Ekstradycja Dariusza
Przywieczerskiego odgrzała zainteresowanie aferą FOZZ. Był jej mózgiem i ma do
odsiedzenia zaległy wyrok 2,5 roku więzienia. Ale raczej nie powie nic, co
mogłoby skompromitować obecną władzę i pogorszyłoby jego sytuację.
Joanna Solska
Uciekł
z Polski 13 lat temu, jeszcze przed ogłoszeniem wyroku. Najpierw na Białoruś,
potem do Stanów Zjednoczonych. Czuł, że zostanie skazany. Sąd uznał go za
winnego zagarnięcia 1,5 mln dol. z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego
(FOZZ). Pierwszy raz o ekstradycji Przywieczerskiego usłyszeliśmy w 2007 r.,
kiedy odkryto, że mieszka w stanie New Jersey, 20 km od Nowego Jorku. Trudno
uznać, że się ukrywał - jego firma zajmowała się hurtowym handlem gwoździami i
drewnianymi paletami, a wśród jego klientów większość stanowi Polacy. W New Jersey mieszka ich wielu. Był też
właścicielem okazałej willi na Florydzie, której wartość szacowano na milion
dolarów. Wtedy jednak do ekstradycji nie doszło. Najpierw dlatego, że wniosek
o nią Amerykanie uznali za niekompletny, potem z
przecieków od służb wnioskowano, że Przywieczerski zdecydował się na
współpracę z CIA. Od minionej soboty Przywieczerski jest jednak w Polsce. Do
kraju przywieziono go wprost z aresztu ekstradycyjnego w Chicago.
Aferę FOZZ próbuje się dzisiaj
nazywać największą aferą III RP, ale to nieprawda. Była raczej ostatnią aferą
PRL. Fundusz Obsługi Zadłużenia
Zagranicznego najzupełniej legalnie powołał Sejm w lutym 1989 r., cztery
miesiące przed czerwcowymi wyborami. Zgodę z pewnością musiały wcześniej wydać
osoby ze szczytu partyjnej władzy. Fundusz miał zostać wyposażony w sumę 1,7
mld dol., za którą - już nielegalnie, łamiąc prawo międzynarodowe - miał skupować
zagraniczne długi Polski.
Pomysł był na swój sposób niezły. PRL dogorywała, ale
próbowała się ratować. Gierkowi chętnie pożyczano pieniądze, Jaruzelski już
nie mógł na to liczyć, polska gospodarka bez „wsadu” dewizowego wegetowała.
Kraj w oczach świata był już bankrutem, więc długi polskiego rządu można było
wykupić nawet za 10-30 proc. wartości. Po to powołano FOZZ. Władze PRL liczyły,
że dzięki niemu zagraniczne zadłużenie Polski stopnieje o 7 mld dol. I może
uda się stare długi rolować, żeby pożyczać dalej.
Do tajnych operacji na zagranicznych rynkach zostali
wydelegowani ludzie, do których władza musiała mieć zaufanie bezgraniczne.
Szefem funduszu został Grzegorz Żemek, który w trakcie procesu ujawnił swoje
związki z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Przyznając też, że wojskowy
wywiad patronował przedsięwzięciu. Oficjalnie Żemek był szefem centrali handlu
zagranicznego Metronex.
Studia na SGPiS oraz pracę w handlu
zagranicznym miała za sobą też Janina Chim, zastępczyni dyrektora funduszu,
prywatnie przyjaciółka Przywieczerskiego. On sam, jako przewodniczący rady
nadzorczej funduszu, także był dobrze osadzony w strukturach władzy PRL. O
takich jak on mówiono wtedy nomenklatura.
Miał za sobą epizod pracy w KC PZPR w okresie, gdy trzeba
było gasić strajki w Radomiu. Jako radca handlowy Ambasady PRL w Nairobi
zarobił swój pierwszy milion dolarów na nielegalnym handlu kawą z Ugandą, czym
chwalił się już jako czołowy biznesmen polskiego kapitalizmu. W oczach
ówczesnej władzy prezentował się jako właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie
tylko zaufany, ale także fachowiec. Z doświadczeniem w handlu
międzynarodowym, które zdobywał w centralach handlu zagranicznego, najpierw w
Pagedzie, handlującym meblami i drewnem, potem już jako dyrektor generalny Universalu, eksportującego sprzęt gospodarstwa domowego, garnki,
odkurzacze i rowery.
W centralnie sterowanej gospodarce PRL pracownicy central
handlu zagranicznego uchodzili za fachowców od gospodarki rynkowej, jako
jedyni mieli z nią kontakt. Kiedy powoływano FOZZ, szefom PZPR Przywieczerski
mógł się więc wydawać bezcenny.
Dla Przywieczerskiego, Żemka i Chim, oskarżonych w aferze
FOZZ, bezcenne były już tylko dewizy, w które państwo wyposażyło FOZZ. W
ratowanie PRL raczej nie uwierzyli, uznając, że już nie mają wobec kogo być lojalni.
Szansą na wyrobienie sobie w rodzącej się gospodarce rynkowej dobrej biznesowej
pozycji było też założenie banku. W myśl nowego prawa bankierem mógł być
niemal każdy, kto dostanie licencję. Żeby z tych szans skorzystać, trzeba
jednak było mieć dojście do władzy. I pieniądze. Pieniądze były w FOZZ.
Szefowie funduszu potraktowali je jako posag na nową drogę życia. Wehikułem do
zarabiania dzięki nim jeszcze większych pieniędzy miał być Universal. To dlatego Dariusz Przywieczerski, na początku jeszcze
jako państwowy dyrektor, a już wkrótce jako prezes, błyskawicznie uwłaszczający
się na jego majątku, mógł zostać mózgiem afery, która jeszcze nie zdążyła
wybuchnąć.
Rodziła się w siedzibie Universalu w
13-piętrowym wieżowcu w samym sercu stolicy, tuż przy Rotundzie przy ul. Marszałkowskiej.
Przywieczerski szybko wszedł w rolę pioniera powstającego kapitalizmu. Już w
1990 r., kiedy jeszcze nie powstała Giełda Papierów Wartościowych, postanowił
upublicznić jego akcje. Cieszyły się ogromnym wzięciem. Choć cena emisyjna
wynosiła 10 tys. (starych) zł, to sprzedawano je dwa razy drożej. Do
zainwestowania w akcje Universalu zachęcał w telewizji
publicznej jego szef, ucharakteryzowany na Napoleona. Pewności siebie nigdy mu
nie brakowało. Potem spółka jako jedna z pierwszych debiutuje na GPW, a jej
szef szybko zyskuje miano „cesarza spekulacji”. Cena papierów skacze raz w
górę, raz w dół, kusząc amatorów łatwego zarobku.
Kariery w polityce nie udaje się Przywieczerskiemu zrobić,
choć w 1989 r. startuje w pierwszych wolnych wyborach do Senatu. Z Włocławka,
gdzie się urodził w 1946 r., agituje do głosowania na siebie hasłem „Życie
pójdzie lepszym torem, Przywieczerski - senatorem”. Przegrywa, nie ma zdjęcia
z Wałęsą. Koncentruje się na biznesie. Universal wydaje
się świetną firmą, w którą warto inwestować.
Nabywcy udziałów Universalu myśleli, że szybko się wzbogacą i nikt nie przejmował się
faktem, że państwo straciło nad nim kontrolę. Dotąd pakiet 51 proc. miał w firmie Skarb Państwa, resztę
zaś fabryki, których towary sprzedawano za granicę. Teraz (1990 r.) udziały
państwa stopniały do 18 proc., a w Universalu pojawili się nowi
akcjonariusze
zagraniczni, m.in. tajemnicze
spółki brytyjskie Servepart i Ullman Shore. Szefem tej ostatniej był Richard Rowe.
Potem dowiemy się, że to on zajmował się skupowaniem polskich długów. Takich
inwestorów było więcej. Rowe w radzie nadzorczej Universalu zasiada aż do 1998 r. Pieniądze FOZZ, w sposób mało
przejrzysty, oliwią interesy nie tylko Universalu i
Przywieczerskiego, ale także wielu spółek powiązanych z bohaterami
późniejszej afery. Universal,
ale także Przywieczerski prywatnie kupują od
Sasa do Lasa - zarówno akcje Polsatu, Farm Food (to spółka Dominika
Jastrzębskiego), jak i fabryki prezerwatyw. O skupowaniu
polskich długów nie myślą.
W wieżowcu Universalu przy Rotundzie dwa skromne pokoje wynajmuje pierwszy prywatny Bank
Inicjatyw Gospodarczych (obecnie Millennium). Jego prezesem jest Bogusław Kott,
były pracownik Ministerstwa Finansów i działacz partyjny, który zdobywa
licencję w trzy dni potem, kiedy staje się to możliwe. Kott ma bank, ale nie ma
pieniędzy. Udziałowcami BIG stają się firmy państwowe, wtedy jeszcze należy do
nich Universal. Przy prywatyzacji Universalu (cały
czas jesteśmy w 1990 r.) pakiet 11 proc.
kupuje... BIG. Bank Kotta obraca pieniędzmi FOZZ. Później takie zjawisko
nazywać będziemy uwłaszczeniem nomenklatury. Więzy biznesowe zacieśniają się,
bo kredyty w banku zaciągają i inne spółki należące do Przywieczerskiego. Np.
spółka Dukat, która potrzebowała pieniędzy na zakup akcji Universalu. Jeśli jej właściciel liczył, że - po starej znajomości z
Kottem - nie będzie musiał ich zwracać, to się pomylił. O prezesie mówią, że
bardziej kocha swój bank niż kolegów. Dopiero w późniejszym procesie wyjdzie
na jaw, że z kłopotów wyciąga Przywieczerskiego czek na ponad milion dolarów od
firmy Berowne, której szefuje. Rowe. Czek wystawia Royal Bank of Scotland. Najprawdopodobniej są to pieniądze FOZZ.
Podobnie jak pożyczki Royal Bank of Scotland dla Przywieczerskiego, Żemka i Chim, za które - zdaniem prokuratury - cała trójka w sierpniu tego samego roku zakłada spółkę
Trast. Tych pożyczek nigdy nie spłacili. Jak wielu innych. Wkrótce biznesowe
talenty pioniera polskiego kapitalizmu okazują się coraz bardziej wątpliwe, w
gospodarce rynkowej radzi sobie coraz gorzej. W 1993 r. musi sprzedać słynny
wieżowiec przy Rotundzie, żeby ratować bilans Universalu, któremu
grozi deficyt. Nabywcą jest. BIG Bank, do niedawna wynajmujący tu skromne dwa
pokoje. Biznesowy talent Kotta okazuje się większy, ale po starej przyjaźni
pozwala Przywieczerskiemu rok później biurowiec odkupić.
Na trop afery NIK wpada już w 1991 r., m.in. na skutek
sygnałów z zagranicy
od osób, które miały polskie długi
skupować. Donoszą, że pieniądze przeznaczane są na zupełnie inne, także
prywatne, cele osób, które później zostaną oskarżone. Rozpoczyna się śledztwo.
Przywieczerski rezygnuje ze stanowiska prezesa Universalu i wyjeżdża za
granicę. Wkrótce jednak wraca na stanowisko. Wtedy jeszcze wydaje się, że
Universal kwitnie. W 1993 r. akt oskarżenia trafia do sądu, ale zostaje zwrócony
prokuraturze w celu uzupełnienia.
W 1998 r. sprawa nareszcie trafia do sądu. Proces
prowadzony przez sędzię Barbarę Piwnik zostaje przerwany na skutek jej awansu
na wiceministra sprawiedliwości. Pojawiają się spekulacje, że rząd SLD zrobił
to celowo, żeby zarzuty mogły się przedawnić. Nie dopuszcza do tego sędzia
Andrzej Kryże. W 2005 r. zapadają wyroki. Żemek i Chim trafiają do więzienia,
Przywieczerski już jest poza Polską.
Kolejne ekipy rządzące nie tyle
próbują aferę rozwikłać, ile uczynić z niej broń przeciwko politycznym konkurentom.
Prawica podkreśla rolę służb specjalnych,
a odpowiedzialnością obarcza m.in. Leszka Balcerowicza, jako ministra finansów
pierwszego niekomunistycznego rządu. Uważa, że czołówka polskiego biznesu
odegrała dużą rolę w budowaniu gospodarki rynkowej dzięki pieniądzom funduszu,
który wywianował nomenklaturę.
Bez FOZZ polska gospodarka
wyglądałaby inaczej, szansę na zrobienie fortun mieliby ludzie o czystych
rękach i życiorysach. Dlatego III RP trzeba unieważnić.
Druga strona próbuje dowodzić, że pieniędzmi FOZZ pożywili
się nie tylko ludzie związani z władzą komunistyczną, ale i Porozumienie Centrum, ówczesna partia Jarosława
Kaczyńskiego. To sugerowano np. w filmie wyemitowanym przez TVP w 2001 r. „Dramat w trzech aktach”, za który TVP przeprosiła braci Kaczyńskich, więc do procesu nie doszło.
Sędzia Kryże, później wiceminister sprawiedliwości w I rządzie PiS, prowadząc
proces, wypreparował z niego wątki prowadzące do PC. Sąd apelacyjny nie
utrzymał wyroku, m.in. zarzucając Kryżemu, że był stronniczy.
Nie ma wątpliwości, że ekstradycja Dariusza
Przywieczerskiego także zostanie politycznie wykorzystana w nadchodzącym
maratonie wyborczym. Raczej jednak eksploatowane będą wątki, które już znamy,
niż te, które ciągle owiane są tajemnicą. On sam, mimo zasilania swoich
interesów pieniędzmi FOZZ, okazał się marnym biznesmenem. Najpierw Universal wyleciał z giełdy za nierzetelną komunikację z rynkiem, a
w 2003 r. została ogłoszona jego upadłość. Biurowiec przy Rotundzie, w którym
wypączkowała afera FOZZ, rozebrano.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz