środa, 26 września 2018

Cuda dla ludu



Kiełbasa wyborcza czy jarmuż? Bitwa o Warszawę Rafała Trzaskowskiego z Patrykiem Jakim zdążyła obrosnąć gęstwiną politycznych i kulturowych odniesień. W kampanii wyborczej zagubił się jednak elementarny sens samych wyborów.

Już za chwilę Patryk Jaki kolejny raz stanie pod blokiem. Ulotki gotowe, skrzynka z jabłkami stoi na chod­niku. Partyjny aktyw od dobrego kwadransa już w gotowości. Drep­cze kilkoro oddanych fanów, stale towarzy­szących kandydatowi w jego wędrówkach po mieście. I jeszcze młodzi ludzie z telefonami na wysięgnikach, którzy zarejestrują wydarzenie i wrzucą do sieci.
   Podjeżdża na rowerze „Obywatel RP”. Bez cienia emocji wyjmuje tekturkę z na­pisem „Jaki kłamca” i staje sobie z boku. Aktyw i fani trochę się z „panem Arkiem” będą przekomarzać. Towarzyszy im stale, więc zdążyła wytworzyć się między nimi swoista komitywa. Choć nie ma oczywiście mowy o zbliżaniu stanowisk.
   Z blokiem jest tym razem problem. Bo jak okiem sięgnąć, wokół same wy­pasione kamienice. Jesteśmy na Filtro­wej, w sercu warszawskiej Ochoty. Tutaj ceny lokali zaczynają się od miliona. Ktoś w sztabie PiS najwyraźniej jednak uznał, że nawet wyższej klasie średniej należy się w tej kampanii kawałek Patryka. Ale jak można było się spodziewać, elektorat za bardzo nie dopisał. Nie dość, że wątły, to jeszcze gderliwy i wrogo do kandydata nastawiony. Aktyw profilaktycznie zbił się więc w gęsty tłumek, aby w razie czego nie dopuszczać malkontentów.
   Całe szczęście zjawili się jednak stosow­niejsi wyborcy. Pan na wózku inwalidzkim pytał w imieniu całej społeczności nie­pełnosprawnych. To świetna okazja, aby przypomnieć historyczne zasługi rządu na tym polu. I rzecz jasna szczerze się zatroskać, że sporo jeszcze do zrobienia. Potem kolej na pana z plikiem dokumen­tów. Nieco chaotycznie opowiedział histo­rię przegranej sprawy o prawo do lokalu. Kandydat czujnie dopytał, czy chodzi o re­prywatyzację. Niestety, nie. Poprosił więc petenta, aby zajrzał kiedyś do Minister­stwa Sprawiedliwości. Może coś uda się zrobić. A potem orszak ruszył na dalszy podbój Ochoty.

Lista zobowiązań
O tej kampanii niemal mówi się z podzi­wem, że „trafiona w punkt”. Czyli świetnie pomyślana i profesjonalnie prowadzona. Podziw jest zresztą ponadpartyjny. Wi­zerunkowe talenty i pracowitość Patryka Jakiego doceniają nawet komentatorzy odlegli od popierania PiS. Bo podziały po­działami, ale dobrą robotę warto docenić.
   Z drugiej strony nie jest wcale tak łatwo klarownie oddzielić polityczny warsztat od sfery etycznej. Należałoby wcześniej przyjąć skrajnie cyniczne założenie, że polityka jest sztuką osiągania celów bez oglądania się na środki. A żeby było jeszcze trudniej, granice pomiędzy nor­malnym rządzeniem w trakcie kadencji a odświętnością kampanii dawno zatarto. Intensywne kampanie polityczne są teraz codziennością rządzących, zresztą więk­szość decyzji tak czy inaczej podlega kalku­lacjom wyborczym. Sztuka sprawowania władzy trwale zrosła się ze sztuką mani­pulowania nastrojami społecznymi, i nie ma mądrego, który by ten splot rozsupłał.
   Stąd i zmienność wizerunków Patryka Jakiego, który zaczynał od kreacji szeryfa z komisji weryfikacyjnej przywracającego stolicy elementarną sprawiedliwość. Gdy jednak z badań wyszło, że reprywatyzacja coraz mniej angażuje uwagę warszawia­ków i raczej już nie będzie paliwem wy­borczym, o pracach komisji zrobiło się znacznie ciszej, a kandydat Zjednoczo­nej Prawicy na prezydenta stolicy zaczął teraz pozować na rzutkiego chłopaka spod bloku.
   Zarazem adaptuje Jaki w tej kampanii większość znanych już patentów, które w 2015 r. po raz pierwszy otworzyły prze­strzeń „dobrej zmianie”. Przede wszystkim więc obiecuje. Niemal każdemu - niemal wszystko. I nawet wzorem Andrzeja Dudy tak samo nazywa swe obietnice „zobo­wiązaniami”. Najwyraźniej akcentując w ten sposób ich doniosłość i głęboką wolę wypełnienia.
   Program Jakiego w całości składa się z takich „zobowiązań”. Nie ma w nim priorytetów, gdyż praktycznie wszystko jest priorytetem. Osławione linie metra i tramwajowe. Mosty, wielkie obwodnice i rozbudowa ścieżek rowerowych. Walka ze smogiem i swobodny ruch samocho­dowy w centrum. Monstrualne podziem­ne parkingi oraz pięciokrotne podkręcenie tempa budowy nowych mieszkań komu­nalnych. Nowa dzielnica nad Wisłą. Coś dla biegaczy i miłośników zwierząt. O tym, że różne grupy mieszkańców mogą mieć sprzeczne interesy, w ogóle nie ma mowy. Każdemu wszystko wedle jego potrzeb.
   Pozostałym kandydatom coś podob­nego raczej nie uszłoby na sucho. Ale Jaki funkcjonuje na osobnych prawach, rabunkowo eksploatując ciągle jeszcze obowiązujący mit PiS jako jedynej partii po 1989 r., która naprawdę spełnia wyborcze obietnice. Co prawda tylko połowicznie, bo z nieskończonej listy „zobowiązań” składanych przez Dudę i Szydło w 2015 r. wybrano do realizacji te najnośniejsze i najbardziej odczuwalne. Cieniem mogą się również kłaść niektóre zrealizowane elementy pakietu „dobrej zmiany”, do któ­rych nikt rządzących jakoś nie zobowiązy­wał. Pewnie z tej przyczyny, że zapomnia­no uprzedzić o planach dotyczących TK, sądów, polityki europejskiej, armii czy mediów publicznych.
   Ale tak czy owak ludzie wiedzą swoje i nie ma większego sensu utyskiwać na fałszywość zbiorowych wyobrażeń. Możli­wości zewnętrznego wpływania na ich treść zazwyczaj są ograniczone, a czasem po prostu najlepiej je przeczekać. Tymcza­sem jednak opozycja nie ma większych szans podjęcia licytacji z kandydatem o tu­pecie Jakiego. Ze stygmatem budżetowego dusigrosza nie zdoła bowiem przebić jego obietnic. Podobnie trudno podważać wia­rygodność rywala, skoro suweren chwilo­wo ma straszliwą alergię na słowa „nie da się”. Tym samym Jaki ma w tej kampanii nieograniczone pole do popisu.
   Podczas spaceru po Ochocie ktoś nawet zapytał kandydata, skąd weźmie pieniądze na wszystkie cuda. „Moje najważniejsze obietnice nic nie kosztują” - odparł bez mrugnięcia okiem. Sprawa jest bajecznie prosta, trzeba po prostu „zmienić orga­nizację pracy” i „oszczędniej gospodaro­wać środkami”.

Obrzydzanie drobiazgiem
Jednak najważniejszą sprawą są teraz li­sty wyborcze. Spekulacje, kto, gdzie i z ja­kiego miejsca idzie na radnego, są wśród partyjnego aktywu tematem dominują­cym. Nawet ujawnili się pierwsi szczęśliw­cy, którzy zostali namaszczeni i rozdają świeżutkie ulotki. Jednak do zamknięcia list jeszcze trochę, a konkurencja wyjątkowo w tym roku ostra.
   Sporym mirem cieszy się bloger Da­riusz Matecki. Ostatnio było o nim głośno.
Od miesięcy z niezwykłą regularnością wzbogaca zasoby YouTube’a filmikami o Rafale Trzaskowskim. Platforma nawet zrewanżowała się ujawnieniem współpra­cy Mateckiego z Ministerstwem Sprawie­dliwości. Do końca jednak nie wiadomo, o co chodziło, a sam bloger szyderczo obśmiał próbę zbrukania jego niezależności. Lecz pośród swoich głośno się chwalił, że już wyszarpał niezłe miejsce na liście.
   I nic dziwnego, bo za ciężką pracę należy się godziwa zapłata. Bez zaangażowania takich jak Matecki współczesne kampanie nie miałyby większego sensu. Ktoś musi te wszystkie eventy umiejętnie kadrować i rozrzucać po jak najrozleglejszych obsza­rach sieci. To jedyny sposób, aby niezbyt porywające w realu widowisko nabrało tempa i rumieńców. Drugim kluczowym elementem kampanii jest odpowiednie spreparowanie wizerunku głównego rywa­la. Dopiero na tle Rafała Trzaskowskiego - salonowego zarozumialca - Patryk Jaki będzie w stanie objawić światu wszystkie swe atuty. O tym opowiada niemal każ­dy filmik autorstwa Mateckiego. Fabuła jest prosta: Trzaskowski kolejny raz kompromituje się, tym razem chyba już ostatecznie („Coś takiego nigdy nie powinno mieć miejsca. Oto obrzydliwa manipulacja, którą udało mi się uwiecznić na tym nagraniu”). Albo robi coś tak głu­piego, że tylko boki zrywać („Wstyd! Już za­czynam myśleć, że ten człowiek po prostu chce przegrać wybory”). Z reguły chodzi oczywiście o niewiele znaczące drobiazgi, choć w zmasowanej pigule pewnie jest w stanie obrzydzać kandydata.
   Podobną strategię stosują media naro­dowe i niepokorne. Aktywność kandyda­ta PiS kwitowana jest prosto i dobitnie, z użyciem wykrzykników („Jaki wymiata na żywo! Jaka siła!”). Nie ma mowy o ja­kimkolwiek dzieleniu włosa na czworo. Po prostu jest super, a przyszłość stolicy - po niemal już pewnym zwycięstwie Ja­kiego - świetlana. Z drugiej strony odbywa się nasłuch przeciwnika. Wyłapywane i na­tychmiast przytaczane są niemal wszystkie krytyczne opinie o Trzaskowskim.
   Entuzjazmują się więc redaktorzy ze staj­ni braci Karnowskich tym, że „Trzaskowski irytuje już nawet kolegów z »Wyborczej«”. A redakcja serwisu internetowego TVP Info wyciąga jako news dnia przepisane z in­nych łamów wypowiedzi anonimowego polityka PO, któremu Trzaskowski miał się zwierzyć, iż męczy go krajowa polityka oraz nieuctwo kolegów posłów, podczas gdy sam określał się „megaelokwentnym” w sprawach europejskich. Nie ma to jak dobrze utwardzony stereotyp.

Przymierzanie masek
Przekaz prawicowej propagandy jest spójny: kandydatura Trzaskowskiego oka­zała się wielkim błędem. Jemu nie chce się walczyć, a i sama Platforma bliska jest decyzji o wycofaniu kandydata. Grani­cę śmieszności przesunięto już tyle razy, że praktycznie nikt nie chce dla Trzaskow­skiego dalej pracować. A do głosowania na niego nawet warszawskie lemingi już się nie kwapią z uwagi na obciach.
   W ostatnim zdaniu akurat jest trochę prawdy. Bo Trzaskowski kilkoma nieprze­myślanymi gestami istotnie zraził pew­ną część potencjalnego elektoratu. I bez wątpienia kandydat PO w stolicy w pierw­szej kolejności powinien mieć pretensje do samego siebie. Zarazem trudno prze­oczyć fakt, że jego prawdziwe kłopoty wi­zerunkowe zaczęły się akurat wtedy, gdy za analizowanie rywalizacji z Jakim zabrała się wrażliwa na klasowe dystynkcje nowa lewica. To wtedy zaczął się utrwalać ste­reotyp Trzaskowskiego jako wyniosłego przedstawiciela elit, któremu rzuca wy­zwanie cwaniak z blokowiska.
   Zabawę w przymierzanie masek zastą­piło poważne tropienie klasowych antago­nizmów. Zaczęto kojarzyć Trzaskowskiego z sytymi i zamożnymi mieszczanami z centrum stolicy (choć w swoim progra­mie zapowiada zrównoważony rozwój i wyrównywanie potencjałów poszczegól­nych dzielnic). Jakiego - z mieszkańcami peryferyjnych dzielnic (też na wyrost, bo kandydat PiS oferuje groch z kapustą). Raz uruchomiona lawina stereotypowych skojarzeń okazała się jednak przemożna.
   W jednym z modelowych tekstów Adam Leszczyński na łamach „Krytyki Politycz­nej” ochoczo doceniał kandydata PiS za to, że „rozdaje kiełbaski, fotografuje się w sza­liku Legii i codziennie robi coś, o czym mówią media (...). Zrobił nawet konfe­rencję prasową o 7 rano w Wielką Majów­kę, pokazując, że jest pracowity, ambitny i wcześnie wstaje”. A co robił w tym czasie Trzaskowski? Leszczyński nie oszczędził mu najbardziej złośliwych stereotypów. „Może spał. Może witał poranek w pozycji utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębokiego relaksu. Może przygotowywał na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prosciutto. Może już wstał, zjadł i pisał kolejny post na Facebooku (...)”.
   Oczywiście odsypiającego majówkowy poranek Trzaskowskiego trudno byłoby tak po prostu uznać za kandydata mniej wartościowego od uprawiającego o tej porze agitację Jakiego. Zresztą sławienie pożytków płynących z uprawiania wy­borczej propagandy też jakoś nie przystoi poważnemu autorowi. Leszczyński pod­parł się zatem ludem. Uznając, że skoro prosty człowiek znajduje w propagandzie upodobanie bądź rozrywkę, obowiązkiem polityków jest spełniać zapotrzebowanie. Pogarda dla jarmarcznej strony polityki stała się tym samym oznaką pogardy elit wobec ludu.
   Od pewnego momentu wszystko już świadczyło przeciwko kandydatowi PO. Jego pewna sztywność w ulicznych kon­taktach z wyborcami nagle zaczęła się kojarzyć z klasizmem. Jego program wy­borczy pozbawiony fajerwerków w stylu Jakiego dowodził niezrozumienia potrzeb zwykłych obywateli. Polityk najwyraźniej zresztą nie dostrzegł pęczniejącej wokół niego bańki uprzedzeń. Z hukiem pękła, gdy ukazało się narcystyczne wspomnie­nie Trzaskowskiego o Bronisławie Gerem­ku. Po mediach społecznościowych rozlała się fala szyderstwa. Oraz kolejna porcja po­ważniejszych analiz o ślepocie elit. Teraz elementem publicystycznej rutyny stało się przypominanie Trzaskowskiemu nie­szczęsnej kampanii Bronisława Komorow­skiego z 2015 r.
   Tamta kampania pod wieloma wzglę­dami faktycznie okazała się przełomo­wa. Po raz pierwszy na polskim gruncie udało się niemal od zera stworzyć kan­dydata i poprowadzić go do triumfu. Jak się później okaże, niezbyt nawet biegłego w elementarnym politycznym rzemiośle.
   Tyle że sensacyjny triumf Dudy wcale nie stanowił dowodu na nieograniczone możliwości marketingowej kreacji. Mocno go wsparł w mobilizowaniu antyestablishmentowych nastrojów anarchistyczny Kukiz. Zarodki wielkiego politycznego zwrotu unosiły się już zresztą w powietrzu, choć wtedy jeszcze trudno je było dostrzec. Populistyczna fala zalewała zresztą więk­szość krajów regionu. Duda okazał się przypadkowym akuszerem nieprzypad­kowej zmiany.

Jak to się robi
Jeśli więc Trzaskowski zalicza teraz mniej więcej te same dołki co wówczas Komorowski, to realia obecnej kampanii są już zupełnie inne. Zmienił się główny ośrodek władzy. Inne jest pole starcia; mimo symbolicznej rangi warszawskich wyborów, trudno uznać stolicę za Polskę w pigułce. Inny jest również układ sił. To nie wyborcy prawicowego Kukiza będą w tych wyborach języczkiem u wagi, lecz rozdrobniony elektorat lewicy. A to przy­najmniej na razie zapewnia Trzaskow­skiemu bezpieczną przewagę w wybor­czych prognozach. I chyba trudno się spodziewać, że w decydującym momen­cie elementarna kalkulacja politycznych interesów nakazująca powstrzymanie PiS przegra z resentymentami.
   Zwłaszcza że jakoś nie idzie kampania Janowi Śpiewakowi, reprezentującemu najbardziej antyestablishmentowy odłam lewicy. Młody polityk dla odmiany zaczął teraz dla równowagi atakować rządzącą prawicę. W efekcie z dnia na dzień znik­nął z państwowych mediów, które - jak się okazało - były jego najważniejszą trybuną. Nagle o Śpiewaku zrobiło się cicho.
   Paradoksalnie w rywalizacji o stołeczny ratusz stosunkowo najmniej wyrazistym kandydatem - pomimo uprzedzeń i ste­reotypów - pozostaje poobijany faworyt. Bardziej bowiem wiadomo, jak widzą Rafa­ła Trzaskowskiego inni, niż jak chciałby za­prezentować samego siebie. Chyba odpu­ścił sobie kreacje wizerunkowe. Po prostu objeżdża warszawskie dzielnice, gdzie od­bywa tradycyjne spotkania z wyborcami.
Byliśmy na jednym z takich spotkań. Mieszkańcy Bemowa pytali o sprawy swej dzielnicy, a kandydat w miarę precyzyjnie starał im się odpowiadać. Chyba że czegoś nie wiedział, to po prostu prosił o wspar­cie miejscowego radnego. Było o bazarku, wysypisku śmieci, wsparciu dla szkół. Za­miast cudów na kiju nuda projektowania systemów i pisania planów. Na deser kilka kąśliwych uwag o rządach PiS, ale i to bez przesady. Aż dziwne, że tak się jeszcze robi.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz