sobota, 8 września 2018

Pożegnanie z honorem,Czy do Sądu Najwyższego biorą uczciwych?,Obiecanki Cacanki,Sam rząd,Niezłomni,Wizja telewizji,Strażnik łamania konstytucji,Postanowienia jesienne,Kilka małych inspiracji i Sombrero i swastyka



Pożegnanie z honorem

Pogrzeb senatora Johna McCaina to pożegnanie nie tylko z nim, ale z polityką, która, niestety, zdaje się odchodzić w przeszłość. Nie tylko w Ameryce.
   Trudno komentować uroczystość, której się nie widziało, a którą widzieli już czytelnicy. Ale widzę oczami wyobraźni, jak będzie wyglądało pożegnanie McCaina w Narodowej Ka­tedrze w Waszyngtonie. Słyszę prezydentów Busha i Obamę, którzy oddadzą mu hołd w swych wystąpieniach. Wiem, co powiedzą. To, co czują miliony ludzi, oddających cześć czło­wiekowi, który ożywiał sens zapominanych tak często ostat­nio słów - honor, służba, męstwo.
   Podniosłe słowa nie powinny jednak przesłaniać praw­dziwego McCaina, który wcale nie był ze spiżu. Jego siła nie polegała na tym, że nie odczuwał strachu, ale na tym, że po­trafił go przezwyciężyć. Nie na tym, że nie miał słabości, ale na tym, że potrafił je pokonać. Nie na tym, że zawsze wygry­wał, ale na tym, że nauczył się przegrywać w stylu, który na­wet klęskom nadawał głęboki sens. Miał na koncie nieudane małżeństwo i zdrady, ostre personalne ataki na oponentów, był zamieszany w aferę korupcyjną. Na końcu to jednak on stał się symbolem walki o czystość w polityce, wierności za­sadom i szacunku dla rywali. Nawet dla tych, którzy - jak Bush junior i Obama - grali z nim ostro, a pokonali go nieko­niecznie czystymi metodami. To jednak oni, wedle jego ży­czenia, mieli nad jego trumną przemówić do narodu.
   Może w innych czasach pożegnanie McCaina nie miałoby tak symbolicznego wymiaru. Bo trzeba było Trumpa i jego prezydentury, by zobaczyć, czym jest nie polityczna brutal­ność, ale polityczna amoralność, nie ciosy po gongu zadawa­ne w ogniu walki, ale świadome ciosy poniżej pasa, czym jest polityka patologicznych kłamstw i wstrętnych oszczerstw. Czasem wielkość, by lśnić, potrzebuje tła w postaci niegodziwości i braku klasy. Wtedy wystarczy zbitka obrazów. McCa­in z kontuzjami z powodu ran i tortur z trudem podnoszący rękę, by uścisnąć dłoń przeciwnika, i Trump z zaciśniętymi pięściami i splecionymi ramionami w milczącej pozie, gdy dziennikarze proszą go o kilka słów o McCainie. Prezydent niepomijający żadnej okazji, by pokazać małość. Nie tylko wtedy, gdy w kampanii szydził z bohaterstwa McCaina, nie tylko wtedy, gdy wiadomo już było, że senator ma raka móz­gu, ale także wtedy, gdy już umarł.

   McCain i Trump to więcej niż dwaj politycy. To figury symbolizujące dwie Ameryki i dwa style. Senator cierpiał z powodu podziału Ameryki mniej więcej tak głębokiego jak podział Polski. Ten rów często pokonywał, fundując sobie kanonadę oskarżeń raz z tej, raz z tamtej strony. Czynił to, pozostając, by tak rzec, antysymetrystą, niezrównującym zła z dobrem albo błędu z grzechem śmiertelnym. Nie fundował też publice erzacu w postaci frazesów o jedności bez zważa­nia na fundamentalne różnice. Nie kokietował jej ani się do niej nie wdzięczył. Twardo bronił zasad i wartości.
    „The Guardian” napisał, że McCain był sumieniem Partii Republikańskiej i zapytał, kto go zastąpi, pytanie zostawiając bez odpowiedzi, a nawet bez śladu sugestii. Czytając to, sam zadałem sobie jednak pytanie nie o partię, która ma prezy­denta i większość w parlamencie amerykańskim, ale o tę, któ­ra ma całą władzę w Polsce. Czy jest w niej jedna osoba, jedna - która widzi katastrofę, jaką ta władza gotuje Polsce; widzi moralną korupcję, która za jej sprawą przenika państwo; wi­dzi brutalne niszczenie państwa prawa i obrzydliwe konkursy wazeliniarzy i miernot, ścigających się o miejscówki w Sądzie Najwyższym? Czy taka jedna osoba jest i czy ma dość hono­ru i męstwa, by wstać, walnąć w stół i powiedzieć - DOŚĆ Czy jest jedna osoba gotowa zaryzykować stanowisko, służbową limuzynę, poselski mandat i ostracyzm własnego środowiska, by raz, choć raz, powiedzieć prawdę i choć raz stanąć po stro­nie wartości, a nie własnego interesu. Czy, ujmując to inaczej, w partii PiS jest ktoś, kto mógłby być Johnem McCainem. Ni­kogo takiego nie widzę, ale przecież nie oznacza to, że nikogo takiego nie ma. W końcu na kolejnych zakrętach historii były takie osoby nawet w PZPR, więc może jest i w PiS ktoś taki jak John McCain, który tuż po operacji mózgu wrócił do Sena­tu, żeby oddać głos i zablokować plan unicestwienia przefor­sowanego przez Obamę systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Wbrew własnej partii. Wbrew własnemu prezydentowi. Nie zawsze za przyzwoitość jest nagroda. Ale czasem jest. Niewy­mierna, ale - jak w przypadku McCaina - oczywista.
   By postąpić tak, jak nakazuje honor, niekoniecznie trze­ba być w stu procentach bohaterem i postacią pomnikową. Kiedyś żona Johna McCaina dostała piękny bukiet kwiatów z karteczką „od Johna”, za który mu podziękowała. Nic ta­kiego, odpowiedział. Jakiś czas później okazało się, że kwia­ty były od innego Johna.
Tomasz Lis



Czy do Sądu Najwyższego biorą uczciwych?

Były sędzia Wiesław Johann, przedstawiciel prezydenta w KRS, z racji opozycyjnej przeszłości stara się zachować resztki godności. Jest niczym kochaś przyłapany w dwuznacznej sytuacji, który usiłuje zasłaniać wrażliwe miejsca rozrzuconymi fatałaszkami

Nie, procedury wyboru sędziów do Sądu Najwyższego nie skompromituje fakt, że wśród zaopiniowanych pozytywnie kandydatów do Izby Dyscyplinarnej znajduje się Małgorzata Ułaszonek-Kubacka, radca prawna z dyscyplinarką za przekroczenie uprawnień w trakcie ściągania długu. Nadużycia prawa zarzuca się zresztą i innym kandydatom do SN – który ma być wszak „koroną prawa” stojącą na straży praworządności w Polsce.

Myślę, że sprawę da się jednak szybko załatwić. Jakby w dzisiejszych czasach powiedział Franc Fiszer: „Skoro brakuje odpowiednich kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego, to się dobierze z uczciwych”.

By żaden kierowca seicento nie miał szans

Wszak chyba nikt nie ma wątpliwości, o co chodzi. Grupa polityków wsparta przez wybranych z naruszeniem konstytucji uległych wobec ministra Zbigniewa Ziobry członków KRS ma wybrać posłusznych władzy PiS sędziów Sądu Najwyższego. Sprawa jest prostsza niźli konstrukcja cepa. I po zgłoszeniu przez KRS kandydatów na sędziów do Sądu Najwyższego chyba nie ma już co do tego wątpliwości.

W imię jakich idei to czynią? Być może – jak stwierdził autorytet moralny Stanisław Piotrowicz – chodzi o to, by „sędziowie, którzy są zwykłymi złodziejami, nie orzekali dalej”. Albo – jak twierdzi wicepremier Beata Szydło – by „skończyła się bezkarność demonstrujących”. A być może po prostu po to, aby rekomendowani do SN prokuratorzy ministra Zbigniewa Ziobry mogli ocenić sędziów czy wydali odpowiednie wyroki. Jest ich wszak aż sześciu wśród 12 kandydatów do Izby Dyscyplinarnej. Chyba jednak chodzi o sprawy czysto praktyczne. By żaden kierowca seicento w zetknięciu z kolumną rządową nie miał szans, a prezydent nie musiał już ułaskawiać funkcjonariuszy PiS, którzy przekroczyli prawo, naginając przy tym przepisy i logikę.

Wedle PiS właśnie tego bowiem domaga się suweren – naród polski, który powierzył mu w 2015 roku władzę.

Johann narzeka na pośpiech

Najbardziej interesującą postacią w tym całym zamieszaniu jest przedstawiciel prezydenta w KRS były sędzia Wiesław Johann, który z racji opozycyjnej przeszłości stara się zachować resztki godności. Jest niczym kochaś przyłapany w dwuznacznej sytuacji, który usiłuje zasłaniać wrażliwe miejsca rozrzuconymi fatałaszkami.

Ostatnio w wywiadzie dla Radia RMF FM stwierdził, że miał wątpliwości co do niektórych kandydatów, a wskazanie Ułaszonek-Kubackiej ocenił jako błąd, ale „trudno sobie wyrobić zdanie na podstawie trzyminutowego referatu”. Ogółem sędzia narzekał, że KRS musiał pracować pod presją i w pośpiechu.

Zaraz, zaraz. Kto w takim razie zmusza niezależny, konstytucyjny organ do pracy w pośpiechu? Jeśli ktoś nakazuje KRS w imię presji czasu opiniować niewłaściwe osoby, to sędzia Johann, gdyby miał odrobinę przyzwoitości, powinien zaprotestować, bo nie sądzę, by było go stać na podanie do dymisji.

Przypadek kandydata Kamila Zaradkiewicza – któremu PiS chciał się odwdzięczyć za dotychczasowe usługi, ale jego kandydatura przeszła dopiero po interwencji ministra Ziobry – świadczy o tym, że gdy trzeba, to KRS potrafił powstrzymać się w biegu.

O perypetiach radczyni Ułaszonek-Kubackiej, jak stwierdził w TVN 24 rzecznik Izby Radców Prawnych w Białymstoku Przemysław Ślepowroński, KRS został już wcześniej uprzedzony. Informacje o jej dyscyplinarce zostały na czas dostarczone do Rady, ale osobą pozytywnie rekomendującą tę kandydaturę był wspomniany już poseł PiS Stanisław Piotrowicz, który wraz z posłanką Krystyną Pawłowicz zdają się rozdawać w KRS karty.

Sędzia Johann w tej sytuacji stoi przed dylematem. Czy w przedstawieniu pt. „Branie przez PiS sędziów za mordę” ma grać kompletnie zagubionego w rzeczywistości, zahukanego Felicjana Dulskiego, czy może Idiotę według Dostojewskiego. Sędzia w wywiadzie dla RMF FM powiedział, że w sprawie wyboru do Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego kandydatki z dyscyplinarką „gotów jest uderzyć się w pierś”. Sugerowałbym wpierw mocne uderzenie się w głowę.

Paweł Wroński

Obiecanki Cacanki

Wielokrotnie proponowałem różnym gremiom, że w obecnej sytuacji mogę objąć jakieś bar­dzo ważne stanowisko. Chciałem być prezy­dentem Polski. Zgłaszałem się też jako kandydat do pracy w Radzie Nadzorczej lub Zarządzie ważnej spół­ki skarbu państwa. Wszystko, i tu się dziwię, bez odze­wu. Pojawia się jednak kolejna szansa. Potrzebuję Was, Drodzy Czytelnicy, wyborcy, do poparcia mojej kandy­datury na prezydenta Warszawy. Nie jestem czyścicie­lem kamienic, kocham Warszawę, przeprowadziłem się do niej 40 lat temu i dużo mogę dla niej zrobić. Prośbę moją kieruję do tych wszystkich, dla których ważny jest program kandydata, a nie jego wygląd zewnętrzny. Jeśli jednak chodzi o wygląd, to już w tej chwili mogę przy­rzec, że pogodzę się z noszeniem garnituru na co dzień, bez względu na zmiany klimatyczne. Śledzę obietni­ce dotychczas zgłoszonych kandydatów i dochodzę do wniosku, że mój program jest o wiele ciekawszy, a na dodatek wydatnie wpłynie na życie mieszkańców na­szej stolicy. A oto moje główne założenia programowe. Uważam, że w Warszawie powinno być więcej mostów i dlatego w czasie mojej prezydentury wybudujemy ich 20. Według moich obliczeń taka liczba wystarczy do rozładowania korków. Jeśli chodzi o metro, to potrzeb­ne jest jeszcze co najmniej 15 linii i tu nie będę prze­sadzał, ale 10 krzyżujących się ze sobą linii na pewno powstanie w czasie pierwszej mojej kadencji. Dzieci w wieku żłobkowym i przedszkolnym znajdą miejsca w darmowych placówkach tam, gdzie będą chcieli tego rodzice. Powstaną trzy hale widowiskowe na 15 tys. wi­dzów, przy czym jedna z nich będzie wielofunkcyjna, a dwie z przeznaczeniem na koncerty i wielkie wyda­rzenia sportowe. Będę dążył do tego, żeby Warszawa wreszcie stała się stolicą olimpijską. Myślę w pierw­szej kolejności o olimpiadzie zimowej, a jeśli zostanę wybrany na następną kadencję, to również o letniej. Komunikacja miejska będzie darmowa, a pod całym Śródmieściem zbudujemy parkingi na 70 tys. samo­chodów. Dodam, że parkowanie będzie darmowe. Mam jeszcze wiele propozycji, które ujawnię po zgłoszeniu mnie na funkcję prezydenta. Proszę nie pytać, czy to wszystko jest możliwe. To już jest moja sprawa.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Sam rząd

Jak na szumne zapowiedzi, szaleństwa nie było. Samorzą­dowa Konwencja PiS miała ujawnić strategię partii nie tyl­ko na nadchodzące wybory lokalne, ale i na kolejne trzy kampanie. Do warszawskiej hali wystawienniczej przybył i w niej „przebywał” (tu uwaga dla lizusów z Solidarności, gdyby chcieli tam wmurować tablicę) sam Jarosław Kaczyński.
Po dłuższej chorobowej nieobecności prezesa to miał być jego benefis. Ale „wielkie, programowe” wystąpienie okazało się nie­długim, raczej bladym i przewidywalnym zestawem partyjnych ogólników: że „opozycja atakuje nas z zewnątrz i od wewnątrz, a właściwie nie nas, ale po prostu Polskę”; że „Polacy chcą być w Unii, jednak to nie znaczy, że mamy się zarażać społecznymi chorobami Zachodu”. I może najważniejsza, zważywszy na oko­liczności, deklaracja, że co prawda „doceniamy samorządy”, ale nie chcemy takich, „które będą warczały na rząd”.
   Rozwinięcie myśli, że tylko samorządy mające „dobrych gospodarzy” dostaną wsparcie z budżetu państwa, a te z „niedobrymi” nie dostaną, prezes pozostawił premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. To Morawiecki był bowiem współcentralną postacią konwencji (jedyne skandowane imiona to Jarosław! i Mateusz!). Jarosław Kaczyński, najwyraźniej jak to możliwe, wskazał na Morawieckiego jako na faktycznego lidera kampanii, operacyjnego szefa zarządu partyjnej korporacji, sam stawiając się w roli prezesa rady nadzorczej.

Nowy plan Morawieckiego opozycja od razu nazwała szan­tażem korupcyjnym. I rzeczywiście, chyba nigdy w historii polskich wyborów (ostatnio mnóstwo rzeczy zdarza się nam po raz pierwszy) rządzący nie wysyłali do wyborców tak jawnego sygnału-ostrzeżenia, że jeśli źle wybiorą, to zostaną finansowo ukarani. „Wybierzmy takich - mówił Morawiecki - którzy potrafią współpracować z rządem”. Samorządowcy kontrowali, że polityczno-finansowa dyskryminacja jednostek terytorialnych byłaby trudna do przeprowadzenia i w oczywisty sposób nielegalna (co, rzecz jasna, w obecnych czasach niewiele znaczy). W każdym razie PiS znów, jak przed każdymi wyborami, rozpoczął operację „dziel i strasz”, grożąc zarówno zwolennikom opozycji, jak i wła­snym (jeśli przegracie, to tamci się na was zemszczą). Wszystko odbywało się - do czego przyzwyczaiły nas zresztą poprzednie konwencje partii - w grubej zasypce retorycznego konfetti.
„My nie dzielimy Polaków! - wołał z patosem premier. - Chcemy łączyć! Polska jest jedna!”. Dodając, że „nigdy nie było w Polsce tyle wolności co teraz”, „konstytucja to dla nas święte prawo”, a w ogóle jesteśmy bardzo europejską partią, bo „chodzi nam o to, żeby Polacy byli Polakami, jak Niemcy Niemcami, Włosi Wło­chami”. Takie, wypowiadane bez żenady, „kocopały” będą nam, niestety, wyściełały całą kampanię wyborczą.

Jeśli mam wrażenie, że na konwencji „szaleństwa nie było”, to bynajmniej nie dlatego, że brakło fajerwerków, popisów, uczuciowych tricków - tego jest zawsze w nadmiarze - ale że skromniutko było z obietnicami, a to, co ubrano w propa­gandową szatę „nowej wielkiej piątki premiera”, to bezkosztowe pustosłowie. Jaki charakter ma zobowiązanie „ruszamy z programem termomodernizacji” (słyszałem, że już dawno ruszyliśmy, była nawet odpowiednia ustawa); albo „w ciągu paru lat wydamy 500 mln zł na place zabaw” (przepraszam, w ciągu ilu lat?), czy „chcemy zwiększyć wydatki na domy seniora” (kto by nie chciał?).
   PiS nabrał już wprawy w nazywaniu Programami Plus zwykłych kontynuacji czy rutynowych zdarzeń gospodarczych, takich jak ogłaszany uroczyście na konwencji program budowy chodników do niektórych szkół (ile szkół potrzebuje chodników? - pomijając już fakt, że to zadania własne gmin), odnowienie niektórych dworców kolejowych („żeby były piękne” - jak z emfazą powiedział premier) czy pół procent budżetów samorządowych(!) na projekty obywatelskie. Generalnie rząd z żadnymi propozycjami do samorządów nie wyszedł, poza tą jedną, najbardziej czytelną: zapowiedzią przyszłej centralizacji, podporządkowania władz lokalnych woli i decyzjom kierownictwa państwa (ustrój typu „sam-rząd”). Żadnych konkretnych sum, terminów, deklaracji, niczego, co można by sprawdzić, rozliczyć. To oznacza, że - z punktu widzenia władzy - na te wybory ma wystarczyć „300 plus”, tzw. wyprawki, a ewentualne większe pieniądze trzeba odkładać na wybory parlamentarne.

Nawet jeśli na warszawskiej konwencji PiS nie wyciągnął żadnej wunderwaffe, nie oznacza to, że opozycja może odetchnąć. W kampanii, jak już chyba wiemy, chodzi o propagan­dę, nie o fakty. A PiS znowu zarządził terenowe wojaże swoich gwiazd, łącznie z premierem Morawieckim. Będą przybywać, co zawsze jest jakąś lokalną sensacją, „słuchać Polek i Polaków” i obiecywać, obiecywać - jak Jaki w Warszawie. Z pomocą TVP i Kościoła (abp Głódź przy okazji obchodów Rocznicy Sierpnia wręczył prezesowi TVP Jackowi Kurskiemu „pierścień prawdy”) ma to zapewnić wyborczą przewagę PiS na wsi i w małych mia­stach. Prezydentury dużych miast, jak wskazują ostatnie sondaże, są raczej poza zasięgiem PiS, a układ sił w radach i sejmikach wo­jewódzkich będzie zależał głównie od lokalnych koalicji, bo PiS, z nielicznymi wyjątkami, samodzielnej większości nie zdobędzie. Ale nic oczywiście nie jest przesądzone; dziś bardzo duża grupa wyborców głosuje po prostu na zwycięzcę kampanii wyborczej, i tyle.
   Planowane na najbliższe dni konwencje ugrupowań opozy­cyjnych mają jednak ułatwiony start, bo warszawski zjazd pokazał, że PiS wybory samorządowe mentalnie i programowo odpuszcza. Tym poważniej trzeba traktować główne polityczne przesłanie skierowane przez rząd do samorządów: jeśli wygramy wybory parlamentarne, wasza „warcząca”, rozbuchana autonomia dobie­gnie końca.
Jerzy Baczyński

Niezłomni

Panie i Panowie! Cieszmy się, bo będą nas sklejać. Nas, to znaczy jednych Po­laków z drugimi Polakami.
Szef rządu ogłosił, że jest to konieczne dla przyszłości ojczyzny. Z tego, co zro­zumiałem, będą nas - drugi sort - sklejać z suwerenem, więc trzeba uważać, bo jeśli im się uda, może­my mieć życie zmarnowane do śmierci, a i potem leżeć niewygodnie. Oczywiście można też na tę obietnicę machnąć ręką, bo premierowi dotąd nie udało się zrobić nic, co zapowiedział. A jeśli już, to przez nieuwagę.
   Sklejać Polaków. Przerażające, ale i smutne. 15 li­stopada 1989 r. w Kongresie Stanów Zjednoczonych przemawiał Lech Wałęsa. Swoje wystąpienie rozpoczął słowami „My, Naród!” i wtedy rozległ się huragan braw - nie tylko dlatego, że to początek amerykańskiej kon­stytucji. Wałęsa mówił do Kongresu w imieniu wszyst­kich Polaków i wszyscy czuliśmy się dumni z tego, że jesteśmy narodem, który nie pozwolił się podzielić bolszewikom. No oczywiście jakiś tam procencik Sta­nisławów Piotrowiczów był, ale chyba w ramach błędu statystycznego. Świat podziwiał nas wtedy nie tylko za odwagę, także za to, że swój powrót do wolności osiągnęliśmy bezkrwawo.
   I to był błąd. Błąd poważny, skoro p.o. prezydenta RP po raz drugi go nam wytyka. Nam, bo on miał wtedy lat 17, a jego pokolenie „byłoby może gotowe walczyć o Polskę z bronią w ręku”. Ach, jakież piękne marzenia - Somosierra, Lenino. Tymczasem prawda jest okrut­na. W 1989 r. nikt do nikogo nie strzelał i dlatego do dziś musimy się użerać ze stadami komunistów w przestrze­ni publicznej. Słów niedoszłego bohatera krwawej jatki - ze zrozumieniem i cichą akceptacją - słuchali hierar­chowie kościelni zgromadzeni 31 sierpnia w bazylice św. Brygidy w Gdańsku. Po mszy abp Głódź wsunął na palec Jacka Kurskiego Pierścień „Inki”, dziękując mu za świętą prawdę w TVP.
   Następnego dnia para prezy­dencka rozpoczęła uroczyście rok szkolny w liceum w Gdyni. Andrzej Duda, rozsierdzony do­chodzącymi zza okna gwizdami i okrzykami „konstytucja” oraz „wolne sądy”, wrócił do swojego żelaznego repertuaru. „Tu jest Gdynia, któ­ra walczyła z komunistami, a w Sądzie Najwyższym orzekają ludzie, którzy wydawali wyroki w stanie wojennym na podziemie” - mówił, zaś pierwsza dama szarpała go za rękaw, dając do zrozumienia, że już wystarczy. Niezłomny pisowski aparatczyk zdążył jeszcze krzyknąć: Będziemy mieli Polskę silną i wol­ną od komunistów i postkomunistów, po czym musiał opuścić salę przez aklamację. To okropne, już nawet na postkomunistów nie będzie można liczyć? Nie. Rząd sam musi dać sobie radę. I da.

Nasze dworce kolejowe zostaną tak pięknie odno­wione, że pociągi będą się jeszcze bardziej spóź­niały - obiecuje premier. Zamiast marnować pienią­dze na nierówną walkę ze smogiem, przeznaczy się je na dofinansowanie wydobycia węgla, który ten smog wzmocni. Inwestycje w gospodarkę niech sobie ro­sną w Niemczech i we Francji - „my będziemy unikać błędów i społecznych chorób Zachodu” (Kaczyński). Reforma edukacji owocuje obficie - dzieci uczą się już w kontenerach i siedzą w nich do 18. Policjanci zde­cydowali, że na służbie przestaną korzystać ze swo­ich prywatnych telefonów - z telefonów służbowych tym bardziej, bo ich nie mają. Jako pierwsi w świecie przejdą na łączność intuicyjną. Biuro polityczne PiS uchwaliło, że służba zdrowia pozostaje przy swo­jej nazwie.
   Ubiegający się o prezydenturę stolicy urzędnik rządo­wy Patryk Jaki zapewnił: „Skończymy ten koszmar PO i zaczniemy prawdziwy sen o Warszawie”. I wszystko ja­sne, już wiemy, co będzie. Jaki patyk, taka dziura.
Stanisław Tym

Wizja telewizji

10 dni wakacji spędziłem z córką w Turcji i tam też dopadła mnie polityka, choć nie była to polityka bieżąca.

Jak to w „spa and resort" po kolacji hotel organizował dyskotekę, a że córka jest w wieku, w którym jeszcze na dyskoteki nie chodzi, a ja - w którym już nie chodzę, po godzinie 21 pojawiało się pytanie: w co się bawić? Jedynym kanałem polskim w hotelowej telewizji był TVP Polonia i moje dobre dziecko, przywykłe do tego, że ojciec zerka na gadające głowy na szklanym ekranie, wzięło pilota i włączyło ze słowami: „Pooglądaj sobie tatusiu” I po raz pierwszy miałem oka­zję pooglądać dłużej programy informacyjne telewizji narodowej, bo w Polsce po paru parominutowych próbach wchłaniania progra­mów TVPiS przerzucałem się na inne media. A w Turcji nie miałem wyboru. Zdzierżyłem trzy dni, a potem wieczory spędzaliśmy, rżnąc w tysiąca i sześćdziesiąt sześć. Ale co się nazasysałem, to moje, i po­zwala mi to na odrzucenie dość powszech­nego w kręgach opozycyjnych poglądu, że „narodowe” programy publicystyczno-informacyjne to przaśna, tępa propaganda.
   Owszem, te programy to wyłącznie pro­paganda PiS, na pewno przaśna, ale też in­teligentna i skuteczna. Zacznijmy od tego, że tworzą one, w porównaniu z czasami sprzed 2015 r., nową jakość. W przeszłości telewizja publiczna i telewizje komercyjne z pewnością nie były wobec konfliktów politycznych nieskalanie bezstronne.
Jednakże ta stronniczość przejawiała się w warstwie komentarzy i interpretacji prze­kazywanych informacji. Aktorzy polityczni występujący na scenie krajowej (ogranicz­my się do rywalizacji PO i PiS) byli elementem rzeczywistości, o któ­rej należy poinformować, przedstawić ich stanowiska, a następnie skomentować. Sfera interpretacji - niech będzie, że stronniczej - była pochodną sfery informacji. Telewizja „narodowa” odwróciła ten porządek rzeczy. Jej pierwotnym, stałym i powtarzalnym prze­kazem jest założony obraz rzeczywistości politycznej, a informacje mają charakter pochodny: są ilustracją lub egzemplifikacją przeka­zywanego całościowego obrazu.

Obraz ten nie jest skomplikowany, organizują go dwa równopraw­ne bieguny: PiS (rząd, władza, parlamentarna większość) oraz opozycja. Są to, niczym partia i Lenin, „bliźnięta-bracia": PiS-władza nigdy nie występuje bez opozycji i na odwrót. PiS-władza to poli­tyczna reprezentacja „zwykłych Polaków” zabiegająca o to, by im było lepiej; opozycja to reprezentacja kastowych, korporacyjnych, wąskich interesów, ma w nosie to, jak żyje się „zwykłym Polakom" i pazernie zabiega o swoje. Drugim wymiarem dwubiegunowości jest PiS-władza, która jest polityczną reprezentacją wspólnoty naro­dowej i wykorzeniona z tej wspólnoty opozycja, która intencjonalnie i funkcjonalnie jest „partią zagranicy”.
   Po drugie, w przekazie telewizji „narodowej” interesujące jest to, że wyłączną kompetencję do stwierdzania, co jest faktem, o którym można informować, ma PiS-władza. Jeżeli o rzeczywistości wypowia­da się przedstawiciel PiS-władzy, to podane przez niego informacje o faktach stają się faktem, o którym informuje PiS-telewizja, nawet jeśli są to informacje jawnie fałszywe. Portal OKO.press zajmuje się dokumentacją notorycznych kłamstw premiera Ma­teusza Morawieckiego, a w codziennych przekazach PiS-telewizji kłamstwa te przekształcane są w materię faktów, które egzemplifiku­ją przystawanie nadrzeczywistości propagandowej do rzeczywisto­ści rzeczywistej.
   Można się na tę stałą praktykę oburzać, demaskować ją, ubole­wać nad jej niewątpliwym prostactwem, ale istotne jest to, że jest ona skuteczna; PiS-telewizja jest jednym z głównych narzędzi stabili­zacji zakresu społecznych wpływów PiS-władzy.
   Przesądzają o tym dwa czynniki. Po pierwsze, obraz rzeczy­wistości politycznej przedstawiany przez PiS-telewizję przylega do odczuć, obaw i aspiracji dużej grupy Polaków. Z politycznego punktu widzenia nie jest ważne, czy PiS-władza w te odczucia trafi­ła, rozbudziła je, czy też stworzyła; liczy się przyleganie i związane z nim panowanie nad procesem percepcji rzeczywistości politycznej. Po drugie, po­ważne znaczenie ma bezpieczeństwo po­znawcze realizujące się zgodnie z prawem inżyniera Mamonia z niezapomnianego filmu „Rejs”: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez. No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę”. PiS-telewizja stale nuci tę samą melodię, wszystkie nowe fakty są w nią wkomponowywane.
Ta nadrzeczywistość propagandowa nie jest dynamiczna, zmienna, niepokojąca i wymagająca wysiłku poznawczego. Jest stabilna, znana - i przez to bezpieczna.

W dyskusjach o telewizji publicznej w przeszłości komentatorzy o nastawieniu pięknoduchowskim formułowali pogląd, że po­litycy przeceniają polityczne znaczenie wpływu na telewizję, bo ten żadnej partii przed przegraną i utratą władzy nie uchronił. Rzeczywi­stość przyziemnych faktów nie potwierdza tego wzniosłego poglądu. Można wprawdzie powołać się na to, że przed 2015 r. PO miała „swo­jego” prezesa TVP Juliusza Brauna, a przecież wybory koncertowo przerżnęła i PiS objął pełnię władzy. Jeśli jednak pogrzebać trochę głębiej, to sprawa nie przedstawia się tak prosto i można postawić hipotezę, że gdyby TVP była w okresie Juliusza Brauna bardziej i efek­tywniej stronnicza (np. propagandowo neutralizowała niekorzystne efekty „afery taśmowej”), to PiS samodzielnie rządu by nie stworzył i żylibyśmy w innej rzeczywistości politycznej. O zdobyciu przez PiS większości bezwzględnej w Sejmie (235 mandatów przy 37,58 proc. oddanych głosów) przesądziło przede wszystkim to, że do Sejmu nie weszła lewicowa koalicja, która nie przekroczyła progu 8 proc. Ale wynik PiS o niecały jeden procent gorszy sprawiłby, że większości bezwzględnej też by nie było - powstałaby zapewne koalicja PiS-Kukiz'15 kłótliwa i niestabilna. Opozycji z nią byłoby dużo łatwiej.
   Wydaje się, że czas telewizji publicznej z prawdziwego zdarzenia, która realizowałaby lepiej niż przed 2015 r. swoją ustawową misję, odsuwa się na święty nigdy. Jeżeli PiS wygra wybory parlamentarne w 2019 r., to będzie tak samo, tylko bardziej. Jeżeli antyPiS w wybo­rach 2019 r. i prezydenckich w 2020 odsunie PiS od władzy, to twór­czo zaadaptuje dokonania PiS-telewizji do własnych potrzeb i uwa­runkowań. Gonienie za mirażem telewizji politycznie bezstronnej byłoby działaniem politycznie nieracjonalnym.
Ludwik Dorn

Strażnik łamania konstytucji

Pierwsza tura obsadzania Sądu Najwyższego Dobrej Zmiany za­kończona, wybrańcy nowej Krajowej Rady Sądownictwa przed­stawieni prezydentowi. Trwają spekulacje, czy wszystkich zaak­ceptuje, czy może kogoś odsieje. Tyle że to kompletnie bez znaczenia.
   Symboliczna dla tej procedury konkursowej jest postać dr. hab. Kamila Zaradkiewicza. To dobry prawnik. Ale nie ta jego zaleta zdecydowała o nominacji do Sądu Najwyższego, ale „mentalność służebna”, której dowodzi od początku rządów PiS, gdy - jeszcze w 2015 r., tuż po wyborach - autorytetem urzędu dyrektora Zespołu Orzecznictwa i Studiów Trybunału Konstytucyjnego wsparł skok PiS na TK. Nie został jednak - o co zabiegał - sędzią Trybunału, bo jako zwolennika związków partnerskich skutecznie utrącała go posłanka Pawłowicz. Nagroda przyszła teraz. Ale nie za darmo. Zaprzeć musiał się swoich poglądów na konstytucyjną dopuszczalność legalizacji związków jednopłciowych. Kiedy w jego imieniu na forum KRS robił to jego obecny pryncypał, minister-prokurator Zbigniew Ziobro, posłanka Pawłowicz wypowiedziała zdanie, które jest równie symboliczne co postać Zaradkiewicza: „Zaradkiewicz wszystko powie i napisze na potrzeby tego konkursu”.
   Zdanie symboliczne, bo dotyczy wszystkich kandydatów, któ­rych zaakceptowała KRS. Każdy z nich musiał przejść „test Gersdorf” czyli zapewnić, że Małgorzata Gersdorf nie jest I Prezesem Sądu Najwyższego. Zatem do SN wybrano osoby, które są posłuszne partii rządzącej, gotowe twórczo służyć partii wiedzą prawniczą, by uza­sadniać prawnie jej poczynania. Takie osoby znajdą się m.in. w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która rozpatrzy prote­sty wyborcze i zdecyduje o ważności wyborów parlamentarnych.
   Oczywiście oprócz gotowości do służenia partii liczyły się przy wyborze też poglądy kandydatów. Np. wybrano założyciela wpły­wowej, antygenderowej i antyaborcyjnej organizacji Ordo luris, profesora UW Aleksandra Stempkowskiego. I trzech profesorów KUL, w tym Marka Dobrowolskiego, który jest zwolennikiem wpisania do konstytucji Invocatio Dei i twierdzi, że „polskie społeczeństwo jest społeczeństwem teistycznym” czego dowodzi m.in. umiłowanie ka­pliczek przydrożnych i piosenek Arki Noego.

Prezydent ma na biurku kandydatury. Niektórzy kandydaci nie spełniają wymogów formalnych, jak prokurator Jarosław Duś, który nie ma wymaganego minimum 10-letniego stażu w zawodzie prawniczym, bo po pierwszych rządach PiS przeszedł w stan spo­czynku. Przetrwał tak rządy PO-PSL i teraz wrócił w chwale do Proku­ratury Krajowej. Inni kandydaci budzą wątpliwości natury etycznej, jak prokurator Adam Roch, który zlecił czynności śledcze z kobietą w trakcie porodu, co w postępowaniu przed Trybunałem w Stras­burgu uznano za naruszenie zakazu tortur. Więc prezydent Andrzej Duda ma okazję zarobić parę punktów, demonstrując niezależność od PiS i skreślając te osoby. Część opinii publicznej zapewne to kupi, jak rok temu kupiła jego dwa weta do ustaw sądowych.
   Tyle że dla państwa to bez znaczenia, czy w Sądzie Najwyższym zamiast tych osób zasiądą inne o „mentalności służebnej”. Problem w niekonstytucyjnej procedurze, w jakiej zostały wybrane. Wybiera je niekonstytucyjnie powołany organ, w niekonstytucyjnym trybie, na podstawie niekonstytucyjnego, bo pozbawionego kontrasygna­ty premiera, obwieszczenia prezydenta o konkursie. Chcąc stanąć na straży konstytucji, prezydent musiałby odmówić wszystkich no­minacji i odwołać drugi konkurs, który właśnie ogłosił. Wtedy nie bę­dzie kwestionowania ważności wyroków tak mianowanych sędziów, w tym ważności wyborów, o czym ci sędziowie orzekną.

Tego, oczywiście, prezydent nie zrobi. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To połamanie procedur i konstytucji będzie prędzej czy później podstawą zgodnego z prawem usunięcia politycznych mianowańców z Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa. Żadna władza nie trwa wiecznie.
Ewa Siedlecka

Postanowienia jesienne

Zazwyczaj to ja dostaję od szanownej małżon­ki ochrzan za rozmowy telefoniczne w trakcie rodzinno-przyjacielskich posiłków. Zdziwi­łem się więc nieco, gdy zobaczyłem, że odchodzi od stołu w bliskiej naszym sercom i żołądkom restauracji We Mły­nie w mazurskich Warpunach, by z kimś porozmawiać.
   Zaskoczenie me było potrójne.
   Po pierwsze, bo dziesiątki razy słyszałem, jak to nieładnie.
   Po drugie, bo porzuciła konsumpcję wybitnych placków ziemniaczanych (cudnie grubo siekanych, nie za tłustych) po mazursku, czyli z gęstym sosem z grzybów leśnych.
   Po trzecie, i w tym konkretnym wypadku - najważniej­sze, bo siedzieliśmy za stołem z Pierre’em Lemaitre’em, francuskim pisarzem, niegdyś autorem wyśmienitych kryminałów (mój ulubiony: „Zakładnik”), a później już literatury bezprzymiotnikowej, za którą, a konkretnie za „Do zobaczenia w zaświatach”, dostał najbardziej presti­żowe francuskie wyróżnienie - Nagrodę Goncourtów.
   W Lemaitrze zakochaliśmy się od pierwszych stron pierwszej czytanej powieści, a to za sprawą Zygmunta Miłoszewskiego, który zakochał się wcześniej i strasznie nas tą miłością męczył, bo on w ogóle, jak czymś się podnieci, to strasznie nagabujący się robi. Ale doskonale go rozumiem, sam taki jestem, znajomi czasem mają serdecznie dość mo­ich kolejnych zachwytów i pytań „przeczytałeś już?”. W tym miejscu muszę oświadczyć, że bardzo lubię krytyczkę lite­racką Justynę Sobolewską, ale na naszej wieloletniej przy­jaźni długaśnym i nieznośnym cieniem kładzie się fakt, że nie przeczytałaś Justyna „Ósmego życia” Nino Haratischwilego. Mimo że w stanie trzeźwości i niekoniecznie zachwalałem ci tę jedną z najlepszych powieści, jaką prze­czytałem w ostatnich latach, a być może jedną z najlepszych w ogóle w moim życiu. No, to jak będzie, Justyna?
   Wracając do Zygmunta, to pod wpływem Lemaitre’a po­żegnał się ze swoim bohaterem prokuratorem Szackim, któ­ry przyniósł mu sławę i zaszczyty, i ruszył w poszukiwaniu nieznanych lądów, czego efektem stała się jego ostatnia po­wieść „Jak zawsze”. W międzyczasie zaprzyjaźnił się ze swoim idolem i jego żoną Pascaline i dzięki temu mogliśmy ich wszystkich razem - wliczając szanowną panią reżyser Martę Ogrodzińską-Miłoszewską - gościć w naszych war­mińsko-mazurskich ostępach i zaprosić na żurek w chlebie, okonki, placki po mazursku, chłodnik, zupę z jagnięciny i parę innych frykasów do Młyna.
   No, i taka to piękna okoliczność przyrody i kultury, a pani Anna Dziewit-Meller idzie gadać przez telefon. Gdy powróciła, nie odmówiłem sobie paru błyskotliwych
komentarzy na temat hipokryzji, ale zostałem zgaszo­ny przez najlepszą z żon, że obiecała wypowiedź do ga­zety, a przecież na naszym wygwizdowie nie ma zasięgu, więc poprosiła dziennikarkę, by zadzwoniła, kiedy bę­dziemy w Warpunach. OK, wyjaśnienie trzyma się kupy, co nie zmienia faktu, że gdybym przedstawił analogicz­ne, zostałoby rozniesione w pył jak gwiazda śmierci przez Luke’a Skywalkera. Ale nie bądźmy drobiazgowi, ciekaw byłem, jaki to istotny temat komentowała poczytna au­torka. Ano - postanowienia jesienne.
   W ten sposób dowiedziałem się, że istnieje coś takie­go jak postanowienia jesienne. Z tymi noworocznymi byłem oczywiście za pan brat, jestem ich corocznym nie­kwestionowanym mistrzem, lata praktyki, ale jesień? Po chwili refleksji stwierdziłem, że to ma sens. Nie wiem jak Wy, Drodzy Czytelnicy, ale jak się kończy rok szkolny, to mimo że szkoły, wliczając uniwerek, pokończyłem jeszcze w ubiegłym wieku, mam takie szemrzące w tyle głowy uczucie, że teraz do jesieni coś na kształt fajrantu. Na­wet jak pracuję. Ale na przykład można sobie pofolgować z jedzeniem. A już jak siedzę na Mazurach - to masakra. W tydzień wyrabiam normę spożycia pierogów normal­nego człowieka przez rok. No, i jak się kończy sierpień, jestem ubogacony o parę kilo. Więc postanowieniom je­siennym mówię gromkie tak! Na początek:
   - Odchudzam się. Folguję sobie tylko w sobotę albo w niedzielę (tzw. dzień świni).
   - Wracam do biegania przynajmniej dwa razy w tygo­dniu. Do zwyczajowych 5,5 km na Polu Mokotowskim dorzucę pętle na położonym po sąsiedzku stadionie Sy­renki (chyba to miałem w postanowieniach noworocz­nych w 2011 r.).
   - Robię porządek na biurku i na półkach.
   - Rozpakowuję kartony, spakowane odpowiednio w 2007, 2005, 2004, 1999, 1991 roku.
   - Wracam do gimnastyki i ciężarów na kręgosłup.
Napiszę dwa felietony na zapas, żeby w razie nieprze­widzianych zdarzeń mieć co wysłać, a nie jak zawsze - na ostatnią chwilę. W tym momencie sekretariat redakcji umiera ze śmiechu, the end.
Marcin Meller

Kilka małych inspiracji

Borys Jelcyn się zachwiał, z trudem utrzymał równowagę, ktoś go chwycił i podtrzymał - jak zawsze, gdy car był po alkoholu. Ame­rykański dziennikarz szepnął: „On jest pijany...”. Stojący obok rosyjski dygnitarz odparł: „Skądże, on tak chodzi”.

* * *

Dostałem dwa listy, w obydwu było mnóstwo miłych słów, ale w obydwu było też takie mniej więcej zdanie: „Od pewnego czasu pańskie felietony są trochę smutniej­sze”. Dalej następowało glansowanie, że i tak są świetne, zajebiste, generalnie miód. Wiecie, jak jest. Jestem łasy na pochwały jak każdy, ale nie dało mi to spokoju. Janek Himilsbach uspokajał w takich sytuacjach: „Jak ci trzy osoby mówią, że jesteś pijany, to pij dalej. I tak z nimi nie pogadasz”, ale postanowiłem coś sprawdzić. Zajrzałem do felietonów sprzed dwóch, pięciu i więcej lat.
   Ależ to były czasy! Pisałem o przemytnikach pta­ków, którzy wypuszczali je z klatek przed granicą USA z Meksykiem, na pusto przejeżdżali samochodami na drugą stronę, tam rozsypywali karmę i papugi przelaty­wały bez kontroli prosto pod plandeki czekających pół- ciężarówek. Porównywałem na wesoło rzeźbę Doroty Kozyry „Piramida zwierząt” do polskiego Sejmu, gdzie pani Kempa (pamięta ktoś jeszcze?) była koniem, Nie­siołowski kogutem, a Tusk dżdżownicą (jechałem po wszystkich równo). Zastanawiałem się nad cyrkowymi sztuczkami prawnymi prof. Falandysza w kontekście in­nego polskiego prawnika, który wsadzał do więzienia Mi­chaela Jacksona na odległość, z Torunia, bez dowodów. Rzeczywiście, pisało się lżej, bo i powietrze było bardziej przejrzyste, i nie wisiał nad nami glut o imieniu PiS.
   Wszystko zmieniło się parę lat temu. Nad Polskę nadciągnął niż hejtu o nieznanej dotąd skali. Nie tylko skończył się wersal (cytat z Leppera), a w oczach Macie­rewicza pojawiło się łagodne spojrzenie bin Ladena (cyt. z Janusza Głowackiego). Macierewicz wprawdzie znikł z ekranów i wieców, ale jego oddech zawitał do polskich domów niczym powiew lodowatego powietrza znad bie­guna. Pojawiły się „miesięcznice” - parady z pochodnia­mi, krwawymi transparentami, pieśniami i okrzykami o zbrodni smoleńskiej. Jaja się skończyły. Brakowało Krzyżaków z „Tandaradei”. W mediach zaczął rządzić nieznany wcześniej język. W jednej z notatek z tamtego czasu zapisałem, że na głównej stronie Onetu nie znala­złem żadnej pozytywnej wiadomości. Taki nastał czas.
   Wcześniej pisałem o psach, sporcie, piłkarzach bra­zylijskich (z którymi spotkałem się w 1967 r.), o hipi­sach, muzyce, przygodach szkolnych i podwórkowych, broniłem prawa Kaczyńskiego do fałszowania hymnu polskiego, pochwaliłem go nawet za traktowanie kota (mijaliśmy się w tej samej lecznicy weterynaryjnej). Był taki luz, że wzdęte indory Karnowskie postanowiły mnie bronić przed Lisem (Tomaszem). No, ale wówczas indory były niczym pierwsze ssaki na ziemi - pełzały w poszukiwaniu swojej szansy na przetrwanie.
   Dziś te same indory mają wielkie pulsary w zawia­sach szczękowych, do których jad tłoczony jest pompa­mi ukrytymi w połach marynarek. Normalny człowiek nie ma takich zasobów. Na mnie to działa przygnębiają­co i pisać mi się o politycznej bandyterce nie chce, bo to strata czasu. Być może stąd we mnie mniej radości.
   Do pisania potrzebna jest inspiracja. Jakieś zdarze­nie, może być nawet surrealistyczne, byleby pobudza­ło do myślenia. Oto pierwszy lepszy przykład. Pewnego dnia oddałem auto do naprawy i wybrałem się połazić po pobliskim centrum handlowym. W KFC kupiłem kurczaka, usiadłem przy stoliku i jedząc, obserwowa­łem ludzi. Nagle podeszła nieznana mi kobieta z kil­kuletnim chłopczykiem, usadowiła go na krześle obok i powiedziała: „Siedź tu z wujkiem, mama zaraz wró­ci”, po czym znikła. Ścięło mnie. Mały chwilę siedział grzecznie, wreszcie zapytał: „Wujku, mogę frytkę?”. „Śmiało” - podsunąłem mu torebkę. Nie wiedziałem co dalej. Dopadł mnie strach, że matka go porzuciła na dobre. Na szczęście po chwili wróciła. Kwadrans póź­niej wracałem po auto. Na ulicy inna matka krzyknę­ła do płaczącego małego chłopca: „Zamknij mordę, bo ci przyjebię!”, po czym wskazując ręką na wielki stand z sylwetką Lorda Vadera, warknęła: „A potem cię dam jemu, żeby cię zeżarł”. Kapujecie. Dzieciak się raczej zesrał ze strachu. Może to śmieszne, może absolutnie nie, można to opisać jako dramat albo jako scenariusz tragifarsy. Ale jaką metodą pisać o dzisiejszej Polsce?
Zbigniew Hołdys

Sombrero i swastyka

Populizm i faszyzm to dwa słowa, a raczej oskarżenia, jakie pojawiają się w deba­cie o Polsce i o innych kra­jach, gdzie rządzą popularni autokraci. W wydanej właśnie książce francuskiego dzien­nikarza Oliviera Gueza „Zniknięcie Josefa Mengele” (prze­kład Bożena Sęk, wydanie francuskie 2017 r.) widzimy, jak populizm i faszyzm współistniały w Argentynie i szerzej na kontynencie, tworząc pomyślny klimat dla niemieckich, a także węgierskich, chorwackich i innych zbrodniarzy. „Peronowie pragną wyzwolić Amerykę, zapowiadają re­wolucję estetyczną i przemysłową, reżim plebejski. Pre­zydent Peron (...) fanfaronuje przed zachwyconymi ma­sami, obiecuje koniec poniżania i niezwykłe życie, wielki skok: jest wybawcą, peronowski justycjalizm wprowadzi Argentynę do podręczników historii (...). Jako minister rozpieszczał robotników; jako prezydent wzmacnia służbę publiczną (...). Wzrost i samowystar­czalność, duma i godność. Peron znosi przywileje oligarchów, planuje realizację swoich marzeń o wielkości, centralizuje koleje, telefonię, sekto­ry strategiczne pozostające jeszcze w obcych rękach”.
   Peronowie, rzecznicy ludu i woli Boga, w którego sami nie wierzą i którego zwalczają, dopinają wielką zmianę - nowy ład, nacjonalistycz­ny i autorytarny. „Przeprowadzają czystki w szkolnictwie wyższym, w wymiarze sprawiedliwości, pra­sie, administracji; potrajają środki przeznaczane na tajne służby, na ludzi w gabardynowych płaszczach i brązowych garniturach. Peron wykrzykuje: »Espadryle - tak, książki - nie!«. Wielki pisarz Jorge Luis Borges, zawzięty krytyk peronizmu, zostaje zwolniony z posady w bibliotece miejskiej w Buenos Aires i prze­niesiony do państwowej inspekcji drobiu i królików [jak w Czechosłowacji po 1968 r.! - D. P]”.
   Peron obiecuje awans Argentyny, powstanie z kolan narodu chrześcijańskiego, nacjonalistycznego i socjali­stycznego. Przewiduje, że komunistyczna Rosja i indywi­dualistyczna Ameryka wezmą się za łby i wtedy Argentyna zajmie należne jej miejsce. Śni o potędze. Jego kraj będzie mocarstwem. A faszystom z Europy rządy silnej ręki nie przeszkadzały, dawały im schronienie i nadzieję. Nadzieję na trzecią wojnę światową, a w każdym razie na powstrzy­manie i tak skromnej denazyfikacji w Niemczech. Niena­widzą Adenauera za „prześladowanie” hitlerowców, choć niektórych miał w swoim najbliższym otoczeniu.
   Argentynie i Peronowi ma udać się to, co nie udało się Mussoliniemu i Hitlerowi. Klimat był sprzyjający. Ar­gentyna jako ostatnia przystąpiła do drugiej wojny. Film „Dyktator” Chaplina był zakazany. Kiedy Berlin padł, Pe­ron zakazał radiu przekazania tej wiadomości. Niemiecki geniusz wojskowy frapował Perona, pisał na ten temat pracę magisterską. Do realizacji projektu wielkiej Argentyny przyda­dzą się specjaliści. Czekając, aż zim­na wojna się skończy, Peron staje się „wielkim gałganiarzem” - pisze Guez. Przetrząsa europejskie kubły na śmieci, rozpoczyna gigantyczną akcję recyklingową: będzie zarządzał histo­rią za pomocą odpadków historii. Otwiera bramy swego kraju dla dziesiątków tysięcy nazistów, faszystów i kola­borantów; dla żołnierzy, naukowców, techników i lekarzy, dla zbrodniarzy wojennych zachęcanych, by wyposażyli Argentynę w zapory, rakiety i elektrownie jądrowe, by prze­obrazili ją w supermocarstwo.
    „Peron - czytamy dalej - czuwa osobiście nad właści­wym przebiegiem wielkiej ucieczki. Tworzy specjalną służ­bę. W stolicy Argentyny spotykają się naziści, ustasze, serbscy ultranacjonaliści, włoscy faszyści, byli człon­kowie rumuńskiej Żelaznej Gwardii, Węgrzy spod znaku swastyki, fran­cuscy wiszyści, belgijscy reksiści (ultrakatolicka, faszystowska organi­zacja na terenie Belgii w latach 30.), hiszpańscy falangiści, katoliccy integryści, oprawcy, mordercy i awan­turnicy: fantomatyczna IV Rzesza” - pisze Guez. W Europie rekrutują ich wysłannicy Perona.
   Tak oto zawarty został niepisany kontrakt: populiści zagwarantują pogrobowcom Hitlera bezkarność, faszyści dadzą know-how. Specjali­ści w dziedzinie bestialstwa, zbrod­niarze, jak Adolf Eichmann i Josef Mengele, dotarli tam w 1949 r., po kilku latach ukrywania się w RFN, korzystając z siatki kontaktów obejmujących Niemcy, Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Boliwię i Watykan. Klimat był na tyle sprzyja­jący, że zbrodniarz nad zbrodniarzami Eichmann, wielki koordynator Holokaustu (jak go nazywa Guez), najpierw mieszkał w Buenos Aires na fałszywych papierach (pod nazwiskiem Clement), potem pracował na prowincji.

Natomiast Mengele - rzeźnik z Auschwitz, autor nieludz­kich eksperymentów na więźniach (m.in. kolekcjono­wał niebieskie gałki oczne swoich ofiar), początkowo figu­rował pod własnym nazwiskiem w książce telefonicznej Buenos Aires. Z czasem zaczął się ukrywać w hitlerowskim podziemiu, które zapewniało kryjówki i wsparcie, zwłasz­cza po brawurowym ujęciu Eichmanna przez wywiad izraelski Mosad.
   Mengele do końca uniknął aresztowania, zmarł w 1979 r., opuszczony przez wszystkich, zagoniony i zaszczuty jak szczur, w kryjówce na prowincji Brazylii. Najbardziej po­ruszająca w książce Gueza jest rozmowa Mengele z jego synem Rolfem, który po latach rozłąki odwiedza ojca w jego kryjówce i wypytuje go o zbrodnie. Nie znajdują wspólnego języka.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz