Pożegnanie z honorem
Pogrzeb
senatora Johna McCaina to pożegnanie nie tylko z nim, ale z polityką, która,
niestety, zdaje się odchodzić w przeszłość. Nie tylko w Ameryce.
Trudno komentować uroczystość, której się nie widziało, a którą widzieli
już czytelnicy. Ale widzę oczami wyobraźni, jak będzie wyglądało pożegnanie
McCaina w Narodowej Katedrze w Waszyngtonie. Słyszę prezydentów Busha i Obamę,
którzy oddadzą mu hołd w swych wystąpieniach. Wiem, co powiedzą. To, co czują
miliony ludzi, oddających cześć człowiekowi, który ożywiał sens zapominanych
tak często ostatnio słów - honor, służba, męstwo.
Podniosłe słowa nie powinny jednak przesłaniać prawdziwego McCaina,
który wcale nie był ze spiżu. Jego siła nie polegała na tym, że nie odczuwał
strachu, ale na tym, że potrafił go przezwyciężyć. Nie na tym, że nie miał
słabości, ale na tym, że potrafił je pokonać. Nie na tym, że zawsze wygrywał,
ale na tym, że nauczył się przegrywać w stylu, który nawet klęskom nadawał
głęboki sens. Miał na koncie nieudane małżeństwo i zdrady, ostre personalne
ataki na oponentów, był zamieszany w aferę korupcyjną. Na końcu to jednak on
stał się symbolem walki o czystość w polityce, wierności zasadom i szacunku
dla rywali. Nawet dla tych, którzy - jak Bush junior i Obama - grali z nim
ostro, a pokonali go niekoniecznie czystymi metodami. To jednak oni, wedle
jego życzenia, mieli nad jego trumną przemówić do narodu.
Może w innych czasach pożegnanie McCaina nie miałoby tak symbolicznego
wymiaru. Bo trzeba było Trumpa i jego prezydentury, by zobaczyć, czym jest nie
polityczna brutalność, ale polityczna amoralność, nie ciosy po gongu zadawane
w ogniu walki, ale świadome ciosy poniżej pasa, czym jest polityka
patologicznych kłamstw i wstrętnych oszczerstw. Czasem wielkość, by lśnić, potrzebuje
tła w postaci niegodziwości i braku klasy. Wtedy wystarczy zbitka obrazów. McCain z kontuzjami z powodu ran i tortur z trudem podnoszący
rękę, by uścisnąć dłoń przeciwnika, i Trump z
zaciśniętymi pięściami i splecionymi ramionami w milczącej pozie, gdy
dziennikarze proszą go o kilka słów o McCainie. Prezydent niepomijający żadnej
okazji, by pokazać małość. Nie tylko wtedy, gdy w kampanii szydził z
bohaterstwa McCaina, nie tylko wtedy, gdy wiadomo już było, że senator ma raka
mózgu, ale także wtedy, gdy już umarł.
McCain i Trump to więcej niż dwaj politycy. To
figury symbolizujące dwie Ameryki i dwa style. Senator cierpiał z powodu
podziału Ameryki mniej więcej tak głębokiego jak podział Polski. Ten rów często
pokonywał, fundując sobie kanonadę oskarżeń raz z tej, raz z tamtej strony.
Czynił to, pozostając, by tak rzec, antysymetrystą, niezrównującym zła z dobrem albo błędu z grzechem śmiertelnym. Nie fundował
też publice erzacu w postaci frazesów o jedności bez zważania na fundamentalne
różnice. Nie kokietował jej ani się do niej nie wdzięczył. Twardo bronił zasad
i wartości.
„The Guardian” napisał, że McCain był sumieniem Partii Republikańskiej i zapytał, kto go
zastąpi, pytanie zostawiając bez odpowiedzi, a nawet bez śladu sugestii.
Czytając to, sam zadałem sobie jednak pytanie nie o partię, która ma prezydenta
i większość w parlamencie amerykańskim, ale o tę, która ma całą władzę w
Polsce. Czy jest w niej jedna osoba, jedna - która widzi katastrofę, jaką ta
władza gotuje Polsce; widzi moralną korupcję, która za jej sprawą przenika
państwo; widzi brutalne niszczenie państwa prawa i obrzydliwe konkursy
wazeliniarzy i miernot, ścigających się o miejscówki w Sądzie Najwyższym? Czy
taka jedna osoba jest i czy ma dość honoru i męstwa, by wstać, walnąć w stół i
powiedzieć - DOŚĆ Czy jest jedna osoba gotowa zaryzykować stanowisko, służbową
limuzynę, poselski mandat i ostracyzm własnego środowiska, by raz, choć raz,
powiedzieć prawdę i choć raz stanąć po stronie wartości, a nie własnego
interesu. Czy, ujmując to inaczej, w partii PiS jest ktoś, kto mógłby być Johnem
McCainem. Nikogo takiego nie widzę, ale przecież nie oznacza to, że nikogo
takiego nie ma. W końcu na kolejnych zakrętach
historii były takie osoby nawet w PZPR, więc może jest i w PiS ktoś taki jak John McCain, który tuż po operacji mózgu wrócił do Senatu, żeby oddać
głos i zablokować plan unicestwienia przeforsowanego przez Obamę systemu
ubezpieczeń zdrowotnych. Wbrew własnej partii. Wbrew własnemu prezydentowi. Nie
zawsze za przyzwoitość jest nagroda. Ale czasem jest. Niewymierna, ale - jak w
przypadku McCaina - oczywista.
By postąpić tak, jak nakazuje honor, niekoniecznie trzeba być w stu
procentach bohaterem i postacią pomnikową. Kiedyś żona Johna McCaina dostała
piękny bukiet kwiatów z karteczką „od Johna”, za który mu podziękowała. Nic takiego,
odpowiedział. Jakiś czas później okazało się, że kwiaty były od innego Johna.
Tomasz Lis
Czy do Sądu Najwyższego biorą uczciwych?
Były sędzia Wiesław
Johann, przedstawiciel prezydenta w KRS, z racji opozycyjnej przeszłości stara
się zachować resztki godności. Jest niczym kochaś przyłapany w dwuznacznej
sytuacji, który usiłuje zasłaniać wrażliwe miejsca rozrzuconymi fatałaszkami
Nie, procedury wyboru sędziów do Sądu Najwyższego nie
skompromituje fakt, że wśród zaopiniowanych pozytywnie kandydatów do Izby
Dyscyplinarnej znajduje się Małgorzata Ułaszonek-Kubacka, radca prawna z
dyscyplinarką za przekroczenie uprawnień w trakcie ściągania długu. Nadużycia
prawa zarzuca się zresztą i innym kandydatom do SN – który ma być wszak „koroną
prawa” stojącą na straży praworządności w Polsce.
Myślę, że sprawę da się jednak szybko załatwić. Jakby w
dzisiejszych czasach powiedział Franc Fiszer: „Skoro brakuje odpowiednich
kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego, to się dobierze z uczciwych”.
By żaden kierowca seicento nie miał szans
Wszak chyba nikt nie ma wątpliwości, o co chodzi. Grupa
polityków wsparta przez wybranych z naruszeniem konstytucji uległych wobec
ministra Zbigniewa Ziobry członków KRS ma wybrać posłusznych władzy PiS sędziów
Sądu Najwyższego. Sprawa jest prostsza niźli konstrukcja cepa. I po zgłoszeniu
przez KRS kandydatów na sędziów do Sądu Najwyższego chyba nie ma już co do tego
wątpliwości.
W imię jakich idei to czynią? Być może – jak stwierdził
autorytet moralny Stanisław Piotrowicz – chodzi o to, by „sędziowie, którzy są
zwykłymi złodziejami, nie orzekali dalej”. Albo – jak twierdzi wicepremier
Beata Szydło – by „skończyła się bezkarność demonstrujących”. A być może po
prostu po to, aby rekomendowani do SN prokuratorzy ministra Zbigniewa Ziobry
mogli ocenić sędziów czy wydali odpowiednie wyroki. Jest ich wszak aż sześciu
wśród 12 kandydatów do Izby Dyscyplinarnej. Chyba jednak chodzi o sprawy czysto
praktyczne. By żaden kierowca seicento w zetknięciu z kolumną rządową nie miał
szans, a prezydent nie musiał już ułaskawiać funkcjonariuszy PiS, którzy
przekroczyli prawo, naginając przy tym przepisy i logikę.
Wedle PiS właśnie tego bowiem domaga się suweren – naród
polski, który powierzył mu w 2015 roku władzę.
Johann narzeka na pośpiech
Najbardziej interesującą postacią w tym całym zamieszaniu
jest przedstawiciel prezydenta w KRS były sędzia Wiesław Johann, który z racji
opozycyjnej przeszłości stara się zachować resztki godności. Jest niczym kochaś
przyłapany w dwuznacznej sytuacji, który usiłuje zasłaniać wrażliwe miejsca
rozrzuconymi fatałaszkami.
Ostatnio w wywiadzie dla Radia RMF FM stwierdził, że miał
wątpliwości co do niektórych kandydatów, a wskazanie Ułaszonek-Kubackiej ocenił
jako błąd, ale „trudno sobie wyrobić zdanie na podstawie trzyminutowego
referatu”. Ogółem sędzia narzekał, że KRS musiał pracować pod presją i w
pośpiechu.
Zaraz, zaraz. Kto w takim razie zmusza niezależny,
konstytucyjny organ do pracy w pośpiechu? Jeśli ktoś nakazuje KRS w imię presji
czasu opiniować niewłaściwe osoby, to sędzia Johann, gdyby miał odrobinę
przyzwoitości, powinien zaprotestować, bo nie sądzę, by było go stać na podanie
do dymisji.
Przypadek kandydata Kamila Zaradkiewicza – któremu PiS
chciał się odwdzięczyć za dotychczasowe usługi, ale jego kandydatura przeszła
dopiero po interwencji ministra Ziobry – świadczy o tym, że gdy trzeba, to KRS
potrafił powstrzymać się w biegu.
O perypetiach radczyni Ułaszonek-Kubackiej, jak stwierdził w
TVN 24 rzecznik Izby Radców Prawnych w Białymstoku Przemysław Ślepowroński, KRS
został już wcześniej uprzedzony. Informacje o jej dyscyplinarce zostały na czas
dostarczone do Rady, ale osobą pozytywnie rekomendującą tę kandydaturę był
wspomniany już poseł PiS Stanisław Piotrowicz, który wraz z posłanką Krystyną
Pawłowicz zdają się rozdawać w KRS karty.
Sędzia Johann w tej sytuacji stoi przed dylematem. Czy w
przedstawieniu pt. „Branie przez PiS sędziów za mordę” ma grać kompletnie
zagubionego w rzeczywistości, zahukanego Felicjana Dulskiego, czy może Idiotę
według Dostojewskiego. Sędzia w wywiadzie dla RMF FM powiedział, że w sprawie
wyboru do Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego kandydatki z dyscyplinarką
„gotów jest uderzyć się w pierś”. Sugerowałbym wpierw mocne uderzenie się w
głowę.
Paweł Wroński
Obiecanki Cacanki
Wielokrotnie
proponowałem różnym gremiom, że w obecnej sytuacji mogę objąć jakieś bardzo
ważne stanowisko. Chciałem być prezydentem Polski. Zgłaszałem się też jako
kandydat do pracy w Radzie Nadzorczej lub Zarządzie ważnej spółki skarbu
państwa. Wszystko, i tu się dziwię, bez odzewu. Pojawia się jednak kolejna
szansa. Potrzebuję Was, Drodzy Czytelnicy, wyborcy, do poparcia mojej kandydatury
na prezydenta Warszawy. Nie jestem czyścicielem kamienic, kocham Warszawę,
przeprowadziłem się do niej 40 lat temu i dużo mogę dla niej zrobić. Prośbę
moją kieruję do tych wszystkich, dla których ważny jest program kandydata, a
nie jego wygląd zewnętrzny. Jeśli jednak chodzi o wygląd, to już w tej chwili
mogę przyrzec, że pogodzę się z noszeniem garnituru na co dzień, bez względu
na zmiany klimatyczne. Śledzę obietnice dotychczas zgłoszonych kandydatów i
dochodzę do wniosku, że mój program jest o wiele ciekawszy, a na dodatek
wydatnie wpłynie na życie mieszkańców naszej stolicy. A oto moje główne
założenia programowe. Uważam, że w Warszawie powinno być więcej mostów i
dlatego w czasie mojej prezydentury wybudujemy ich 20. Według moich obliczeń
taka liczba wystarczy do rozładowania korków. Jeśli chodzi o metro, to potrzebne
jest jeszcze co najmniej 15 linii i tu nie będę przesadzał, ale 10
krzyżujących się ze sobą linii na pewno powstanie w czasie pierwszej mojej
kadencji. Dzieci w wieku żłobkowym i przedszkolnym znajdą miejsca w darmowych
placówkach tam, gdzie będą chcieli tego rodzice. Powstaną trzy hale widowiskowe
na 15 tys. widzów, przy czym jedna z nich będzie wielofunkcyjna, a dwie z
przeznaczeniem na koncerty i wielkie wydarzenia sportowe. Będę dążył do tego,
żeby Warszawa wreszcie stała się stolicą olimpijską. Myślę w pierwszej
kolejności o olimpiadzie zimowej, a jeśli zostanę wybrany na następną kadencję,
to również o letniej. Komunikacja miejska będzie darmowa, a pod całym
Śródmieściem zbudujemy parkingi na 70 tys. samochodów. Dodam, że parkowanie
będzie darmowe. Mam jeszcze wiele propozycji, które ujawnię po zgłoszeniu mnie
na funkcję prezydenta. Proszę nie pytać, czy to wszystko jest możliwe. To już
jest moja sprawa.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Sam rząd
Jak na szumne zapowiedzi, szaleństwa nie
było. Samorządowa Konwencja PiS miała ujawnić strategię partii nie tylko na
nadchodzące wybory lokalne, ale i na kolejne trzy kampanie. Do warszawskiej
hali wystawienniczej przybył i w niej „przebywał” (tu uwaga dla lizusów z
Solidarności, gdyby chcieli tam wmurować tablicę) sam Jarosław Kaczyński.
Po dłuższej chorobowej nieobecności prezesa to miał być jego
benefis. Ale „wielkie, programowe” wystąpienie okazało się niedługim, raczej
bladym i przewidywalnym zestawem partyjnych ogólników: że „opozycja atakuje nas
z zewnątrz i od wewnątrz, a właściwie nie nas, ale po prostu Polskę”; że
„Polacy chcą być w Unii, jednak to nie znaczy, że mamy się zarażać społecznymi
chorobami Zachodu”. I może najważniejsza, zważywszy na okoliczności,
deklaracja, że co prawda „doceniamy samorządy”, ale nie chcemy takich, „które
będą warczały na rząd”.
Rozwinięcie myśli,
że tylko samorządy mające „dobrych gospodarzy” dostaną wsparcie z budżetu
państwa, a te z „niedobrymi” nie dostaną, prezes pozostawił premierowi
Mateuszowi Morawieckiemu. To Morawiecki był bowiem współcentralną postacią
konwencji (jedyne skandowane imiona to Jarosław! i Mateusz!). Jarosław
Kaczyński, najwyraźniej jak to możliwe, wskazał na Morawieckiego jako na
faktycznego lidera kampanii, operacyjnego szefa zarządu partyjnej korporacji,
sam stawiając się w roli prezesa rady nadzorczej.
Nowy plan Morawieckiego opozycja od razu
nazwała szantażem korupcyjnym. I rzeczywiście, chyba nigdy w historii polskich
wyborów (ostatnio mnóstwo rzeczy zdarza się nam po raz pierwszy) rządzący nie
wysyłali do wyborców tak jawnego sygnału-ostrzeżenia, że jeśli źle wybiorą, to
zostaną finansowo ukarani. „Wybierzmy takich - mówił Morawiecki - którzy
potrafią współpracować z rządem”. Samorządowcy kontrowali, że polityczno-finansowa
dyskryminacja jednostek terytorialnych byłaby trudna do przeprowadzenia i w
oczywisty sposób nielegalna (co, rzecz jasna, w obecnych czasach niewiele
znaczy). W każdym razie PiS znów, jak przed każdymi wyborami, rozpoczął
operację „dziel i strasz”, grożąc zarówno zwolennikom opozycji, jak i własnym
(jeśli przegracie, to tamci się na was zemszczą). Wszystko odbywało się - do
czego przyzwyczaiły nas zresztą poprzednie konwencje partii - w grubej zasypce
retorycznego konfetti.
„My nie dzielimy Polaków! - wołał z patosem premier. -
Chcemy łączyć! Polska jest jedna!”. Dodając, że „nigdy nie było w Polsce tyle
wolności co teraz”, „konstytucja to dla nas święte prawo”, a w ogóle jesteśmy
bardzo europejską partią, bo „chodzi nam o to, żeby Polacy byli Polakami, jak
Niemcy Niemcami, Włosi Włochami”. Takie, wypowiadane bez żenady, „kocopały”
będą nam, niestety, wyściełały całą kampanię wyborczą.
Jeśli mam wrażenie, że na konwencji
„szaleństwa nie było”, to bynajmniej nie dlatego, że brakło fajerwerków,
popisów, uczuciowych tricków - tego jest zawsze w nadmiarze - ale że
skromniutko było z obietnicami, a to, co ubrano w propagandową szatę „nowej
wielkiej piątki premiera”, to bezkosztowe pustosłowie. Jaki charakter ma
zobowiązanie „ruszamy z programem termomodernizacji” (słyszałem, że już dawno
ruszyliśmy, była nawet odpowiednia ustawa); albo „w ciągu paru lat wydamy 500
mln zł na place zabaw” (przepraszam, w ciągu ilu lat?), czy „chcemy zwiększyć
wydatki na domy seniora” (kto by nie chciał?).
PiS nabrał już
wprawy w nazywaniu Programami Plus zwykłych kontynuacji czy rutynowych zdarzeń
gospodarczych, takich jak ogłaszany uroczyście na konwencji program budowy
chodników do niektórych szkół (ile szkół potrzebuje chodników? - pomijając już
fakt, że to zadania własne gmin), odnowienie niektórych dworców kolejowych
(„żeby były piękne” - jak z emfazą powiedział premier) czy pół procent budżetów
samorządowych(!) na projekty obywatelskie. Generalnie rząd z żadnymi
propozycjami do samorządów nie wyszedł, poza tą jedną, najbardziej czytelną:
zapowiedzią przyszłej centralizacji, podporządkowania władz lokalnych woli i
decyzjom kierownictwa państwa (ustrój typu „sam-rząd”). Żadnych konkretnych
sum, terminów, deklaracji, niczego, co można by sprawdzić, rozliczyć. To
oznacza, że - z punktu widzenia władzy - na te wybory ma wystarczyć „300 plus”,
tzw. wyprawki, a ewentualne większe pieniądze trzeba odkładać na wybory
parlamentarne.
Nawet jeśli na warszawskiej konwencji PiS
nie wyciągnął żadnej wunderwaffe, nie oznacza to, że opozycja może odetchnąć. W
kampanii, jak już chyba wiemy, chodzi o propagandę, nie o fakty. A PiS znowu
zarządził terenowe wojaże swoich gwiazd, łącznie z premierem Morawieckim. Będą
przybywać, co zawsze jest jakąś lokalną sensacją, „słuchać Polek i Polaków” i
obiecywać, obiecywać - jak Jaki w Warszawie. Z pomocą TVP i Kościoła (abp Głódź
przy okazji obchodów Rocznicy Sierpnia wręczył prezesowi TVP Jackowi Kurskiemu
„pierścień prawdy”) ma to zapewnić wyborczą przewagę PiS na wsi i w małych miastach.
Prezydentury dużych miast, jak wskazują ostatnie sondaże, są raczej poza
zasięgiem PiS, a układ sił w radach i sejmikach wojewódzkich będzie zależał
głównie od lokalnych koalicji, bo PiS, z nielicznymi wyjątkami, samodzielnej
większości nie zdobędzie. Ale nic oczywiście nie jest przesądzone; dziś bardzo
duża grupa wyborców głosuje po prostu na zwycięzcę kampanii wyborczej, i tyle.
Planowane na
najbliższe dni konwencje ugrupowań opozycyjnych mają jednak ułatwiony start,
bo warszawski zjazd pokazał, że PiS wybory samorządowe mentalnie i programowo
odpuszcza. Tym poważniej trzeba traktować główne polityczne przesłanie
skierowane przez rząd do samorządów: jeśli wygramy wybory parlamentarne, wasza
„warcząca”, rozbuchana autonomia dobiegnie końca.
Jerzy Baczyński
Niezłomni
Panie i Panowie! Cieszmy się, bo będą nas
sklejać. Nas, to znaczy jednych Polaków z drugimi Polakami.
Szef rządu ogłosił, że jest to konieczne dla przyszłości
ojczyzny. Z tego, co zrozumiałem, będą nas - drugi sort - sklejać z suwerenem,
więc trzeba uważać, bo jeśli im się uda, możemy mieć życie zmarnowane do
śmierci, a i potem leżeć niewygodnie. Oczywiście można też na tę obietnicę
machnąć ręką, bo premierowi dotąd nie udało się zrobić nic, co zapowiedział. A
jeśli już, to przez nieuwagę.
Sklejać Polaków.
Przerażające, ale i smutne. 15 listopada 1989 r. w Kongresie Stanów
Zjednoczonych przemawiał Lech Wałęsa. Swoje wystąpienie rozpoczął słowami „My,
Naród!” i wtedy rozległ się huragan braw - nie tylko dlatego, że to początek
amerykańskiej konstytucji. Wałęsa mówił do Kongresu w imieniu wszystkich
Polaków i wszyscy czuliśmy się dumni z tego, że jesteśmy narodem, który nie
pozwolił się podzielić bolszewikom. No oczywiście jakiś tam procencik Stanisławów
Piotrowiczów był, ale chyba w ramach błędu statystycznego. Świat podziwiał nas
wtedy nie tylko za odwagę, także za to, że swój powrót do wolności osiągnęliśmy
bezkrwawo.
I to był błąd. Błąd
poważny, skoro p.o. prezydenta RP po raz drugi go nam wytyka. Nam, bo on miał
wtedy lat 17, a
jego pokolenie „byłoby może gotowe walczyć o Polskę z bronią w ręku”. Ach,
jakież piękne marzenia - Somosierra, Lenino. Tymczasem prawda jest okrutna. W
1989 r. nikt do nikogo nie strzelał i dlatego do dziś musimy się użerać ze
stadami komunistów w przestrzeni publicznej. Słów niedoszłego bohatera krwawej
jatki - ze zrozumieniem i cichą akceptacją - słuchali hierarchowie kościelni
zgromadzeni 31 sierpnia w bazylice św. Brygidy w Gdańsku. Po mszy abp Głódź
wsunął na palec Jacka Kurskiego Pierścień „Inki”, dziękując mu za świętą prawdę
w TVP.
Następnego dnia
para prezydencka rozpoczęła uroczyście rok szkolny w liceum w Gdyni. Andrzej
Duda, rozsierdzony dochodzącymi zza okna gwizdami i okrzykami „konstytucja”
oraz „wolne sądy”, wrócił do swojego żelaznego repertuaru. „Tu jest Gdynia, która
walczyła z komunistami, a w Sądzie Najwyższym orzekają ludzie, którzy wydawali
wyroki w stanie wojennym na podziemie” - mówił, zaś pierwsza dama szarpała go
za rękaw, dając do zrozumienia, że już wystarczy. Niezłomny pisowski aparatczyk
zdążył jeszcze krzyknąć: Będziemy mieli Polskę silną i wolną od komunistów i
postkomunistów, po czym musiał opuścić salę przez aklamację. To okropne, już
nawet na postkomunistów nie będzie można liczyć? Nie. Rząd sam musi dać sobie
radę. I da.
Nasze dworce kolejowe zostaną tak pięknie
odnowione, że pociągi będą się jeszcze bardziej spóźniały - obiecuje premier.
Zamiast marnować pieniądze na nierówną walkę ze smogiem, przeznaczy się je na
dofinansowanie wydobycia węgla, który ten smog wzmocni. Inwestycje w gospodarkę
niech sobie rosną w Niemczech i we Francji - „my będziemy unikać błędów i
społecznych chorób Zachodu” (Kaczyński). Reforma edukacji owocuje obficie -
dzieci uczą się już w kontenerach i siedzą w nich do 18. Policjanci zdecydowali,
że na służbie przestaną korzystać ze swoich prywatnych telefonów - z telefonów
służbowych tym bardziej, bo ich nie mają. Jako pierwsi w świecie przejdą na
łączność intuicyjną. Biuro polityczne PiS uchwaliło, że służba zdrowia
pozostaje przy swojej nazwie.
Ubiegający się o
prezydenturę stolicy urzędnik rządowy Patryk Jaki zapewnił: „Skończymy ten
koszmar PO i zaczniemy prawdziwy sen o Warszawie”. I wszystko jasne, już
wiemy, co będzie. Jaki patyk, taka dziura.
Stanisław Tym
Wizja telewizji
10 dni wakacji
spędziłem z córką w Turcji i tam też dopadła mnie polityka, choć nie była to
polityka bieżąca.
Jak to w „spa and resort" po kolacji
hotel organizował dyskotekę, a że córka jest w wieku, w którym jeszcze na
dyskoteki nie chodzi, a ja - w którym już nie chodzę, po godzinie 21 pojawiało
się pytanie: w co się bawić? Jedynym kanałem polskim w hotelowej telewizji był
TVP Polonia i moje dobre dziecko, przywykłe do tego, że ojciec zerka na gadające
głowy na szklanym ekranie, wzięło pilota i włączyło ze słowami: „Pooglądaj
sobie tatusiu” I po raz pierwszy miałem okazję pooglądać dłużej programy
informacyjne telewizji narodowej, bo w Polsce po paru parominutowych próbach
wchłaniania programów TVPiS przerzucałem się na inne media. A w Turcji nie
miałem wyboru. Zdzierżyłem trzy dni, a potem wieczory spędzaliśmy, rżnąc w
tysiąca i sześćdziesiąt sześć. Ale co się nazasysałem, to moje, i pozwala mi
to na odrzucenie dość powszechnego w kręgach opozycyjnych poglądu, że
„narodowe” programy publicystyczno-informacyjne to przaśna, tępa propaganda.
Owszem, te programy
to wyłącznie propaganda PiS, na pewno przaśna, ale też inteligentna i
skuteczna. Zacznijmy od tego, że tworzą one, w porównaniu z czasami sprzed 2015
r., nową jakość. W przeszłości telewizja publiczna i telewizje komercyjne z
pewnością nie były wobec konfliktów politycznych nieskalanie bezstronne.
Jednakże ta stronniczość przejawiała się w warstwie
komentarzy i interpretacji przekazywanych informacji. Aktorzy polityczni
występujący na scenie krajowej (ograniczmy się do rywalizacji PO i PiS) byli
elementem rzeczywistości, o której należy poinformować, przedstawić ich
stanowiska, a następnie skomentować. Sfera interpretacji - niech będzie, że
stronniczej - była pochodną sfery informacji. Telewizja „narodowa” odwróciła
ten porządek rzeczy. Jej pierwotnym, stałym i powtarzalnym przekazem jest
założony obraz rzeczywistości politycznej, a informacje mają charakter
pochodny: są ilustracją lub egzemplifikacją przekazywanego całościowego
obrazu.
Obraz ten nie jest skomplikowany,
organizują go dwa równoprawne bieguny: PiS (rząd, władza, parlamentarna
większość) oraz opozycja. Są to, niczym partia i Lenin,
„bliźnięta-bracia": PiS-władza nigdy nie występuje bez opozycji i na
odwrót. PiS-władza to polityczna reprezentacja „zwykłych Polaków” zabiegająca
o to, by im było lepiej; opozycja to reprezentacja kastowych, korporacyjnych,
wąskich interesów, ma w nosie to, jak żyje się „zwykłym Polakom" i
pazernie zabiega o swoje. Drugim wymiarem dwubiegunowości jest PiS-władza,
która jest polityczną reprezentacją wspólnoty narodowej i wykorzeniona z tej
wspólnoty opozycja, która intencjonalnie i funkcjonalnie jest „partią zagranicy”.
Po drugie, w przekazie
telewizji „narodowej” interesujące jest to, że wyłączną kompetencję do
stwierdzania, co jest faktem, o którym można informować, ma PiS-władza. Jeżeli
o rzeczywistości wypowiada się przedstawiciel PiS-władzy, to podane przez
niego informacje o faktach stają się faktem, o którym informuje PiS-telewizja,
nawet jeśli są to informacje jawnie fałszywe. Portal OKO.press zajmuje się
dokumentacją notorycznych kłamstw premiera Mateusza Morawieckiego, a w
codziennych przekazach PiS-telewizji kłamstwa te przekształcane są w materię
faktów, które egzemplifikują przystawanie nadrzeczywistości propagandowej do
rzeczywistości rzeczywistej.
Można się na tę
stałą praktykę oburzać, demaskować ją, ubolewać nad jej niewątpliwym
prostactwem, ale istotne jest to, że jest ona skuteczna; PiS-telewizja jest
jednym z głównych narzędzi stabilizacji zakresu społecznych wpływów
PiS-władzy.
Przesądzają o tym
dwa czynniki. Po pierwsze, obraz rzeczywistości politycznej przedstawiany
przez PiS-telewizję przylega do odczuć, obaw i aspiracji dużej grupy Polaków. Z
politycznego punktu widzenia nie jest ważne, czy PiS-władza w te odczucia trafiła,
rozbudziła je, czy też stworzyła; liczy się przyleganie i związane z nim
panowanie nad procesem percepcji rzeczywistości politycznej. Po drugie, poważne
znaczenie ma bezpieczeństwo poznawcze realizujące się zgodnie z prawem
inżyniera Mamonia z niezapomnianego filmu „Rejs”: „Mnie się podobają melodie,
które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez. No reminiscencję. No
jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę”. PiS-telewizja
stale nuci tę samą melodię, wszystkie nowe fakty są w nią wkomponowywane.
Ta nadrzeczywistość propagandowa nie jest dynamiczna,
zmienna, niepokojąca i wymagająca wysiłku poznawczego. Jest stabilna, znana - i
przez to bezpieczna.
W dyskusjach o telewizji publicznej w
przeszłości komentatorzy o nastawieniu pięknoduchowskim formułowali pogląd, że
politycy przeceniają polityczne znaczenie wpływu na telewizję, bo ten żadnej
partii przed przegraną i utratą władzy nie uchronił. Rzeczywistość
przyziemnych faktów nie potwierdza tego wzniosłego poglądu. Można wprawdzie
powołać się na to, że przed 2015 r. PO miała „swojego” prezesa TVP Juliusza
Brauna, a przecież wybory koncertowo przerżnęła i PiS objął pełnię władzy.
Jeśli jednak pogrzebać trochę głębiej, to sprawa nie przedstawia się tak prosto
i można postawić hipotezę, że gdyby TVP była w okresie Juliusza Brauna bardziej
i efektywniej stronnicza (np. propagandowo neutralizowała niekorzystne efekty
„afery taśmowej”), to PiS samodzielnie rządu by nie stworzył i żylibyśmy w
innej rzeczywistości politycznej. O zdobyciu przez PiS większości bezwzględnej
w Sejmie (235 mandatów przy 37,58 proc. oddanych głosów) przesądziło przede
wszystkim to, że do Sejmu nie weszła lewicowa koalicja, która nie przekroczyła
progu 8 proc. Ale wynik PiS o niecały jeden procent gorszy sprawiłby, że
większości bezwzględnej też by nie było - powstałaby zapewne koalicja PiS-Kukiz'15
kłótliwa i niestabilna. Opozycji z nią byłoby dużo łatwiej.
Wydaje się, że czas
telewizji publicznej z prawdziwego zdarzenia, która realizowałaby lepiej niż
przed 2015 r. swoją ustawową misję, odsuwa się na święty nigdy. Jeżeli PiS
wygra wybory parlamentarne w 2019 r., to będzie tak samo, tylko bardziej.
Jeżeli antyPiS w wyborach 2019 r. i prezydenckich w 2020 odsunie PiS od
władzy, to twórczo zaadaptuje dokonania PiS-telewizji do własnych potrzeb i
uwarunkowań. Gonienie za mirażem telewizji politycznie bezstronnej byłoby
działaniem politycznie nieracjonalnym.
Ludwik Dorn
Strażnik łamania konstytucji
Pierwsza tura obsadzania Sądu Najwyższego
Dobrej Zmiany zakończona, wybrańcy nowej Krajowej Rady Sądownictwa przedstawieni
prezydentowi. Trwają spekulacje, czy wszystkich zaakceptuje, czy może kogoś
odsieje. Tyle że to kompletnie bez znaczenia.
Symboliczna dla tej
procedury konkursowej jest postać dr. hab. Kamila Zaradkiewicza. To dobry
prawnik. Ale nie ta jego zaleta zdecydowała o nominacji do Sądu Najwyższego,
ale „mentalność służebna”, której dowodzi od początku rządów PiS, gdy - jeszcze
w 2015 r., tuż po wyborach - autorytetem urzędu dyrektora Zespołu Orzecznictwa
i Studiów Trybunału Konstytucyjnego wsparł skok PiS na TK. Nie został jednak -
o co zabiegał - sędzią Trybunału, bo jako zwolennika związków partnerskich
skutecznie utrącała go posłanka Pawłowicz. Nagroda przyszła teraz. Ale nie za
darmo. Zaprzeć musiał się swoich poglądów na konstytucyjną dopuszczalność
legalizacji związków jednopłciowych. Kiedy w jego imieniu na forum KRS robił to
jego obecny pryncypał, minister-prokurator Zbigniew Ziobro, posłanka Pawłowicz
wypowiedziała zdanie, które jest równie symboliczne co postać Zaradkiewicza:
„Zaradkiewicz wszystko powie i napisze na potrzeby tego konkursu”.
Zdanie symboliczne,
bo dotyczy wszystkich kandydatów, których zaakceptowała KRS. Każdy z nich
musiał przejść „test Gersdorf” czyli zapewnić, że Małgorzata Gersdorf nie jest
I Prezesem Sądu Najwyższego. Zatem do SN wybrano osoby, które są posłuszne
partii rządzącej, gotowe twórczo służyć partii wiedzą prawniczą, by uzasadniać
prawnie jej poczynania. Takie osoby znajdą się m.in. w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej
i Spraw Publicznych, która rozpatrzy protesty wyborcze i zdecyduje o ważności
wyborów parlamentarnych.
Oczywiście oprócz
gotowości do służenia partii liczyły się przy wyborze też poglądy kandydatów.
Np. wybrano założyciela wpływowej, antygenderowej i antyaborcyjnej organizacji
Ordo luris, profesora UW Aleksandra Stempkowskiego. I trzech profesorów KUL, w
tym Marka Dobrowolskiego, który jest zwolennikiem wpisania do konstytucji
Invocatio Dei i twierdzi, że „polskie społeczeństwo jest społeczeństwem
teistycznym” czego dowodzi m.in. umiłowanie kapliczek przydrożnych i piosenek
Arki Noego.
Prezydent ma na biurku kandydatury.
Niektórzy kandydaci nie spełniają wymogów formalnych, jak prokurator Jarosław
Duś, który nie ma wymaganego minimum 10-letniego stażu w zawodzie prawniczym,
bo po pierwszych rządach PiS przeszedł w stan spoczynku. Przetrwał tak rządy
PO-PSL i teraz wrócił w chwale do Prokuratury Krajowej. Inni kandydaci budzą
wątpliwości natury etycznej, jak prokurator Adam Roch, który zlecił czynności
śledcze z kobietą w trakcie porodu, co w postępowaniu przed Trybunałem w Strasburgu
uznano za naruszenie zakazu tortur. Więc prezydent Andrzej Duda ma okazję
zarobić parę punktów, demonstrując niezależność od PiS i skreślając te osoby.
Część opinii publicznej zapewne to kupi, jak rok temu kupiła jego dwa weta do
ustaw sądowych.
Tyle że dla państwa
to bez znaczenia, czy w Sądzie Najwyższym zamiast tych osób zasiądą inne o
„mentalności służebnej”. Problem w niekonstytucyjnej procedurze, w jakiej
zostały wybrane. Wybiera je niekonstytucyjnie powołany organ, w
niekonstytucyjnym trybie, na podstawie niekonstytucyjnego, bo pozbawionego
kontrasygnaty premiera, obwieszczenia prezydenta o konkursie. Chcąc stanąć na
straży konstytucji, prezydent musiałby odmówić wszystkich nominacji i odwołać
drugi konkurs, który właśnie ogłosił. Wtedy nie będzie kwestionowania ważności
wyroków tak mianowanych sędziów, w tym ważności wyborów, o czym ci sędziowie
orzekną.
Tego, oczywiście, prezydent nie zrobi. Ale
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To połamanie procedur i
konstytucji będzie prędzej czy później podstawą zgodnego z prawem usunięcia
politycznych mianowańców z Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa. Żadna
władza nie trwa wiecznie.
Ewa Siedlecka
Postanowienia jesienne
Zazwyczaj
to ja dostaję od szanownej małżonki ochrzan za rozmowy telefoniczne w trakcie
rodzinno-przyjacielskich posiłków. Zdziwiłem się więc nieco, gdy zobaczyłem,
że odchodzi od stołu w bliskiej naszym sercom i żołądkom restauracji We Młynie
w mazurskich Warpunach, by z kimś porozmawiać.
Zaskoczenie me było potrójne.
Po pierwsze, bo dziesiątki razy słyszałem, jak
to nieładnie.
Po drugie, bo porzuciła konsumpcję wybitnych
placków ziemniaczanych (cudnie grubo siekanych, nie za tłustych) po mazursku,
czyli z gęstym sosem z grzybów leśnych.
Po trzecie, i w tym konkretnym wypadku -
najważniejsze, bo siedzieliśmy za stołem z Pierre’em Lemaitre’em, francuskim pisarzem, niegdyś autorem wyśmienitych
kryminałów (mój ulubiony: „Zakładnik”), a później już literatury
bezprzymiotnikowej, za którą, a konkretnie za „Do zobaczenia w zaświatach”,
dostał najbardziej prestiżowe francuskie wyróżnienie - Nagrodę Goncourtów.
W Lemaitrze zakochaliśmy się od pierwszych
stron pierwszej czytanej powieści, a to za sprawą Zygmunta Miłoszewskiego,
który zakochał się wcześniej i strasznie nas tą miłością męczył, bo on w ogóle,
jak czymś się podnieci, to strasznie nagabujący się robi. Ale doskonale go
rozumiem, sam taki jestem, znajomi czasem mają serdecznie dość moich kolejnych
zachwytów i pytań „przeczytałeś już?”. W tym miejscu muszę oświadczyć, że
bardzo lubię krytyczkę literacką Justynę Sobolewską, ale na naszej
wieloletniej przyjaźni długaśnym i nieznośnym cieniem kładzie się fakt, że nie
przeczytałaś Justyna „Ósmego życia” Nino Haratischwilego. Mimo że w stanie
trzeźwości i niekoniecznie zachwalałem ci tę jedną z najlepszych powieści, jaką
przeczytałem w ostatnich latach, a być może jedną z najlepszych w ogóle w moim
życiu. No, to jak będzie, Justyna?
Wracając do Zygmunta, to pod wpływem Lemaitre’a pożegnał się ze swoim bohaterem prokuratorem Szackim,
który przyniósł mu sławę i zaszczyty, i ruszył w poszukiwaniu nieznanych
lądów, czego efektem stała się jego ostatnia powieść „Jak zawsze”. W
międzyczasie zaprzyjaźnił się ze swoim idolem i jego żoną Pascaline i dzięki
temu mogliśmy ich wszystkich razem - wliczając szanowną panią reżyser Martę
Ogrodzińską-Miłoszewską - gościć w naszych warmińsko-mazurskich ostępach i
zaprosić na żurek w chlebie, okonki, placki po mazursku, chłodnik, zupę z
jagnięciny i parę innych frykasów do Młyna.
No, i taka to piękna okoliczność przyrody i
kultury, a pani Anna Dziewit-Meller idzie gadać przez telefon. Gdy powróciła,
nie odmówiłem sobie paru błyskotliwych
komentarzy na temat hipokryzji,
ale zostałem zgaszony przez najlepszą z żon, że obiecała wypowiedź do gazety,
a przecież na naszym wygwizdowie nie ma zasięgu, więc poprosiła dziennikarkę,
by zadzwoniła, kiedy będziemy w Warpunach. OK, wyjaśnienie trzyma się kupy, co
nie zmienia faktu, że gdybym przedstawił analogiczne, zostałoby rozniesione w
pył jak gwiazda śmierci przez Luke’a Skywalkera. Ale nie bądźmy
drobiazgowi, ciekaw byłem, jaki to istotny temat komentowała poczytna autorka.
Ano - postanowienia jesienne.
W ten sposób dowiedziałem się, że istnieje
coś takiego jak postanowienia jesienne. Z tymi noworocznymi byłem oczywiście
za pan brat, jestem ich corocznym niekwestionowanym mistrzem, lata praktyki,
ale jesień? Po chwili refleksji stwierdziłem, że to ma sens. Nie wiem jak Wy,
Drodzy Czytelnicy, ale jak się kończy rok szkolny, to mimo że szkoły, wliczając
uniwerek, pokończyłem jeszcze w ubiegłym wieku, mam takie szemrzące w tyle
głowy uczucie, że teraz do jesieni coś na kształt fajrantu. Nawet jak pracuję.
Ale na przykład można sobie pofolgować z jedzeniem. A już jak siedzę na
Mazurach - to masakra. W tydzień wyrabiam normę spożycia pierogów normalnego
człowieka przez rok. No, i jak się kończy sierpień, jestem ubogacony o parę
kilo. Więc postanowieniom jesiennym mówię gromkie tak! Na początek:
- Odchudzam się. Folguję sobie tylko w
sobotę albo w niedzielę (tzw. dzień świni).
- Wracam do biegania przynajmniej dwa razy w
tygodniu. Do zwyczajowych 5,5
km na Polu Mokotowskim dorzucę pętle na położonym po
sąsiedzku stadionie Syrenki (chyba to miałem w postanowieniach noworocznych w
2011 r.).
- Robię porządek na biurku i na półkach.
- Rozpakowuję kartony, spakowane odpowiednio
w 2007, 2005, 2004, 1999, 1991 roku.
- Wracam do gimnastyki i ciężarów na
kręgosłup.
Napiszę dwa felietony na zapas,
żeby w razie nieprzewidzianych zdarzeń mieć co wysłać, a nie jak zawsze - na
ostatnią chwilę. W tym momencie sekretariat redakcji umiera ze śmiechu, the
end.
Marcin Meller
Kilka małych inspiracji
Borys
Jelcyn się zachwiał, z trudem utrzymał równowagę, ktoś go chwycił i podtrzymał
- jak zawsze, gdy car był po alkoholu. Amerykański
dziennikarz szepnął: „On jest pijany...”. Stojący obok rosyjski dygnitarz
odparł: „Skądże, on tak chodzi”.
* * *
Dostałem dwa listy, w obydwu
było mnóstwo miłych słów, ale w obydwu było też takie mniej więcej zdanie: „Od
pewnego czasu pańskie felietony są trochę smutniejsze”. Dalej następowało
glansowanie, że i tak są świetne, zajebiste, generalnie miód. Wiecie, jak jest.
Jestem łasy na pochwały jak każdy, ale nie dało mi to spokoju. Janek Himilsbach
uspokajał w takich sytuacjach: „Jak ci trzy osoby mówią, że jesteś pijany, to
pij dalej. I tak z nimi nie pogadasz”, ale postanowiłem coś sprawdzić.
Zajrzałem do felietonów sprzed dwóch, pięciu i więcej lat.
Ależ to były czasy! Pisałem o przemytnikach
ptaków, którzy wypuszczali je z klatek przed granicą USA z Meksykiem, na pusto
przejeżdżali samochodami na drugą stronę, tam rozsypywali karmę i papugi
przelatywały bez kontroli prosto pod plandeki czekających pół- ciężarówek.
Porównywałem na wesoło rzeźbę Doroty Kozyry „Piramida zwierząt” do polskiego
Sejmu, gdzie pani Kempa (pamięta ktoś jeszcze?) była koniem, Niesiołowski
kogutem, a Tusk dżdżownicą (jechałem po wszystkich równo). Zastanawiałem się
nad cyrkowymi sztuczkami prawnymi prof. Falandysza w kontekście innego
polskiego prawnika, który wsadzał do więzienia Michaela Jacksona na odległość,
z Torunia, bez dowodów. Rzeczywiście, pisało się lżej, bo i powietrze było
bardziej przejrzyste, i nie wisiał nad nami glut o imieniu PiS.
Wszystko zmieniło się parę lat temu. Nad
Polskę nadciągnął niż hejtu o nieznanej dotąd skali. Nie tylko skończył się
wersal (cytat z Leppera), a w oczach Macierewicza pojawiło się łagodne
spojrzenie bin Ladena (cyt. z Janusza Głowackiego). Macierewicz wprawdzie znikł
z ekranów i wieców, ale jego oddech zawitał do polskich domów niczym powiew
lodowatego powietrza znad bieguna. Pojawiły się „miesięcznice” - parady z
pochodniami, krwawymi transparentami, pieśniami i okrzykami o zbrodni smoleńskiej. Jaja się skończyły. Brakowało
Krzyżaków z „Tandaradei”. W mediach zaczął rządzić nieznany wcześniej język. W
jednej z notatek z tamtego czasu zapisałem, że na głównej stronie Onetu nie
znalazłem żadnej pozytywnej wiadomości. Taki nastał czas.
Wcześniej pisałem o psach, sporcie,
piłkarzach brazylijskich (z którymi spotkałem się w 1967 r.), o hipisach,
muzyce, przygodach szkolnych i podwórkowych, broniłem prawa Kaczyńskiego do
fałszowania hymnu polskiego, pochwaliłem go nawet za traktowanie kota
(mijaliśmy się w tej samej lecznicy weterynaryjnej). Był taki luz, że wzdęte
indory Karnowskie postanowiły mnie bronić przed Lisem (Tomaszem). No, ale
wówczas indory były niczym pierwsze ssaki na ziemi - pełzały w poszukiwaniu
swojej szansy na przetrwanie.
Dziś te same indory mają wielkie pulsary w
zawiasach szczękowych, do których jad tłoczony jest pompami ukrytymi w połach
marynarek. Normalny człowiek nie ma takich zasobów. Na mnie to działa
przygnębiająco i pisać mi się o politycznej bandyterce nie chce, bo to strata
czasu. Być może stąd we mnie mniej radości.
Do pisania potrzebna jest inspiracja. Jakieś
zdarzenie, może być nawet surrealistyczne, byleby pobudzało do myślenia. Oto
pierwszy lepszy przykład. Pewnego dnia oddałem auto do naprawy i wybrałem się
połazić po pobliskim centrum handlowym. W KFC kupiłem kurczaka, usiadłem przy
stoliku i jedząc, obserwowałem ludzi. Nagle podeszła nieznana mi kobieta z kilkuletnim
chłopczykiem, usadowiła go na krześle obok i powiedziała: „Siedź tu z wujkiem,
mama zaraz wróci”, po czym znikła. Ścięło mnie. Mały chwilę siedział grzecznie,
wreszcie zapytał: „Wujku, mogę frytkę?”. „Śmiało” - podsunąłem mu torebkę. Nie
wiedziałem co dalej. Dopadł mnie strach, że matka go porzuciła na dobre. Na
szczęście po chwili wróciła. Kwadrans później wracałem po auto. Na ulicy inna
matka krzyknęła do płaczącego małego chłopca: „Zamknij mordę, bo ci
przyjebię!”, po czym wskazując ręką na wielki stand z sylwetką Lorda Vadera, warknęła: „A potem cię dam jemu, żeby cię zeżarł”.
Kapujecie. Dzieciak się raczej zesrał ze strachu. Może to śmieszne, może absolutnie
nie, można to opisać jako dramat albo jako scenariusz tragifarsy. Ale jaką
metodą pisać o dzisiejszej Polsce?
Zbigniew Hołdys
Sombrero i swastyka
Populizm i faszyzm to dwa słowa, a raczej
oskarżenia, jakie pojawiają się w debacie o Polsce i o innych krajach, gdzie
rządzą popularni autokraci. W wydanej właśnie książce francuskiego dziennikarza
Oliviera Gueza „Zniknięcie Josefa Mengele” (przekład Bożena Sęk, wydanie
francuskie 2017 r.) widzimy, jak populizm i faszyzm współistniały w Argentynie
i szerzej na kontynencie, tworząc pomyślny klimat dla niemieckich, a także
węgierskich, chorwackich i innych zbrodniarzy. „Peronowie pragną wyzwolić
Amerykę, zapowiadają rewolucję estetyczną i przemysłową, reżim plebejski. Prezydent
Peron (...) fanfaronuje przed zachwyconymi masami, obiecuje koniec poniżania i
niezwykłe życie, wielki skok: jest wybawcą, peronowski justycjalizm wprowadzi
Argentynę do podręczników historii (...). Jako minister rozpieszczał robotników;
jako prezydent wzmacnia służbę publiczną (...). Wzrost i samowystarczalność,
duma i godność. Peron znosi przywileje oligarchów, planuje realizację swoich
marzeń o wielkości, centralizuje koleje, telefonię, sektory strategiczne
pozostające jeszcze w obcych rękach”.
Peronowie,
rzecznicy ludu i woli Boga, w którego sami nie wierzą i którego zwalczają,
dopinają wielką zmianę - nowy ład, nacjonalistyczny i autorytarny.
„Przeprowadzają czystki w szkolnictwie wyższym, w wymiarze sprawiedliwości, prasie,
administracji; potrajają środki przeznaczane na tajne służby, na ludzi w
gabardynowych płaszczach i brązowych garniturach. Peron wykrzykuje: »Espadryle
- tak, książki - nie!«. Wielki pisarz Jorge Luis Borges, zawzięty krytyk
peronizmu, zostaje zwolniony z posady w bibliotece miejskiej w Buenos Aires i
przeniesiony do państwowej inspekcji drobiu i królików [jak w Czechosłowacji
po 1968 r.! - D. P]”.
Peron obiecuje
awans Argentyny, powstanie z kolan narodu chrześcijańskiego, nacjonalistycznego
i socjalistycznego. Przewiduje, że komunistyczna Rosja i indywidualistyczna
Ameryka wezmą się za łby i wtedy Argentyna zajmie należne jej miejsce. Śni o
potędze. Jego kraj będzie mocarstwem. A faszystom z Europy rządy silnej ręki
nie przeszkadzały, dawały im schronienie i nadzieję. Nadzieję na trzecią wojnę
światową, a w każdym razie na powstrzymanie i tak skromnej denazyfikacji w
Niemczech. Nienawidzą Adenauera za „prześladowanie” hitlerowców, choć
niektórych miał w swoim najbliższym otoczeniu.
Argentynie i
Peronowi ma udać się to, co nie udało się Mussoliniemu i Hitlerowi. Klimat był
sprzyjający. Argentyna jako ostatnia przystąpiła do drugiej wojny. Film
„Dyktator” Chaplina był zakazany. Kiedy Berlin padł, Peron zakazał radiu
przekazania tej wiadomości. Niemiecki geniusz wojskowy frapował Perona, pisał
na ten temat pracę magisterską. Do realizacji projektu wielkiej Argentyny
przydadzą się specjaliści. Czekając, aż zimna wojna się skończy, Peron staje
się „wielkim gałganiarzem” - pisze Guez. Przetrząsa europejskie kubły na
śmieci, rozpoczyna gigantyczną akcję recyklingową: będzie zarządzał historią
za pomocą odpadków historii. Otwiera bramy swego kraju dla dziesiątków tysięcy
nazistów, faszystów i kolaborantów; dla żołnierzy, naukowców, techników i lekarzy,
dla zbrodniarzy wojennych zachęcanych, by wyposażyli Argentynę w zapory,
rakiety i elektrownie jądrowe, by przeobrazili ją w supermocarstwo.
„Peron - czytamy dalej - czuwa osobiście nad
właściwym przebiegiem wielkiej ucieczki. Tworzy specjalną służbę. W stolicy
Argentyny spotykają się naziści, ustasze, serbscy ultranacjonaliści, włoscy
faszyści, byli członkowie rumuńskiej Żelaznej Gwardii, Węgrzy spod znaku
swastyki, francuscy wiszyści, belgijscy reksiści (ultrakatolicka, faszystowska
organizacja na terenie Belgii w latach 30.), hiszpańscy falangiści, katoliccy
integryści, oprawcy, mordercy i awanturnicy: fantomatyczna IV Rzesza” - pisze
Guez. W Europie rekrutują ich wysłannicy Perona.
Tak oto zawarty
został niepisany kontrakt: populiści zagwarantują pogrobowcom Hitlera
bezkarność, faszyści dadzą know-how. Specjaliści w dziedzinie bestialstwa,
zbrodniarze, jak Adolf Eichmann i Josef Mengele, dotarli tam w 1949 r., po
kilku latach ukrywania się w RFN, korzystając z siatki kontaktów obejmujących
Niemcy, Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Boliwię i Watykan. Klimat był na tyle
sprzyjający, że zbrodniarz nad zbrodniarzami Eichmann, wielki koordynator
Holokaustu (jak go nazywa Guez), najpierw mieszkał w Buenos Aires na fałszywych
papierach (pod nazwiskiem Clement), potem pracował na prowincji.
Natomiast Mengele - rzeźnik z Auschwitz,
autor nieludzkich eksperymentów na więźniach (m.in. kolekcjonował niebieskie
gałki oczne swoich ofiar), początkowo figurował pod własnym nazwiskiem w
książce telefonicznej Buenos Aires. Z czasem zaczął się ukrywać w hitlerowskim
podziemiu, które zapewniało kryjówki i wsparcie, zwłaszcza po brawurowym
ujęciu Eichmanna przez wywiad izraelski Mosad.
Mengele do końca
uniknął aresztowania, zmarł w 1979 r., opuszczony przez wszystkich, zagoniony i
zaszczuty jak szczur, w kryjówce na prowincji Brazylii. Najbardziej poruszająca
w książce Gueza jest rozmowa Mengele z jego synem Rolfem, który po latach
rozłąki odwiedza ojca w jego kryjówce i wypytuje go o zbrodnie. Nie znajdują
wspólnego języka.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz