Da się
W czasach niezbyt mądrego, ale dość
ekspansywnego symetryzmu zdajemy się w życiu publicznym szybko tracić
elementarne poczucie symetrii i proporcji.
Kilka dni temu
„Gazeta Wyborcza” opublikowała na pierwszej stronie sensacyjny tekst. Wszystko wskazuje
na to, że za aferą taśmową i przestępczą działalnością kelnerów oraz pana
Falenty stali działacze PiS i związani z tą partią funkcjonariusze służb.
Bomba. Polska Watergate. Operacja, która na końcu doprowadziła do obalenia
władzy. Ale bomba okazała się niewybuchem, bo większość mediów potraktowała to
jako - jak mówią Amerykanie - „yesterday’s news”, wiadomość starą. W prawie
40-milionowym kraju na tapecie była zupełnie inna taśma. Ta, którą w istocie
dość nieporadnie kandydat opozycji kleił szybę w drzwiach, w mieszkaniu
kobiety, którą odwiedził.
Mamy tu do
czynienia z jakąś trwałą atrofią zdolności do patrzenia, widzenia, analizowania
i diagnozowania. Całkowita nieistotność zostaje wyniesiona do rangi ważności.
Powaga ląduje na trotuarze. W starych czasach uznano by, że nieumiejętność
odróżnienia rzeczy ważnych od detali dziennikarzy kompletnie dyskwalifikuje.
Dziś jednak stado nie podąża za myślą, ale za Twitterem. Zamiast dziennikarstwa
sensu mamy dziennikarstwo grepsu.
Oczywiście tego dnia
newsem nie było też przyspieszenie operacji przejęcia sądów przez PiS. Szkło w
drzwiach jest przecież ważniejsze niż drzazgi z konstytucji i jakiś Sąd
Najwyższy. Do tego mówienie o nim absolutnie nie wymaga żadnej wiedzy. A ta w
cenie nie jest. Stąd taka niechęć do kandydata Trzaskowskiego. Trwa przecież
szydera z wykształconego poligloty z dobrej rodziny. Przy okazji można
odreagować kompleksy pod płaszczykiem relacjonowania kampanii. Przyjemne z
pożytecznym.
Jako typowy słoik z prowincji, i to dalekiej, który latami
musiał pracować na czarno, by wydrapać sobie maleńką kawalerkę, jestem
genetycznym wrogiem „misięnależyzmu”. Dlatego nie uważam, że Trzaskowskiemu ze
względu na przodków i CV cokolwiek się należy, tak samo jak nie uważam, że ze
względu na miejsce urodzenia cokolwiek z założenia nie należy się Jakiemu.
Generalnie w życiu jestem raczej skłonny kibicować tym, którzy faworytami nie
są, którym odmawia się tytułu i prawa do sukcesu i awansu. Wolę pretendentów,
którzy gryzą trawę, by wygrać.
Sęk w tym, że do
wyborów w Warszawie zestawienia wyniosłego arystokraty z ambitnym
prowincjuszem i Dawida z Goliatem pasują średnio. Bo tu Dawid ma jednak nie
tylko determinację. Ma przeszłość, poglądy, wiele zarejestrowanych wypowiedzi
i ciekawe otoczenie. Słychać, żeby było weselej, po stronie lewicowej, że
„Trzaskowski jest obciachowy”, a Jaki - to też głos z lewicy - „jest
autentyczny i mówi z serca”. To prawda. Jaki - zdaje się - jest z serca
antyszczepionkowcem, gejów nazywał z serca pedałami, od kilku lat sercem jest
zaangażowany w niszczenie państwa prawa, ostatnio też sercem w kompromitowanie
Polski za pomocą ustawy o IPN, a w jego otoczeniu dziwnie dużo jest nie tylko
gapowiczów, ale rasistów i antysemitów. Co nieuchronnie prowadzi do wniosku,
że jest autentyczny, a Trzaskowski obciachowy.
Trzaskowskiemu -
jak każdemu kandydatowi - rzetelna krytyka się należy. Sam zarzucam mu brak
jasnego przesłania, hasła, mobilizującej wizji i tonięcie w detalach. Z kolei
Jaki na swój sposób imponuje mi ringową walecznością. Zalicza ciosy, podnosi
się, otrzepuje i idzie dalej. Co jest zresztą o tyle łatwiejsze, że w tym
samym czasie pracująca na jego rzecz TVP funduje lawinę ciosów Trzaskowskiemu.
Ambicja Jakiego
może się podobać, ale prezydentura stolicy wymaga jednak czegoś więcej. Jeśli
Polska nadal jest w Europie i jeśli Warszawa jest - a do tego nadal ma być - europejską
stolicą, to sama kandydatura Jakiego jest tej europejskości i tych aspiracji
ośmieszeniem. I naprawdę nie ze względu na jego, powiedzmy, survival English.
To w ogóle nie jest
kwestia politycznych barw, pochodzenia i dzieciństwa spędzonego w bloku albo
gdziekolwiek indziej. To kwestia powinności wobec pewnej tradycji i dziedzictwa
tego miasta, z jego taką, a nie inną historią.
Choć może w epoce
fundamentalnej roli taśmy klejącej wszystko to jest nieważne. „Nie mówcie, że
się nie da” - takim hashtagiem posługuje się kampania Patryka Jakiego. My już
wiemy, że się da. Człowiek bez kręgosłupa może być prezydentem. Patologiczny
kłamca - premierem. Mściwy nienawistnik - właścicielem państwa, a pani
nienadająca się na sędziego sądu rejonowego - prezesem Trybunału Konstytucyjnego.
W czasach utraty proporcji oraz symetrii i zerwania ciągłości z historią i
przyzwoitością wszystko się da.
W czasach, kiedy polska
Watergate jest niczym w zestawieniu z taśmą klejącą, Patryk Jaki może być
prezydentem. Patrząc logicznie, w takich czasach w zasadzie nawet powinien nim
zostać.
Tomasz Lis
Nawet herbatę pił bez cukru
Na początku zabawy w „dobrą zmianę” furorę
zrobił rzecznik Ministerstwa Sportu i Turystyki Bartosz Zbroja, który na
Twitterze zapytał: „Kto najlepiej nawilżył?” i zaproponował trzy odpowiedzi: 1.
Bracia Karnowscy, 2. Środowisko Gapola (czyli „Gazety Polskiej”), 3. Ekipa
„Wprost”. Bezpośrednim pretekstem był wyścig, kto najpiękniej uhonoruje
wielkość Jarosława Kaczyńskiego jakąś milusią nagrodą Człowieka Roku lub
Osobowości Galaktyki. Dodajmy, że rzecznik Zbroja był już z nowego układu (tym
większy szacunek) i po swym wpisie natychmiast rzecznikiem być przestał.
Natomiast wielkie nawilżanie dopiero zaczynało się rozkręcać.
Zbliżam się do
pięćdziesiątki, ale nawet moja pamięć stanu wojennego, rządów Jaruzelskiego i
wcześniej Gierka jest bezradna w poszukiwaniu tekstów porównywalnych z tym, co
wyrabiają nawilżacze „dobrej zmiany” i co za kocopały sadzą o geniuszu
Jarosławie. Za Jaruzela propagandowe szczekaczki nadawały non stop, że Wałęsa,
Frasyniuk, Bujak, Geremek czy Kuroń to zdrajcy i agenci obcych wpływów (wypisz
wymaluj jak dzisiaj), ale jednak nie tonęły w obciachu lirycznych opisów, jaki
to generał Jaruzelski słodziutki, milusi, fajnusi i kocha każdego prostego
człowieka. Tu musielibyśmy się cofnąć nawet nie do Gomułki, lecz do Bieruta,
Stalina i Lenina. Wtedy faktycznie odjazd był pełen.
No i gdy teraz
czytam nagłówek u Karnowskich „»Dyktator« Kaczyński jak zwykły Polak zrobił
pranie”, to się zastanawiam, czy oni sobie jaja robią, kpią z Kaczyńskiego,
wierzą we własną miłość, zjarali się na potęgę, czy po prostu mają swoich
odbiorców za sfanatyzowanych matołów.
Do dzisiaj nie
jestem również pewien, co chciał osiągnąć Michaił Zoszczenko, pisząc sławetne
„Opowiadania o Leninie”, które po raz pierwszy ukazały się w 1940 r., czyli
tuż po wielkiej stalinowskiej czystce kosztującej życie milionów ludzi.
Dzisiaj przeważa interpretacja, że satyryk pisząc skierowane do dzieci
opowiastki o wodzu rewolucji październikowej, kpił na potęgę. Ponoć swego czasu
nawet ambasada ZSRR w Warszawie zażądała wycofania „Opowiadań” ze sprzedaży,
bo ludność nadwiślańska, szczególnie inteligenckiego chowu, czytała w
towarzyskich okolicznościach Zoszczenkę na głos i płakała ze śmiechu.
Dzisiaj brzmi to
tak, jakby Zoszczenko jechał po ironicznej bandzie. Pytanie, czy naprawdę
pozwolił sobie na to pod koniec lat 30., gdy mordowano miliony, w tym ludzi
wokół niego. Ale „Opowiadania o Leninie” wymiatają. Nie chciałbym sprawić
przykrości dobrozmiano- wym nawilżaczom, jednak musicie jeszcze popracować nad
narracją i stylem. Zatem z czystej sympatii podaję parę darmowych sugestii.
„Szary koziołeczek” - „Kiedy Lenin był małym
chłopcem, to prawie niczego się nie bał. Śmiało wchodził do ciemnego pokoju.
Nie lękał się, kiedy opowiadano straszne bajki. I w ogóle bardzo rzadko
płakał”.
„O tym, jak ciocia Teodozja rozmawiała z
Leninem” - historia pewnej niewiasty, która starała się o emeryturę. Źli
ludzie mówili, że jej mąż za mało pracował za władzy radzieckiej, więc z
emerytury nici. Ciocia więc poszła do pałacu Smolnego, gdzie przebywał Lenin.
Wpadła na niego przypadkiem, załatwił emeryturę od ręki, ciocia Teodozja cała
szczęśliwa poszła do sklepu, a tam na ścianie portret sympatycznego towarzysza,
który jej po-
mógł. Pyta kierownika sklepu, kto zacz, a on na to, że Lenin.
Zszokowana Teodozja pyta więc, dlaczego Lenin nie przyznał się jej, że jest
Leninem. I słyszy: „Bywają różni ludzie, mamusiu. Jedni wrzeszczą i się
przechwalają: niby my to, my tamto, oto jacy jesteśmy uczciwi, porządni... I
bywają ludzie, którzy nie krzyczą, nie przechwalają się i nie stawiają, lecz
po prostu wykonują swoją pracę z nadwyżką. Można ci, mateczko, serdecznie
powinszować, że rozmawiałaś z takim człowiekiem”.
„O tym, jak Leninowi podarowano rybę” - czasy
głodu. „Oczywiście dla towarzysza Lenina można byłoby znaleźć najlepszą
żywność, ale Lenin zabronił tak robić. Nie mógł sobie pozwolić na dostatnie
życie, kiedy cały kraj głodował. Lenin nawet herbatę pił bez cukru. (...) I oto
wchodzi kierownik rybołówstwa. Jest to zwykły rybak. Rewolucja postawiła go na
wysokim stanowisku, by ulepszył stan przemysłu rybnego. I wziąwszy sobie do
serca to zadanie, przyjechał do Lenina, aby mu opowiedzieć, dlaczego połowy są
tak słabe. Potrzebne są pieniądze na remont łodzi i na zakup sieci. Bo ryby,
nie mogąc się doczekać radzieckich sieci, odpływają na wody angielskie”.
No przyznajcie,
genialne. Uczcie się od Zoszczenki!
Marcin Meller
Ślady
Nadinteligencja Pałacu Prezydenckiego
zamówiła tłumaczenie na język polski „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego. Zapewne
na zlecenie głównego lokatora, który kolejny raz chce podjąć ważną dla siebie
inicjatywę. Potknął się ostatnio na referendum konstytucyjnym, na fregatach
też się wyłożył, więc tym razem postanowił wysunąć lwi pazur. Na warsztat wziął
bezbronnego Żeromskiego, by zademonstrować, że można w nim odnaleźć nieznane
autorowi treści.
Podczas Narodowego Czytania 2018, w stulecie odzyskania
niepodległości przez Polskę, usłyszymy „Przedwiośnie” w skróconej i
uproszczonej wersji Andrzeja Dobosza. Pisarz Dobosz poprawia kolegę, bo nie
należy używać słów, które niepotrzebnie źle się kojarzą? Podam jeden przykład,
wspomagając się „Tygodnikiem Powszechnym”. W nowej wersji powieści to już nie
protekcja, ta „cicha, pokorna, dobra wróżka” (jak pisze Żeromski), jest drogą
do wymarzonej kariery - wystarczą wesołość, inteligencja i odrobina drwiny. Co
racja, to racja. Dosyć spojrzeć na marszałka Kuchcińskiego.
Niecałe 50 lat temu
miałem zaszczyt przyrżnąć Doboszowi w pośladek na planie „Rejsu” - po to, by
pokazać Filozofowi, że siła fizyczna zwycięży każdy argument w dyskusji. Ta
scenka była oczywiście opisem peerelowskiej rzeczywistości, lecz, jak się
okazuje, nie tylko. Nazwałbym ją profetyczną - taką jaskółką naszej obecnej
„dobrej zmiany”. Bo przecież Kaowiec z filmu Marka Piwowskiego jest teraz
ministrem kultury. A właściwie cały „Rejs” siedzi dziś w rządzie. I wiele na to
wskazuje, że jeszcze długo posiedzi.
Żeromski, trzeba
powiedzieć, po śmierci spokoju nie zaznał. Do jego sztuki „Grzech” ostatni
(zaginiony) akt dorobił w 1951 r. Leon Kruczkowski, jedyny polski laureat
Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej.
A skoro już jestem
przy literaturze. U ministra Błaszczaka wyprzedaż militarnych staroci przez
Agencję Mienia Wojskowego objawiła talenty pisarskie takiej klasy, że trudno o
nich milczeć. Bogata oferta rozkładających się ciuchów, nieużywanych (podobno)
pędzli do golenia i kieliszków do koniaku po 2 zł (poszły jak woda) rozpoczęła
- jak sądzę - pozyskiwanie pieniędzy na pierwszy polski helikopter. Opisy
żołnierskiego wyposażenia powinny wejść do kanonu lektur obowiązkowych. No bo
proszę bardzo: „Legendarne kalesony doskonale zabezpieczą tyły w chłodne dni” -
zachęca anonimowy poeta. Ale uwaga - dodaje: Mogą one nosić ślady długotrwałego
magazynowania... Chcesz się poczuć jak Tom Cruise w „Top Gun”? Kup kombinezon
pilota. W nim wszystko pójdzie ci fruwająco... Jutro będzie futro, a dziś mamy
kożuch. Same plusy w
minusowych temperaturach. Brace yourself, winter is coming... Mazak do
czyszczenia butów od zwykłych mazaków różni się tym, że dostał kwit z
powołaniem do armii... Bojowy hełm stalowy to atrakcyjny evergreen, wielbicielom
zieleni ogrodowej może posłużyć jako oryginalna doniczka... Polową torbę
brezentową kreatywna krawcowa przerobi na oryginalną torebkę. Chusteczka w
stylową kratę i w pociągającej cenie przypadnie do gustu nie tylko adeptom
starej szkoły wycierania nosa. Nosi ślady długoletniego użytkowania.
przepraszam, magazynowania.
Przypuszczam, że MON, zachęcone powodzeniem
wyżej wymienionej wyprzedaży - ogłosi kolejne. Może się dowiemy, że wysłużone
sowieckie helikoptery kreatywny stolarz przerobi na niebanalne salonowe szafy.
Strach zapytać,
czym się różni poetycki opis kalesonów ze śladami od przemówień premiera
Morawieckiego. Niczym, oczywiście. Tandeta zawsze jest tandetą.
Stanisław Tym
Sojusz Lewicy Hipotetycznej
Nad polską lewicą wisi jakieś fatum. Zanim
jeszcze Robert Biedroń ogłosił, że przystępuje do budowy wyczekiwanej nowej
formacji, już musi tłumaczyć się z afery pedofilskiej w słupskim ośrodku
kultury. Sprawa, o której pierwsza napisała POLITYKA, staje się dla prezydenta
bardzo niebezpieczna, bo opinia publiczna jest dziś niesłychanie wyczulona na
zamiatanie pod dywan przestępstw pedofilskich, a dochodzenie będzie dotyczyło
właśnie tego, czy i co prezydent wiedział i czy właściwie zareagował. Chamskie
słowa min. Błaszczaka o panoszących się „sodomitach” tzw. prawicowy internet
już z radością odnosi do Biedronia, potwierdzając, że w tej kampanii
prezydentowi Słupska nic nie będzie oszczędzone.
Tym bardziej i tym
szybciej Biedroń musi wyjaśnić publicznie wszystkie okoliczności sprawy. To
ważne, bo według dzisiejszych sondaży jego wyjście na scenę wciąż może
zasadniczo zmienić przebieg wyborczego spektaklu. Co prawda badania opinii
publicznej (cyt. za OKO.press) dają umownej „partii Biedronia” ledwie 5 proc.
poparcia, a więc w sumie mało, jak na spodziewany efekt świeżości, ale dużej
lewicowej koalicji - łączącej ugrupowanie Biedronia, SLD, Partię Razem,
Inicjatywę Polską Barbary Nowackiej, Zielonych, ruchy miejskie i feministyczne
- już 16 proc. Wśród tych lewicowych środowisk i liderów nie ma nikogo - poza
właśnie Robertem Biedroniem - kto mógłby być zaakceptowany przez pozostałych
jako może nie szef, ale powiedzmy łącznik, takiego „sojuszu lewicy
hipotetycznej”. Jedyna osoba, za pośrednictwem której lewicowi liderzy mogliby
sobie podać ręce.
Z sondaży wynika, że samo pojawienie się
owej Koalicji Lewicowej (mogłaby się nazywać nawet„Koala", co i tak jest
lepsze niż pamiętny „Zlew” sprzed poprzednich wyborów) powoduje odpływ
elektoratu po stronie PiS z ok. 40 proc. do 35. Politolog Krzysztof Pacewicz
tłumaczy to zjawisko „rozbiciem duopolu PiS-PO”. Jest bowiem wśród
popierających PiS niemała grupa tzw. sierot po lewicy, którzy za żadne skarby
nie odejdą od PiS do Platformy, ale już szeroka koalicja lewicowa,
neutralizująca ich urazy wobec samej SLD czy Partii Razem, stwarza alternatywę.
W ogóle to jeden z najsilniejszych argumentów za tworzeniem po stronie
opozycji antypisowskiej dwóch bloków: liberalnego wokół tzw. Koalicji
Obywatelskiej (PO plus N) oraz lewicowego. Koncepcja Zjednoczonej Opozycji
Demokratycznej sięgającej od prawa do lewa byłaby trudna do zaakceptowania dla
wyborców niechętnych dominacji PO. Narodziny „Koali” ulżyłyby też samej PO,
często atakowanej dzisiaj za to, że „nie spełnia lewicowych postulatów”.
Lewica, która tak dramatycznie dała plamę przed poprzednimi wyborami, ma więc
dużą szansę wrócić teraz do parlamentu o własnych siłach, pod warunkiem wszakże
przezwyciężenia charakterystycznego dla tej formacji (chyba od zawsze)
sekciarstwa. Tam, jak to dobitnie nazwała Barbara Nowacka, ego często
przewyższa IQ.
Przypadkiem
szczególnym jest Partia Razem, która nie tylko odżegnuje się od współpracy z
innymi ugrupowaniami opozycji, ale jest wręcz podejrzewana o pokusę współpracy
z PiS, dla budowy - jak to ujął nasz redakcyjny kolega Rafał Woś w głośnej
publikacji w gazecie.pl - „demokratycznego socjalizmu”,
a przeciwko powrotowi do władzy „liberałów”. Po tej
publikacji posypały się głosy ważnych autorytetów lewicy, że to pomysł
„horrendalny”, lecz niewątpliwie ujawnia on fascynację części tzw. młodej
lewicy „socjalnością” i skutecznością PiS.
Na szczęście (dla
opozycji) badania opinii publicznej nie zostawiają wątpliwości: elektoraty
wszystkich ugrupowań lewicowych są silnie antypisowskie, w ogromnej większości
popierają jednoczenie się lewicy, a także współpracę z opozycyjnymi
ugrupowaniami liberalnymi. Oba bloki opozycyjne mogłyby być wobec siebie programowo
komplementarne i nieagresywne, zarówno w trakcie kampanii, jaki w przyszłości,
gdyby po wyborach trzeba było np. tworzyć wielką koalicję Centrolewu.
Dziś jednak
znacznie większą pracę do wykonania ma lewica niż liberałowie, którzy
przynajmniej organizacyjnie uporządkowali się po porażce w 2015 r. Lewica
jeszcze ze sobą naprawdę nie rozmawia, czemu nie sprzyjają wybory samorządowe,
do których najsilniejsza SLD idzie samodzielnie, a inne ugrupowania albo wcale,
albo w małych lokalnych sojuszach. Próba jednoczenia nadejdzie zapewne przed
wyborami do europarlamentu. I tu jak znalazł byłby Robert Biedroń. Jednak
niezależnie od rozmów o wspólnych listach, zasadnicza będzie rozmowa o
programie, czyli o tym, co lewica może przeciwstawić ofensywie populizmu i czy
naprawdę jest jeszcze w ogóle potrzebna w czasach PiS.
Kłopot jest poważny, bo licytację na
obietnice socjalne lewica dziś przegra. Wszyscy np. spodziewają się, że PiS
zaproponuje przed wyborami 2019 r. kilka miliardów złotych bezpośrednio do ręki
emerytów (są na to luzy w ogłoszonym właśnie projekcie budżetu) i nie ma
sposobu, aby, zachowując jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności i
przyzwoitości, taką ofertę przebić. Hasła obrony czy przywrócenia demokracji
mogą polec z powodu ogólnej społecznej obojętności (o apolitycznych postawach
młodych traktuje nasz tekst okładkowy). Jednak jest ogromny obszar programowy
pomiędzy PiS i PO do zagospodarowania tylko przez Koalicję Lewicową. Pisaliśmy
o tym i będziemy jeszcze pisać wielokrotnie, więc tylko hasłowo: reforma
Kodeksu pracy, wyprowadzenie religii ze szkół, liberalizacja prawa
aborcyjnego, programy przeciwdziałania przemocy, ochrona zwierząt i w ogóle
radykalny program ochrony środowiska, powszechny plan stypendialny dla
młodzieży, opieka senioralna, faktyczne dofinansowanie służby zdrowia, unowocześnienie
programów szkolnych i informatyzacja szkół, wzmocnienie samorządów lokalnych,
upowszechnienie nowych form społecznych konsultacji itd. Tu wszędzie PiS jest
tylko oponentem lub jawnym wrogiem. Tyle że warunkiem jakiejkolwiek politycznej
skuteczności lewicowych środowisk jest po pierwsze łączenie się (z Biedroniem
lub bez), a po drugie przyjęcie zasady, że po stronie opozycji nie ma nieprzyjaciół.
Bo gdzie jest przeciwnik, to widać aż za dobrze.
Jerzy Baczyński
Dywizjon 606
Idę do kina. Są powody. Powspominam swoje
wypieki na twarzy z czasów, kiedy druh drużynowy ściszonym głosem opowiadał
nam, zuchom, zakazaną książkę Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303". Zobaczę
naszego papieża (Piotr Adamczyk), jak dowodzi polskim dywizjonem lotników
bohaterów.
Jestem w kinie.
Mało widzów, dużo reklam. Po jednej z nich dowódca dywizjonu brawurowo przemawia
do polskich lotników. Przemowa się urywa. Wchodzi reklama kosmetyków. „Dlaczego
- pytam sam siebie - we wszystkim mam pecha i nic mogę obejrzeć do końca tego,
na co przyszedłem?". Ale to jeszcze nie film. Znowu reklama.
A potem dzieje się
coś dziwnego. Pojawia się dowódca dywizjonu: posągowy i smutny Marcin
Dorociński. To niemożliwe, żeby Piotra w międzyczasie zestrzelili. Dziwny ten
film. Polscy lotnicy więcej piją, niż latają. To kac wpływa na ich bohaterstwo.
W snach męczą ich wojenne koszmary. Ładna Angielka okazuje się łatwa
erotycznie do zdobycia, za co obrywa od przełożonego, który nie lubi kobiet.
Wszystko na dodatek jest szarobure.
Po powrocie do domu
dowiaduję się, że pomyliłem filmy. Byłem na angielskim. Kto by przypuszczał, że
w odstępie dwóch tygodni tylko u nas wyświetlą dwa filmy o tym samym? Mimo
strachu, że polski film będzie jeszcze gorszy, podejmuję bohaterską decyzję,
że go obejrzę.
To dziwne, ale nasz
film, po pierwsze, nadaje się do kin, po drugie, z tym angielskim nie ma co go
porównywać. Jest według książki, na której wychowało się moje pokolenie.
Patriotyczny na tyle, ile trzeba. Brawurowo grany przez polskich aktorów. A co
najważniejsze, tak jak uczyliśmy w czasie bitwy o Anglię angielskich pilotów
latać, tak teraz będziemy ich filmowców szkolić w efektach specjalnych.
Tańszych i lepszych. Bez wysilania się na superprodukcję powstał polski film,
który serdecznie polecam.
Jest coś, co oba
filmy łączy. Z żadnego nic wynika, że premier Morawiecki latał w Dywizjonie 303
i zestrzelił najwięcej Niemców.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Nas interesujemy my
Co jeszcze musi się zdarzyć, żebyście się
obudzili z tego letargu? Czy wszystko wam jedno, w jakim kraju żyjecie?
Czy mamy wolność i demokrację, czy prawo i sprawiedliwość?
- pytała z goryczą Dorota Wellman, popularna dziennikarka i działaczka
społeczna, na łamach „Wysokich Obcasów”. Młodych - zdaniem autorki - interesuje
wygodne życie, nie obchodzi ich polityka, są pozbawieni właściwości ideowych,
ojczyznę mają w d... (trzykropek mój - Pass). Po tekście Wellman rozgorzała
dyskusja, widać, że autorka wsadziła kij w mrowisko. Starzy i młodzi wylewali w
internecie swoje żale.
Starzy mówią
młodym, że kiedy oni byli w ich wieku, angażowali się w sprawy publiczne,
walczyli o wolność, tymczasem dzisiaj młodzi są obojętni na to, co dzieje się w
Polsce, cechuje ich egoizm, skupienie na własnej karierze, kredytach i latte z
mlekiem sojowym, co jest podobno symbolem zepsucia młodych, ociemniałych i
głuchych. Ociemniałych na skradający się faszyzm, głuchych na wrzaski
Kaczyńskiego i na stukot podkutych butów ONR.
Młodzi z kolei mają
pretensje do starych, że zamiast robić coś konkretnego, drepcą w miejscu w
bezproduktywnych i coraz mniej licznych demonstracjach, w których marzy im się
powtórka walki z ZOMO i burzliwej młodości w starciu z komuną. Tymczasem wbrew
temu, co mówią Morawiecki i inni propagandyści, komuny już nie ma, jest za to
demokratycznie wybrany rząd, który dysponuje siłą, nie waha się jej użyć i z
powodu byle demonstracji władzy nie odda. Trzeba wygrać wybory.
Bagatela - wygrać
wybory. Ale jak? Pomiędzy pokoleniami krążą znawcy, jajogłowi, uczeni w piśmie,
komentatorzy, paneliści, którzy ubolewają, że opozycja jest słaba, ale nie
należy jej krytykować, bo innej nie ma. Do ludzi biernych nie można mieć
pretensji, bo zostali oszukani przez bezduszną transformację. Urągać na rząd
można, ale jak długo? To się musi znudzić każdemu i władza na apatię liczy. W
końcu już wszystko wiadomo - populizm, nacjonalizm, klechistan, demokratura,
podsłuchy, fałszowanie historii i wszystkiego, co jego jest, możliwe, że
wyborów również. No i co z tego? 38 proc. za PiS i ani drgnie.
Na Facebooku
wybieram interesujący wpis pióra 34-letniego Rafała Sadowskiego. Młody (?)
autor nie oszczędza seniorów: - Wasze marsze są nieskuteczne... Władza ma je w
d... (trzykropek mój - Pass). Tęsknicie za walką z PRL-em i chcecie tę walkę
odtwarzać dzisiaj, walcząc z rządem, który choć jest arogancki, głupi i
niebezpieczny, PRL-em nie jest, nie był i nigdy nie będzie. Chcecie z „wykonujących
obowiązki policjantów zrobić ZOMO” (a ZOMO nie wykonywało obowiązków? - Pass),
macie za złe, że PiS wykorzystuje mentalność ofiary i Chrystusa narodów.
- A sami co
robicie? - pyta Sadowski. Próbujecie nam wtłoczyć, że PiS nas za
przeproszeniem rucha na każdym kroku, a my to łykamy, bo jesteśmy zajęci
Netflixem i sojowym latte? To wy dajecie się rozgrywać PiS, dostarczacie mu
wroga, krzyczących, zdezorientowanych ludzi, których łączy jeden cel: zniszczyć
PiS. Przyznaje jednak, że PiS bezczelnie przejmuje kontrolę nad państwem,
traktuje inaczej myślących jak śmieci, rujnuje nasze stosunki międzynarodowe.
Co na to proponuje
pan Sadowski? Proponuje on edukować wieś, „zrozumieć ich gniew”, ile dla nich
znaczy 500+. - To my punktujemy PiS - twierdzi, wskazujemy, gdzie PiS złamał
prawo, a gdzie nie, prostujemy fakty, wskazujemy rażące błędy opozycji, mówimy
prawdę, bo to jest najmądrzejsze, co można robić. Nie wychodzimy na ulice, bo
jesteśmy zbyt zajęci pracą i dziećmi, „by nie wyrosły na buców głosujących na
kretynów”. To są ważniejsze rzeczy niż Wasze marsze. Od nas się odwalcie -
proponuje pan Sadowski. „My robimy swoje. My będziemy głosować”. Jeśli spróbują
sfałszować wyniki wyborów (co jest mało prawdopodobne, bo zagranica będzie
patrzeć na ręce), to „przyznamy się do porażki i opuścimy kraj”.
My - to znaczy kto?
Rafał Sadowski odpowiada. „My, projektanci, artyści, pisarze, lekarze
rezydenci, biznesmeni. Wyjedziemy, pozostawiając ten smutny kraj smutnej większości”.
Mamy wszystko przemyślane. A wy (drogie Staruszki, droga Doroto Wellman), jaki
macie plan? - kończy.
Odpowiadam jako
staruszek. Po pierwsze, do kogo ta mowa? Artyści, lekarze, biznesmeni to
przecież garstka, cały naród się nie wyprowadzi. Pan Sadowski swoim płomiennym
memoriałem potwierdza tylko diagnozę Doroty Wellman - nas interesujemy my. Jak
nas nie posłuchacie, to „walcie się”. Ale jaką Rafał Sadowski ma dla nas
propozycję? Mamy siedzieć na walizkach i czekać na wynik wyborów? Wolne żarty!
Kto i co czeka za granicą na 38 mln minus projektanci i filmowcy? Mamy stać
się uchodźcami? Mamy się obrazić na Polskę?
Z inną propozycją wystąpił ostatnio nasz
redakcyjny kolega Rafał Woś, też z młodszego pokolenia. Kilka dni temu na
stronach Gazety.pl ukazał się jego tekst pt. „Lewico, czas na współpracę z
PiS. Trzeba budować z Kaczyńskim demokratyczny socjalizm”. Lubię i cenię tego autora,
również z przyczyn egocentrycznych, ja także zaczynałem w POLITYCE od tekstów
ekonomicznych. Woś pisze o „rozsądnym otwarciu się na dialog z PiS” i w ogóle
z prawicą - od „Gazety Polskiej” po Klub Jagielloński. Pozwoliłoby to na
„wzajemne poznanie się”, zbliżenie poglądów („demokratyczny socjalizm”,
rozsądna krytyka UE), wreszcie ucywilizowanie PiS, który może pozostać u władzy
dłużej.
Jeżeli chodzi o
mnie, to „dziękuję, postoję”. „Gazetę Polską” znam, czytałem nie raz, od
Doroty Kani po Marcina Wolskiego, z panem Sakiewiczem na czele. Wiemy o sobie
wystarczająco, żeby wykluczyć owocną współpracę, np. nad udoskonaleniem
„Resortowych dzieci”.
Pozostaje
„ucywilizowanie” Kaczyńskiego i jego wyznawców. Kto tu kogo ma cywilizować?
Oni uczą nas miłości rodzinnej, patriotyzmu, godności, historii,
praworządności, cnót rodzinnych - oni nas cywilizują na każdym kroku. Uważają
nas za dzikusów i degeneratów, jakże więc mogą się otworzyć na naszą misję
cywilizacyjną?
Sorry, Panie
Rafale. Ja się na to nie piszę, ale będę pierwszy, który Panu pogratuluje
sukcesu. Na razie pozwalam sobie wznieść gruziński toast: wypijmy za wielki
sukces naszej beznadziejnej sprawy.
Daniel Passent
W tym kraju
Do napisania niniejszego felietonu skłoniły
mnie dwa wydarzenia: wyrok uniewinniający 13 członków organizacji Obywatele RP
w sprawie protestu przed Sejmem w grudniu 2016 roku oraz wypowiedź
amerykańskiego kongresmena z Teksasu, Beta O’Rourke’a w sprawie znieważenia
amerykańskiego hymnu. Najpierw ta druga kwestia.
Poszło o zachowanie
futbolisty Colina Kaepernicka z drużyny San Francisco 49ers. W 2016 roku nie
wstał, gdy grano amerykański hymn. Siedział nieruchomo na ławce swojej drużyny,
co uznano za niewytłumaczalny brak szacunku. Media natychmiast osaczyły go
pytaniami o powody tego gestu. Odpowiedział: „Nie mam zamiaru stać i okazywać
szacunku fladze państwa, które jest opresyjne wobec czarnych ludzi. Dla mnie to
ważniejsze od futbolu. Byłbym samolubem, gdybym udawał, że nie widzę, co się
dzieje. Ciała zastrzelonych niewinnych czarnych ludzi leżą na ulicy, a biali,
którzy do nich strzelali, idą na urlopy i dostają pensje”.
Kaepernick
kontynuował protest w kolejnych meczach, zmieniając jego formę: teraz podczas
hymnu przyklękał na jedno kolano. Wkrótce dołączyli inni zawodnicy, także
biali. Protest stał się ruchem społecznym. Nie wszystkim się to spodobało.
Prezydent Donald Trump zażądał, by wszystkich, którzy klękają, „wyrzucić z ligi
na zbity pysk”.
Dziś Colin
Kaepernick jest bezrobotny. Właściciele ligi NFL zdecydowali, że podczas hymnu
trzeba stać i trzymać prawą dłoń na sercu. Kaepernick otwiera czarną listę
niepożądanych ludzi w tym sporcie.
O stosunek do
klękania zapytano kongresmena Beta O’Rourke’a w trakcie spotkania z weteranami
wojny w Afganistanie. „Czy nie jest to brak szacunku wobec tu siedzących,
którzy poświęcają życie, walcząc za nasz kraj?”. O’Rourke odpowiedział: „Nie
jest” i wyjaśnił: „Kiedy przeczytasz książkę Taylora Brancha »Ameryka w
czasach Kinga«, dowiesz się, czym był pokojowy ruch doktora Kinga. Oni walczyli
bez użycia przemocy. Wcześniej ginęli w Filadelfii i Missisipi tylko dlatego,
że popełnili zbrodnię bycia czarnymi mężczyznami. Za chęć bycia szanowanymi
czarnymi kobietami. Dziewczyny, które zginęły w zamachu bombowym na kościół
[dokonanym przez Ku Klux Klan], ci, których zmasakrowano podczas marszów
Selma, ci, którym pluto w twarz za to, że usiedli z białymi ludźmi do lunchu, w
tym samym kraju, za który ich ojcowie przelewali krew na plażach Omaha i
Okinawie - im też jesteśmy winni szacunek. Wolności, które dziś mamy, zostały
wywalczone także przez tych, którzy jak [czarnoskóra] Rosa Parks wbrew
ówczesnemu prawu przesiedli się na przód autobusu [dla białych]. Pokojowe
protesty, jak klękanie, przypominają nam, że czarni są nadal zabijani i że nie
ma za to odpowiedzialności ani sprawiedliwości. Ten problem sam się nie
rozwiąże. Mają prawo uklęknąć w walce o prawa zawsze, wszędzie i gdziekolwiek.
Dziękuję bardzo za zadanie pytania”. Dostał owację.
Piszę to w dniu, w
którym sąd uniewinnił 13 członków organizacji Obywatele RP. Sędzia uznał, że
mieli prawo do pokojowego protestu. To była pierwsza od wielu dni dobra
wiadomość. Tego samego dnia prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania wobec
ludzi wieszających bannery z napisem „Konstytucja” na pomnikach - i to była
druga.
Gdy Karczewski
nazywa protestujących świrami, Terlecki hołotą, a Czarnecki mówi, że protesty
doprowadzą do rozlewu krwi, któremu winni będą biorący w nich udział, to coś
im powiem: to wy macie broń, nie my. To wy używacie przemocy, służb, podsłuchów
i inwigilacji - nie my. To wy łamiecie konstytucję - nie my. Po naszej
stronie, wolnych obywateli tego kraju, przemocy nie ma, po waszej - jest.
Spokojnie mógłbym
spalić polską flagę w 1968 r., gdy polscy „żołnierze wyklęci” wjechali do
walczącej o wolność Czechosłowacji, a polskie czołgi stały na ulicach Pragi.
Mógłbym ją spalić, gdy milicjanci przebrani w mundury wojskowe strzelali w
1970 r. do polskich stoczniowców. Miałem prawo ją spalić i podeptać, gdy w
1981 r. Jaruzelski wyprowadził armię przeciwko narodowi polskiemu, bo to nie
była wtedy polska flaga, choć też biało-czerwona. Zawsze to władza stosowała
przemoc, nie naród. Teraz sponiewieraliście miliony uczciwych ludzi,
zdeptaliście polską konstytucję, odebraliście godność tym, którzy nam dali
wolność. Pokojowe protesty krzyczą, byście się opamiętali. Jesteście o krok od
przekroczenia granicy, za którą polska flaga, hymn i złamana konstytucja będą
symbolami uzurpatora, nie narodu.
Zbigniew Hołdys
Nie-państwo
Walca PiS nic dziś
nie powstrzyma. Ale to nie znaczy, że należy stać i patrzeć.
W poniedziałek Obywatele RP przez trzy
godziny blokowali wejście do sali obrad w Krajowej Radzie Sądownictwa, gdzie
miały się zacząć kolejne przesłuchania w „konkursie” do Sądu Najwyższego
(„konkursie”, bo nie wiadomo czym, poza„ mentalnością służebną”, konkurują
między sobą kandydaci). W końcu wyniosła ich policja, której tuż przedtem MSW
odblokowało fundusz na dodatki socjalne.
Zeszłotygodniowy„konkurs” do Izby Dyscyplinarnej zakończył się sukcesem:
wybrano 12 osób, w tym sześciu prokuratorów znanych od lat ze ścisłej
współpracy ze Zbigniewem Ziobrą - jak Małgorzata Bednarek, twórczyni
„zbiorowego” Stowarzyszenia Prokuratorów AdVocem. A także prokuratora Adama
Rocha, który - jak doniosła „Gazeta Wyborcza” - zlecił czynności śledcze z
kobietą w trakcie porodu, co w postępowaniu przed Trybunałem w Strasburgu
uznano za naruszenie zakazu tortur i innego okrutnego traktowania. KRS wybrała też
piewcę „dobrej zmiany” radcę Adama Tomczyńskiego. A także członka tzw. Zespołu
Kuchcińskiego, który odpierał zarzuty Komisji Weneckiej„w tempie gotowania
szparagów"- prof. Jana Majchrowskiego. I Małgorzatę Ułaszonek-Kubacką,
byłą pełnomocniczkę Zbigniewa Ziobry w sprawie, jaką wytoczyła mu zdegradowana
przez niego pani prokurator.
KRS zostawił cztery
nieobsadzone miejsca - Zbigniew Ziobro może sobie na nie sam dobrać sędziów,
których deleguje do Izby Dyscyplinarnej. I odwoła, jak mu nie będą powolni.
KRS pracuje wytrwale, by obsadzić Sąd
Najwyższy, zanim zapadną jakieś rozstrzygnięcia Trybunału Sprawiedliwości UE w
sprawie jego „reform” Trybunał już rozpoczął rozpatrywanie pytania
prejudycjalnego siedmiu sędziów SN. Ta siódemka to kandydaci na pierwsze ofiary
Izby Dyscyplinarnej. Ich przykładne ukaranie wydaleniem z zawodu może ostudzić
buzującą sędziowską niezawisłość. W miarę budowy socjalizmu walka klas się
zaostrza.
Jarosław Gowin w
wywiadzie dla „Do Rzeczy” za powiedział, że rząd nie uzna wyroków TSUE.
Prokurator Piotrowicz, członek nowej KRS, informację, że we wrześniu Sieć
Europejskich Rad Sądownictwa zawiesi polską KRS w prawach członka,
skwitował:„należy sobie postawić pytanie, na ile owocna jest tego rodzaju
przynależność, która wiąże się też z określonymi kosztami”. I właściwie ta wypowiedź
pasuje do innego pytania, które wcześniej czy później zada PiS: po co nam
dalsza przynależność do Unii Europejskiej? Bo jak nie wykonamy wyroków Trybunału,
ten nałoży kary, jak ich nie zapłacimy - to Unia wstrzyma dotacje.
A jeśli chodzi o wartości, to z Unią i tak
nas już nic nie łączy. Tym bardziej że za chwilę wyroki polskich sadów nie będą
honorowane w państwach unijnych. Będziemy mieli sądy obsadzane nie-sędziami
przez nie-Krajową Radę. Ci nie-sędziowie będą wydawali nie-wyroki.
I jedynym wyjściem dla dobra państwa będzie ich uznawanie.
Jak zrobił to w czerwcu Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, który
stwierdził, że wprawdzie wyrok Trybunału Konstytucyjnego wydany z udziałem
dublera Mariusza Muszyńskiego to nie-wyrok, ale jednocześnie uznał, że nie
może orzec, że nie ma mocy prawnej.
A potem będziemy
mieli jeszcze nie-posłów i nie-senatorów wyłonionych w nie-wyborach, które
zatwierdzą nie-sędziowie w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego. I
nie-rząd. I w końcu nie-państwo.
Ewa Siedlecka
Słowa jak bumerangi
Ile złego można
zrobić, mówiąc bez zastanowienia albo przeciwnie - z cynicznym namysłem?
Milczenie przedstawicieli Polonii w
Wellington, protestujących przeciwko deptaniu przez prezydenta Dudę polskiej
konstytucji, było głośno słyszalne także u nas, aż na drugiej stronie świata.
Cisza potrafi zagrzmieć bardzo dobitnie. A zdjęcia protestujących ze znajomymi
plakatami KONSTYTUCJA tuż za prezydentem są bardzo wymowne. Zarówno tez
Australii, jak i tez Nowej Zelandii.
Dobitne jest też
to, że prezydent naszego kraju dziękował za przyjęcie małych polskich uchodźców
w 1944 r., słynnych „dzieci z Pahiatua”, w sumie 733 osób razem z wychowawcami.
Osierocone w sowieckich obozach, przez Persję i ocean dotarły do Nowej Zelandii.
Prezydent wyrażał wdzięczność za okazanie im gościnności, serca i troski, ale
nic nie powiedział o tym, jaki jest jego oraz rządu PiS stosunek do
przyjmowania osób, które poszukują pomocy, azylu, bo uciekły ze swoich,
objętych wojną i prześladowaniami krajów.
A mówiąc ściślej,
prezydent opowiedział się za wolnością, bo twierdził, że broni uchodźców przed
siłowym przenoszeniem ich do Polski. Tylko o to rządowi przecież chodzi: nic
na siłę! Pozostawienie obywatelom swobody działania jest podobno ich zasadą.
Czy dla tego właśnie przy przejściu granicznym w Brześciu miesiącami koczują po
stronie białoruskiej obywatele Czeczenii, którzy chcą złożyć wniosek o azyl,
ale polskie straże im to uniemożliwiają?
W Australii prezydent podobno miał dokonać
zakupów fregat Adelaide, ale nic z tego nie wyszło. Wyszło natomiast dzielenie
Polaków. Nawet tam, na antypodach! Prezydent uroczyście odznaczył „za zasługi
na rzecz demokracji” m.in. znanego wyznawcę religii smoleńskiej, wulgarnie
hejtującego wszystkich, którzy sprzeciwiają się PiS, Witolda Skoniecznego, co
wywołało ostrą krytykę ze strony australijskiej Polonii.
A po co prezydent
pojechał do Nowej Zelandii, tego nawet chyba nie wie jego kancelaria. Z jej
opisów nie wynika nic poza tym, że Andrzej Duda jest pierwszym polskim
prezydentem na tych pięknych wyspach. Pierwszy. To jest podkreślane często i
gęsto przez pracowników Andrzeja Dudy.
Jego przyjazd
poprzedzony został listem do pani premier Jacindy Ardern, napisanym przez
polskiego prawnika Marcina Betkiera, wykładającego na znakomitym wellingtońskim
Uniwersytecie Victoria. Starannie opisał on łamanie prawa w Polsce i poprosił,
aby w ramach dobrych relacji między naszymi krajami pani premier poruszyła ten
temat w trakcie spotkania. Pewien szmatławy portal natychmiast okrzyknął
Betkiera donosicielem, po czym w sieci wylał się na niego hejt. Okazuje się,
że rozmowa o Polsce w obcym języku i za granicami naszego kraju, jeżeli nie
idzie po linii PiS, zawsze jest donosem.
Jeszcze jednym
akcentem zaznaczył pan Pierwszy swoją obecność w Kraju Długiej Białej Chmury,
jak nazywają go Maorysi, a mianowicie pomylił Nową Zelandię z Irlandią.
Zapatrzył się pewnie na intensywną zieleń pofałdowanych spokojnych
przestrzeni,
pasące się owce, język słyszał wokół siebie angielski i tak
mu się jakoś skojarzyło. Dziękował więc „społeczeństwu irlandzkiemu i władzom
irlandzkim”, a stojąca obok ze słuchawkami na uszach pani premier z kamienną
twarzą nic nie dawała po sobie poznać. Może czasem lepiej byłoby pomilczeć?
Im bliżej kampanii wyborczej i im lepsze
samopoczucie władzy, tym bardziej najważniejszym osobom w Polsce puszczają
wszelkie zawory bezpieczeństwa i bzdura miesza się z fantazją, tak jak Nowa
Zelandia z Irlandią. To, co u prezydenta było, przyjmijmy, przejęzyczeniem, u
premiera jest budowaniem wizerunku opartego na kolorowaniu własnych zasług i
dodawaniu sobie wagi fake newsami.
Premier opowiada,
że negocjował przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Swoimi zasługami na
tym polu chwalił się już w lipcu tego roku podczas wystąpienia przed
Parlamentem Europejskim. Naszpikowane było kłamstwami, oszczerstwami pod
adresem sędziów i opozycji. Mało kto zwrócił uwagę na wypowiedź: „pracowałem
nad wejściem Polski do Unii”. Ale teraz, w swoim sławetnym wystąpieniu w
Sandomierzu, puścił wodze fantazji i wykrzyczał: „Ja sam negocjowałem!”.
Wywołało to irytację wszystkich, którzy tamte czasy pamiętają albo którzy brali
udział w tym niezwykle złożonym procesie. Wybujała wyobraźnia? Brak skromności?
To, że Mateusz
Morawiecki przez kilka miesięcy był wysokim urzędnikiem Urzędu Komitetu
Integracji Europejskiej wprowadzonym tam przez swojego ówczesnego protektora
Ryszarda Czarneckiego, nie znaczy, że brał udział w negocjacjach. Departament,
którym przez chwilę kierował, sam bynajmniej nie negocjował. Kiedy
negocjowanie naszego członkostwa w Unii szło pełną parą pod przewodnictwem Jana
Kułakowskiego i jego świetnego zespołu, Czarnecki został z Urzędu wyrzucony
przez premiera Buzka. Konflikty, które generował, uniemożliwiały bowiem
efektywną pracę (co do dziś się nie zmieniło), a jego protegowany Mateusz Morawiecki
przeniósł się do pracy w banku. Myto dokładnie pamiętamy, panie premierze.
Dlaczego więc premier to mówi? Jedna z możliwych
odpowiedzi brzmi tak: Polacy są w zdecydowanej większości zwolennikami naszego
członkostwa w UE. Dziś coraz więcej osób widzi i rozumie, że rząd PiS
wyprowadza nas z UE, a samą Unię osłabia. Na szczęście znaczna większość
Polaków rozumie, że to jest dla nas zabójcze. Więc premier chce sobie dorobić
twarz eksperta od spraw unijnych, wpływowego gracza, który nas do tego
najbardziej prestiżowego klubu na świecie wprowadził i wie, jak z nimi gadać.
Fake news! Ani on nas wprowadził, ani wie, jak z nimi gadać. I dopóki będzie
niszczył system sądownictwa - się nie dogada.
To całe gadanie
jest kłamstwem. Powtarzam: może czasem lepiej byłoby pomilczeć.
Różą Thun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz