Kiełbasa wyborcza czy
jarmuż? Bitwa o Warszawę Rafała Trzaskowskiego z Patrykiem Jakim zdążyła
obrosnąć gęstwiną politycznych i kulturowych odniesień. W kampanii wyborczej
zagubił się jednak elementarny sens samych wyborów.
Już
za chwilę Patryk Jaki kolejny raz stanie pod blokiem. Ulotki gotowe, skrzynka z
jabłkami stoi na chodniku. Partyjny aktyw od dobrego kwadransa już w
gotowości. Drepcze kilkoro oddanych fanów, stale towarzyszących kandydatowi w
jego wędrówkach po mieście. I jeszcze młodzi ludzie z telefonami na
wysięgnikach, którzy zarejestrują wydarzenie i wrzucą do sieci.
Podjeżdża na rowerze „Obywatel RP”. Bez cienia emocji
wyjmuje tekturkę z napisem „Jaki kłamca” i staje sobie z boku. Aktyw i fani
trochę się z „panem Arkiem” będą przekomarzać. Towarzyszy im stale, więc
zdążyła wytworzyć się między nimi swoista komitywa. Choć nie ma oczywiście mowy
o zbliżaniu stanowisk.
Z blokiem jest tym razem problem. Bo jak okiem sięgnąć,
wokół same wypasione kamienice. Jesteśmy na Filtrowej, w sercu warszawskiej
Ochoty. Tutaj ceny lokali zaczynają się od miliona. Ktoś w sztabie PiS
najwyraźniej jednak uznał, że nawet wyższej klasie średniej należy się w tej
kampanii kawałek Patryka. Ale jak można było się spodziewać, elektorat za bardzo
nie dopisał. Nie dość, że wątły, to jeszcze gderliwy i wrogo do kandydata
nastawiony. Aktyw profilaktycznie zbił się więc w gęsty tłumek, aby w razie
czego nie dopuszczać malkontentów.
Całe szczęście zjawili się jednak stosowniejsi wyborcy.
Pan na wózku inwalidzkim pytał w imieniu całej społeczności niepełnosprawnych.
To świetna okazja, aby przypomnieć historyczne zasługi rządu na tym polu. I
rzecz jasna szczerze się zatroskać, że sporo jeszcze do zrobienia. Potem kolej
na pana z plikiem dokumentów. Nieco chaotycznie opowiedział historię
przegranej sprawy o prawo do lokalu. Kandydat czujnie dopytał, czy chodzi o reprywatyzację.
Niestety, nie. Poprosił więc petenta, aby zajrzał kiedyś do Ministerstwa
Sprawiedliwości. Może coś uda się zrobić. A potem orszak ruszył na dalszy
podbój Ochoty.
Lista zobowiązań
O tej kampanii niemal mówi się z
podziwem, że „trafiona w punkt”. Czyli świetnie pomyślana i profesjonalnie
prowadzona. Podziw jest zresztą ponadpartyjny. Wizerunkowe talenty i
pracowitość Patryka Jakiego doceniają nawet komentatorzy odlegli od popierania
PiS. Bo podziały podziałami, ale dobrą robotę warto docenić.
Z drugiej strony nie jest wcale tak łatwo klarownie
oddzielić polityczny warsztat od sfery etycznej. Należałoby wcześniej przyjąć skrajnie
cyniczne założenie, że polityka jest sztuką
osiągania celów bez oglądania się na środki. A żeby było jeszcze trudniej,
granice pomiędzy normalnym rządzeniem w trakcie kadencji a odświętnością
kampanii dawno zatarto. Intensywne kampanie polityczne są teraz codziennością
rządzących, zresztą większość decyzji tak czy inaczej podlega kalkulacjom
wyborczym. Sztuka sprawowania władzy trwale zrosła się ze sztuką manipulowania
nastrojami społecznymi, i nie ma mądrego, który by ten splot rozsupłał.
Stąd i zmienność wizerunków Patryka Jakiego, który zaczynał
od kreacji szeryfa z komisji weryfikacyjnej przywracającego stolicy elementarną
sprawiedliwość. Gdy jednak z badań wyszło, że reprywatyzacja coraz mniej
angażuje uwagę warszawiaków i raczej już nie będzie paliwem wyborczym, o
pracach komisji zrobiło się znacznie ciszej, a kandydat Zjednoczonej Prawicy
na prezydenta stolicy zaczął teraz pozować na rzutkiego chłopaka spod bloku.
Zarazem adaptuje Jaki w tej kampanii większość znanych już
patentów, które w 2015 r. po raz pierwszy otworzyły przestrzeń „dobrej
zmianie”. Przede wszystkim więc obiecuje. Niemal każdemu - niemal wszystko. I
nawet wzorem Andrzeja Dudy tak samo nazywa swe obietnice „zobowiązaniami”.
Najwyraźniej akcentując w ten sposób ich doniosłość i głęboką wolę wypełnienia.
Program Jakiego w całości składa się z takich „zobowiązań”.
Nie ma w nim priorytetów, gdyż praktycznie wszystko jest priorytetem. Osławione
linie metra i tramwajowe. Mosty, wielkie obwodnice i rozbudowa ścieżek rowerowych.
Walka ze smogiem i swobodny ruch samochodowy w centrum. Monstrualne podziemne
parkingi oraz pięciokrotne podkręcenie tempa budowy nowych mieszkań komunalnych.
Nowa dzielnica nad Wisłą. Coś dla biegaczy i miłośników zwierząt. O tym, że
różne grupy mieszkańców mogą mieć sprzeczne interesy, w ogóle nie ma mowy.
Każdemu wszystko wedle jego potrzeb.
Pozostałym kandydatom coś podobnego raczej nie uszłoby na
sucho. Ale Jaki funkcjonuje na osobnych prawach, rabunkowo eksploatując ciągle
jeszcze obowiązujący mit PiS jako jedynej partii po 1989 r., która naprawdę
spełnia wyborcze obietnice. Co prawda tylko połowicznie, bo z nieskończonej
listy „zobowiązań” składanych przez Dudę i Szydło w 2015 r. wybrano do
realizacji te najnośniejsze i najbardziej odczuwalne. Cieniem mogą się również
kłaść niektóre zrealizowane elementy pakietu „dobrej zmiany”, do których nikt
rządzących jakoś nie zobowiązywał. Pewnie z tej przyczyny, że zapomniano
uprzedzić o planach dotyczących TK, sądów,
polityki europejskiej, armii czy mediów publicznych.
Ale tak czy owak ludzie wiedzą swoje i nie ma większego
sensu utyskiwać na fałszywość zbiorowych wyobrażeń. Możliwości zewnętrznego
wpływania na ich treść zazwyczaj są ograniczone, a czasem po prostu najlepiej
je przeczekać. Tymczasem jednak opozycja nie ma większych szans podjęcia
licytacji z kandydatem o tupecie Jakiego. Ze stygmatem budżetowego dusigrosza
nie zdoła bowiem przebić jego obietnic. Podobnie trudno podważać wiarygodność
rywala, skoro suweren chwilowo ma straszliwą alergię na słowa „nie da się”.
Tym samym Jaki ma w tej kampanii nieograniczone pole do popisu.
Podczas spaceru po Ochocie ktoś nawet zapytał kandydata,
skąd weźmie pieniądze na wszystkie cuda. „Moje najważniejsze obietnice nic nie
kosztują” - odparł bez mrugnięcia okiem. Sprawa jest bajecznie prosta, trzeba
po prostu „zmienić organizację pracy” i „oszczędniej gospodarować środkami”.
Obrzydzanie drobiazgiem
Jednak najważniejszą sprawą są
teraz listy wyborcze. Spekulacje, kto, gdzie i z jakiego miejsca idzie na
radnego, są wśród partyjnego aktywu tematem dominującym. Nawet ujawnili się
pierwsi szczęśliwcy, którzy zostali namaszczeni i rozdają świeżutkie ulotki.
Jednak do zamknięcia list jeszcze trochę, a konkurencja wyjątkowo w tym roku ostra.
Sporym mirem cieszy się bloger Dariusz Matecki. Ostatnio
było o nim głośno.
Od miesięcy z niezwykłą
regularnością wzbogaca zasoby YouTube’a filmikami o Rafale Trzaskowskim. Platforma nawet zrewanżowała się
ujawnieniem współpracy Mateckiego z Ministerstwem Sprawiedliwości. Do końca
jednak nie wiadomo, o co chodziło, a sam
bloger szyderczo obśmiał próbę zbrukania jego niezależności. Lecz pośród swoich
głośno się chwalił, że już wyszarpał niezłe miejsce na liście.
I nic dziwnego, bo za ciężką pracę należy się godziwa
zapłata. Bez zaangażowania takich jak Matecki współczesne kampanie nie miałyby
większego sensu. Ktoś musi te wszystkie eventy umiejętnie
kadrować i rozrzucać po jak najrozleglejszych obszarach sieci. To jedyny
sposób, aby niezbyt porywające w realu widowisko nabrało tempa i rumieńców.
Drugim kluczowym elementem kampanii jest odpowiednie spreparowanie wizerunku
głównego rywala. Dopiero na tle Rafała Trzaskowskiego - salonowego
zarozumialca - Patryk Jaki będzie w stanie objawić światu wszystkie swe atuty.
O tym opowiada niemal każdy filmik autorstwa Mateckiego. Fabuła jest prosta:
Trzaskowski kolejny raz kompromituje się, tym razem chyba już ostatecznie („Coś
takiego nigdy nie powinno mieć miejsca. Oto obrzydliwa manipulacja, którą udało
mi się uwiecznić na tym nagraniu”). Albo robi coś tak głupiego, że tylko boki
zrywać („Wstyd! Już zaczynam myśleć, że ten człowiek po prostu chce przegrać
wybory”). Z reguły chodzi oczywiście o niewiele znaczące drobiazgi, choć w
zmasowanej pigule pewnie jest w stanie obrzydzać kandydata.
Podobną strategię stosują media narodowe i niepokorne.
Aktywność kandydata PiS kwitowana jest prosto i dobitnie, z użyciem
wykrzykników („Jaki wymiata na żywo! Jaka siła!”). Nie ma mowy o jakimkolwiek
dzieleniu włosa na czworo. Po prostu jest super, a
przyszłość stolicy - po niemal już pewnym
zwycięstwie Jakiego - świetlana. Z drugiej strony odbywa się nasłuch
przeciwnika. Wyłapywane i natychmiast przytaczane są niemal wszystkie
krytyczne opinie o Trzaskowskim.
Entuzjazmują się więc redaktorzy ze stajni braci
Karnowskich tym, że „Trzaskowski irytuje już nawet kolegów z »Wyborczej«”. A
redakcja serwisu internetowego TVP Info wyciąga jako news dnia
przepisane z innych łamów wypowiedzi anonimowego polityka PO, któremu
Trzaskowski miał się zwierzyć, iż męczy go krajowa polityka oraz nieuctwo
kolegów posłów, podczas gdy sam określał się „megaelokwentnym” w sprawach
europejskich. Nie ma to jak dobrze utwardzony stereotyp.
Przymierzanie masek
Przekaz prawicowej propagandy jest
spójny: kandydatura Trzaskowskiego okazała się wielkim błędem. Jemu nie chce
się walczyć, a i sama Platforma bliska jest decyzji o
wycofaniu kandydata. Granicę śmieszności przesunięto już tyle razy, że
praktycznie nikt nie chce dla Trzaskowskiego dalej pracować. A do głosowania
na niego nawet warszawskie lemingi już się nie kwapią z uwagi na obciach.
W ostatnim zdaniu akurat jest trochę prawdy. Bo Trzaskowski
kilkoma nieprzemyślanymi gestami istotnie zraził pewną część potencjalnego
elektoratu. I bez wątpienia kandydat PO w stolicy w pierwszej kolejności powinien
mieć pretensje do samego siebie. Zarazem trudno przeoczyć fakt, że jego
prawdziwe kłopoty wizerunkowe zaczęły się akurat wtedy, gdy za analizowanie
rywalizacji z Jakim zabrała się wrażliwa na klasowe dystynkcje nowa lewica. To
wtedy zaczął się utrwalać stereotyp Trzaskowskiego jako wyniosłego
przedstawiciela elit, któremu rzuca wyzwanie cwaniak z blokowiska.
Zabawę w przymierzanie masek zastąpiło poważne tropienie
klasowych antagonizmów. Zaczęto kojarzyć Trzaskowskiego z sytymi i zamożnymi mieszczanami z centrum stolicy (choć w
swoim programie zapowiada zrównoważony rozwój i wyrównywanie potencjałów poszczególnych dzielnic). Jakiego - z
mieszkańcami peryferyjnych dzielnic (też na wyrost, bo kandydat PiS oferuje
groch z kapustą). Raz uruchomiona lawina stereotypowych skojarzeń okazała się
jednak przemożna.
W jednym z modelowych tekstów Adam Leszczyński na łamach
„Krytyki Politycznej” ochoczo doceniał kandydata PiS za to, że „rozdaje
kiełbaski, fotografuje się w szaliku Legii i codziennie robi coś, o czym mówią
media (...). Zrobił nawet konferencję prasową o 7 rano w Wielką Majówkę,
pokazując, że jest pracowity, ambitny i wcześnie
wstaje”. A co robił w tym czasie Trzaskowski? Leszczyński nie oszczędził mu
najbardziej złośliwych stereotypów. „Może spał. Może witał poranek w pozycji
utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębokiego relaksu. Może
przygotowywał na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prosciutto. Może już wstał, zjadł i pisał kolejny post na Facebooku
(...)”.
Oczywiście odsypiającego majówkowy poranek Trzaskowskiego
trudno byłoby tak po prostu uznać za kandydata mniej wartościowego od
uprawiającego o tej porze agitację Jakiego. Zresztą sławienie pożytków
płynących z uprawiania wyborczej propagandy też jakoś nie przystoi poważnemu
autorowi. Leszczyński podparł się zatem ludem. Uznając, że skoro prosty
człowiek znajduje w propagandzie upodobanie bądź rozrywkę, obowiązkiem
polityków jest spełniać zapotrzebowanie. Pogarda dla jarmarcznej strony
polityki stała się tym samym oznaką pogardy elit wobec ludu.
Od pewnego momentu wszystko już świadczyło przeciwko
kandydatowi PO. Jego pewna sztywność w ulicznych kontaktach z wyborcami nagle
zaczęła się kojarzyć z klasizmem. Jego program wyborczy pozbawiony fajerwerków
w stylu Jakiego dowodził niezrozumienia potrzeb zwykłych obywateli. Polityk
najwyraźniej zresztą nie dostrzegł pęczniejącej wokół niego bańki uprzedzeń. Z
hukiem pękła, gdy ukazało się narcystyczne wspomnienie Trzaskowskiego o
Bronisławie Geremku. Po mediach społecznościowych rozlała się fala szyderstwa.
Oraz kolejna porcja poważniejszych analiz o ślepocie elit. Teraz elementem
publicystycznej rutyny stało się przypominanie Trzaskowskiemu nieszczęsnej
kampanii Bronisława Komorowskiego z 2015 r.
Tamta kampania pod wieloma względami faktycznie okazała
się przełomowa. Po raz pierwszy na polskim gruncie udało się niemal od zera
stworzyć kandydata i poprowadzić go do triumfu. Jak się później okaże, niezbyt nawet biegłego w elementarnym
politycznym rzemiośle.
Tyle że sensacyjny triumf Dudy wcale nie stanowił dowodu na
nieograniczone możliwości marketingowej kreacji. Mocno go wsparł w
mobilizowaniu antyestablishmentowych nastrojów anarchistyczny Kukiz. Zarodki
wielkiego politycznego zwrotu unosiły się już zresztą w powietrzu, choć wtedy
jeszcze trudno je było dostrzec. Populistyczna fala zalewała zresztą większość
krajów regionu. Duda okazał się przypadkowym akuszerem nieprzypadkowej zmiany.
Jak to się robi
Jeśli więc Trzaskowski zalicza
teraz mniej więcej te same dołki co wówczas Komorowski, to realia obecnej
kampanii są już zupełnie inne. Zmienił się główny ośrodek władzy. Inne jest
pole starcia; mimo symbolicznej rangi warszawskich wyborów, trudno uznać
stolicę za Polskę w pigułce. Inny jest również układ sił. To nie wyborcy
prawicowego Kukiza będą w tych wyborach języczkiem u wagi, lecz rozdrobniony
elektorat lewicy. A to przynajmniej na razie zapewnia Trzaskowskiemu
bezpieczną przewagę w wyborczych prognozach. I chyba trudno się spodziewać, że
w decydującym momencie elementarna kalkulacja politycznych interesów
nakazująca powstrzymanie PiS przegra z resentymentami.
Zwłaszcza że jakoś nie idzie kampania Janowi Śpiewakowi,
reprezentującemu najbardziej antyestablishmentowy odłam lewicy. Młody polityk
dla odmiany zaczął teraz dla równowagi atakować rządzącą prawicę. W efekcie z
dnia na dzień zniknął z państwowych mediów, które - jak się okazało - były
jego najważniejszą trybuną. Nagle o Śpiewaku zrobiło się cicho.
Paradoksalnie w rywalizacji o stołeczny ratusz stosunkowo
najmniej wyrazistym kandydatem - pomimo uprzedzeń i stereotypów - pozostaje
poobijany faworyt. Bardziej bowiem wiadomo, jak widzą Rafała Trzaskowskiego
inni, niż jak chciałby zaprezentować samego siebie. Chyba odpuścił sobie kreacje
wizerunkowe. Po prostu objeżdża warszawskie dzielnice, gdzie odbywa tradycyjne
spotkania z wyborcami.
Byliśmy na jednym z takich
spotkań. Mieszkańcy Bemowa pytali o sprawy swej dzielnicy, a kandydat w miarę
precyzyjnie starał im się odpowiadać. Chyba że czegoś nie wiedział, to po
prostu prosił o wsparcie miejscowego radnego. Było o bazarku, wysypisku
śmieci, wsparciu dla szkół. Zamiast cudów na kiju nuda projektowania systemów
i pisania planów. Na deser kilka kąśliwych uwag o rządach PiS, ale i to bez
przesady. Aż dziwne, że tak się jeszcze robi.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz