Jesteście o krok od prze­kroczenia granicy, za którą polska flaga, hymn i złamana konstytucja będą symbolami uzurpatora, nie narodu.
Zbigniew Hołdys

Nie-państwo

Walca PiS nic dziś nie powstrzyma. Ale to nie znaczy, że należy stać i patrzeć.

W poniedziałek Obywatele RP przez trzy godziny blokowali wejście do sali obrad w Krajowej Radzie Sądownictwa, gdzie miały się zacząć kolejne przesłuchania w „konkursie” do Sądu Najwyższego („konkursie”, bo nie wiadomo czym, poza„ mentalnością służebną”, konkurują między sobą kandydaci). W końcu wyniosła ich policja, której tuż przedtem MSW odblokowało fundusz na dodat­ki socjalne.
   Zeszłotygodniowy„konkurs” do Izby Dyscyplinarnej zakończył się sukcesem: wybrano 12 osób, w tym sześciu prokuratorów znanych od lat ze ścisłej współpracy ze Zbigniewem Ziobrą - jak Małgorzata Bednarek, twórczyni „zbiorowego” Stowarzyszenia Prokuratorów AdVocem. A także prokuratora Adama Rocha, który - jak doniosła „Ga­zeta Wyborcza” - zlecił czynności śledcze z kobietą w trakcie porodu, co w postępowaniu przed Trybunałem w Strasburgu uznano za naruszenie zakazu tortur i innego okrutnego traktowania. KRS wybrała też piewcę „dobrej zmiany” radcę Adama Tomczyńskiego. A także członka tzw. Ze­społu Kuchcińskiego, który odpierał zarzuty Komisji Weneckiej„w tem­pie gotowania szparagów"- prof. Jana Majchrowskiego. I Małgorzatę Ułaszonek-Kubacką, byłą pełnomocniczkę Zbigniewa Ziobry w sprawie, jaką wytoczyła mu zdegradowana przez niego pani prokurator.
   KRS zostawił cztery nieobsadzone miejsca - Zbigniew Ziobro może sobie na nie sam dobrać sędziów, których deleguje do Izby Dyscypli­narnej. I odwoła, jak mu nie będą powolni.

KRS pracuje wytrwale, by obsadzić Sąd Najwyższy, zanim zapadną jakieś rozstrzygnięcia Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie jego „reform” Trybunał już rozpoczął rozpatrywanie pytania prejudycjalnego siedmiu sędziów SN. Ta siódemka to kandydaci na pierwsze ofiary Izby Dyscyplinarnej. Ich przykładne ukaranie wydaleniem z zawodu może ostudzić buzującą sędziowską niezawisłość. W miarę budowy socjalizmu walka klas się zaostrza.
   Jarosław Gowin w wywiadzie dla „Do Rzeczy” za powiedział, że rząd nie uzna wyroków TSUE. Prokurator Piotrowicz, członek nowej KRS, informację, że we wrześniu Sieć Europejskich Rad Sądownictwa zawiesi polską KRS w prawach członka, skwitował:„należy sobie postawić pyta­nie, na ile owocna jest tego rodzaju przynależność, która wiąże się też z określonymi kosztami”. I właściwie ta wypowiedź pasuje do innego pytania, które wcześniej czy później zada PiS: po co nam dalsza przyna­leżność do Unii Europejskiej? Bo jak nie wykonamy wyroków Trybunału, ten nałoży kary, jak ich nie zapłacimy - to Unia wstrzyma dotacje.

A jeśli chodzi o wartości, to z Unią i tak nas już nic nie łączy. Tym bardziej że za chwilę wyroki polskich sadów nie będą honorowane w państwach unijnych. Będziemy mieli sądy obsadzane nie-sędziami przez nie-Krajową Radę. Ci nie-sędziowie będą wydawali nie-wyroki.
I jedynym wyjściem dla dobra państwa będzie ich uznawanie. Jak zrobił to w czerwcu Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, który stwierdził, że wprawdzie wyrok Trybunału Konstytucyjnego wydany z udziałem dublera Mariusza Muszyńskiego to nie-wyrok, ale jednocze­śnie uznał, że nie może orzec, że nie ma mocy prawnej.
   A potem będziemy mieli jeszcze nie-posłów i nie-senatorów wy­łonionych w nie-wyborach, które zatwierdzą nie-sędziowie w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego. I nie-rząd. I w końcu nie-państwo.
Ewa Siedlecka

Słowa jak bumerangi

Ile złego można zrobić, mówiąc bez zastanowienia albo przeciwnie - z cynicznym namysłem?

Milczenie przedstawicieli Polonii w Wellington, protestują­cych przeciwko deptaniu przez prezydenta Dudę polskiej konstytucji, było głośno słyszalne także u nas, aż na drugiej stronie świata. Cisza potrafi zagrzmieć bardzo dobitnie. A zdjęcia prote­stujących ze znajomymi plakatami KONSTYTUCJA tuż za prezyden­tem są bardzo wymowne. Zarówno tez Australii, jak i tez Nowej Zelandii.
   Dobitne jest też to, że prezydent naszego kraju dziękował za przyjęcie małych polskich uchodźców w 1944 r., słynnych „dzieci z Pahiatua”, w sumie 733 osób razem z wychowawcami. Osierocone w sowieckich obozach, przez Persję i ocean dotarły do Nowej Zelan­dii. Prezydent wyrażał wdzięczność za okazanie im gościnności, ser­ca i troski, ale nic nie powiedział o tym, jaki jest jego oraz rządu PiS stosunek do przyjmowania osób, które poszukują pomocy, azylu, bo uciekły ze swoich, objętych wojną i prześladowaniami krajów.
   A mówiąc ściślej, prezydent opo­wiedział się za wolnością, bo twierdził, że broni uchodźców przed siłowym prze­noszeniem ich do Polski. Tylko o to rządowi przecież chodzi: nic na siłę! Pozostawienie obywatelom swobody działania jest po­dobno ich zasadą. Czy dla tego właśnie przy przejściu granicznym w Brześciu miesiącami koczują po stronie białoru­skiej obywatele Czeczenii, którzy chcą złożyć wniosek o azyl, ale polskie straże im to uniemożliwiają?

W Australii prezydent podobno miał dokonać zakupów fregat Adelaide, ale nic z tego nie wyszło. Wyszło natomiast dzielenie Polaków. Nawet tam, na anty­podach! Prezydent uroczyście odznaczył „za zasługi na rzecz demokracji” m.in. znanego wyznawcę religii smoleńskiej, wulgarnie hejtującego wszystkich, którzy sprzeciwiają się PiS, Witolda Skoniecznego, co wywołało ostrą krytykę ze strony australijskiej Polonii.
   A po co prezydent pojechał do Nowej Zelandii, tego nawet chyba nie wie jego kancelaria. Z jej opisów nie wynika nic poza tym, że Andrzej Duda jest pierwszym polskim prezydentem na tych pięknych wyspach. Pierwszy. To jest podkreślane często i gęsto przez pracowników Andrzeja Dudy.
   Jego przyjazd poprzedzony został listem do pani premier Jacindy Ardern, napisanym przez polskiego prawnika Marcina Betkiera, wykładającego na znakomitym wellingtońskim Uniwersytecie Victoria. Starannie opisał on łamanie prawa w Polsce i poprosił, aby w ramach dobrych relacji między naszymi krajami pani premier poruszyła ten temat w trakcie spotkania. Pewien szmatławy portal natychmiast okrzyknął Betkiera donosicielem, po czym w sieci wy­lał się na niego hejt. Okazuje się, że rozmowa o Polsce w obcym ję­zyku i za granicami naszego kraju, jeżeli nie idzie po linii PiS, zawsze jest donosem.
   Jeszcze jednym akcentem zaznaczył pan Pierwszy swoją obecność w Kraju Długiej Białej Chmury, jak nazywają go Maorysi, a mianowicie pomylił Nową Zelandię z Irlandią. Zapatrzył się pew­nie na intensywną zieleń pofałdowanych spokojnych przestrzeni,
pasące się owce, język słyszał wokół siebie angielski i tak mu się ja­koś skojarzyło. Dziękował więc „społeczeństwu irlandzkiemu i wła­dzom irlandzkim”, a stojąca obok ze słuchawkami na uszach pani premier z kamienną twarzą nic nie dawała po sobie poznać. Może czasem lepiej byłoby pomilczeć?

Im bliżej kampanii wyborczej i im lepsze samopoczucie władzy, tym bardziej najważniejszym osobom w Polsce puszczają wszel­kie zawory bezpieczeństwa i bzdura miesza się z fantazją, tak jak Nowa Zelandia z Irlandią. To, co u prezydenta było, przyjmijmy, przejęzyczeniem, u premiera jest budowaniem wizerunku opar­tego na kolorowaniu własnych zasług i dodawaniu sobie wagi fake newsami.
   Premier opowiada, że negocjował przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Swoimi zasługami na tym polu chwalił się już w lipcu tego roku podczas wystąpienia przed Parlamentem Europejskim. Naszpikowane było kłamstwami, oszczerstwami pod adresem sędziów i opozycji. Mało kto zwrócił uwagę na wypowiedź: „pracowałem nad wejściem Polski do Unii”. Ale teraz, w swoim sławetnym wystąpieniu w Sandomierzu, puścił wodze fantazji i wykrzyczał: „Ja sam negocjowałem!”. Wywołało to irytację wszystkich, którzy tamte czasy pamiętają albo którzy brali udział w tym niezwykle złożonym procesie. Wybujała wyobraźnia? Brak skromności?
   To, że Mateusz Morawiecki przez kilka miesięcy był wysokim urzędnikiem Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej wprowa­dzonym tam przez swojego ówczesnego protektora Ryszarda Czarneckiego, nie znaczy, że brał udział w negocjacjach. De­partament, którym przez chwilę kierował, sam bynajmniej nie nego­cjował. Kiedy negocjowanie naszego członkostwa w Unii szło pełną parą pod przewodnictwem Jana Kułakowskiego i jego świetnego zespołu, Czarnecki został z Urzędu wyrzucony przez premiera Buzka. Konflikty, które generował, uniemożliwiały bowiem efektywną pracę (co do dziś się nie zmieniło), a jego protegowany Mateusz Mora­wiecki przeniósł się do pracy w banku. Myto dokładnie pamiętamy, panie premierze.

Dlaczego więc premier to mówi? Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi tak: Polacy są w zdecydowanej większości zwolennikami naszego członkostwa w UE. Dziś coraz więcej osób widzi i rozumie, że rząd PiS wyprowadza nas z UE, a samą Unię osłabia. Na szczęście znaczna większość Polaków rozumie, że to jest dla nas zabójcze. Więc premier chce sobie dorobić twarz eksperta od spraw unijnych, wpływowego gracza, który nas do tego najbardziej prestiżowego klubu na świecie wprowadził i wie, jak z nimi gadać. Fake news! Ani on nas wprowadził, ani wie, jak z nimi gadać. I dopóki będzie nisz­czył system sądownictwa - się nie dogada.
   To całe gadanie jest kłamstwem. Powtarzam: może czasem lepiej byłoby pomilczeć.
Różą Thun

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz