piątek, 31 sierpnia 2018

Lekcja języka



Kto włada językiem, ten panuje nad rzeczywistością. Czyli dlaczego codzienne hejty poseł Pawłowicz nawet w części nie są tak groźne, jak niedawne słowa ministra Błaszczaka o „sodomitach".

O tym, że w studiu TV Trwam polski minister obrony powiedział o „paradzie sodomitów”, poinformował na swych łamach nawet „New York Times”. U nas obelga wywołała jedynie chwilowe oburzenie części opinii publicznej. Po czym, przykryta wydarzeniami kolejnych dni, bezpiecznie zaległa w przepastnych in­ternetowych repozytoriach pisowskiej mowy nienawiści. Najwyraźniej już przywykliśmy, że tak się teraz w Pol­sce mówi, i nie ma na to rady. Ale nie wolno się z tym godzić.
   Klisze językowe tylko pozornie opisują rzeczywistość. W isto­cie na nią wpływają, wywołując określone skojarzenia i nadając neutralnym pojęciom silną emocjonalnie treść. Można nimi elastycznie manipulować, zacierać dotychczasowe znaczenia i sugerować nowe, porozumiewawczo mrugać okiem.
   Gdy na Błaszczaka spadła krytyka, zaraz ruszyli mu z pomocą sprzymierzeni z PiS wrogowie politycznej poprawności. Dowo­dzili, że minister nie miał złych intencji i jedynie posłużył się biblijnym archaizmem. Choć z Biblią więcej już wspólnego mia­ło ich faryzeuszostwo. Doskonale przecież zdawali sobie spra­wę, iż „sodomita” to jedno z najbardziej obelżywych określeń na osoby homoseksualne. Sugerujące ich skrajną perwersyjność i obrzydliwość upodobań; we współczesnym języku sodomia przeważnie zresztą kojarzona jest z prawdziwym zboczeniem współżycia ze zwierzętami.
   Podobną grę z opinią publiczną uprawiał przed dekadą nieco już zapomniany poseł Ligi Polskich Rodzin Wojciech Wierzejski. Wykazujący silną fiksację na punkcie mniejszości seksualnych, zwykł używać słowa „pederaści”. Krytykowany w mediach, ob­łudnie tłumaczył, że jest to określenie neutralne, które można znaleźć w encyklopedii. I jeśli komuś wydaje się obraźliwe, to jedynie samym „pederastom, bo im się z pedofilami kojarzy”. Za takie skojarzenia poseł Wierzejski rzecz jasna nie mógł brać odpowiedzialności. I tak za jednym zamachem udało mu się ob­razić społeczność LGBT, zasugerować jej skłonność do pedofilii i jeszcze wyprać własne sumienie.
   Po Wierzejskim w polskiej polityce na szczęście nie ma już śladu i być może podobny los spotka w przyszłości Błaszczaka. Jego przypadek z racji zajmowanego stanowiska jest jednak znacznie poważniejszy. To bodaj pierwszy tak wysoko postawio­ny dostojnik państwowy, który publicznie użył tak ordynarne­go słowa na mniejszość seksualną. Bo choć niemal cała polska prawica od lat jest na froncie kulturowej wojny z orędownikami praw gejów i lesbijek, akurat pisowska czołówka zwykle unikała rynsztokowego słownictwa rodem z internetowych forów.
   I nic dziwnego, gdyż - jak się zdaje - nie ma w Polsce przyzwolenia na publiczne obrażanie osób LGBT. Z zamówionego przez „Rzeczpospolitą” sondażu wynikało, że ponad połowa badanych oczekiwała, iż Błaszczak zapłaci za swoje słowa dymisją. Mini­strowi żadne sankcje ze strony PiS naturalnie nie grożą. Prędzej już zbierał gratulacje za odwagę w zrywaniu łańcuchów poli­tycznej poprawności. Wedle prawicy wolność polega przecież na tym, że silniejszy ma prawo lżyć słabszego. Zwłaszcza jeśli słabszy rości sobie prawa sprzeczne z jedynie słusznym porząd­kiem ideologicznym (zwanym „prawem naturalnym”).
   W tym sensie wziął więc na siebie Błaszczak przykre odium pioniera; na jego naśladowców raczej już nie spadną baty. Od­tąd społeczne reakcje na kolejne pojawienia się „sodomity” w przestrzeni publicznej powinny być coraz słabsze, aż w końcu nastąpi zobojętnienie. Z plugawego słowo stanie się co najwy­żej nieeleganckie.
   Dawniej takie procesy zachodziły wolniej. Język publiczny, ze swej natury raczej powściągliwy i poprawny, był domeną ściśle oddzieloną od mowy używanej w życiu prywatnym. Lecz odkąd upowszechnił się internet, granica się zatarła. Powszechność sieciowego hejtu pomaga oswajać obelżywe słowa i sprzyja ich „legalizacji” w oficjalnym dyskursie polityczno-medialnym. Tylko więc czekać, jak „sodomita” (a może i inne językowe paskudztwa) zostanie szybko oswojony.
   A w ślad za tym zmieni się publiczne postrzeganie desygnatu. Skoro można już mówić o „sodomitach”, można też takimi ich widzieć - jako zboczeńców odchylonych od zdrowej normy społecznej i moralnej. Dokładnie tak, jak sformułował to sam Błaszczak, twierdzący, iż „w narodzie polskim wszystko, co jest skonstruowane po Bożemu, jest normalne”. W taki właśnie spo­sób język zmienia rzeczywistość.

Między hejtem a mową nienawiści
Problem z właściwą oceną wypowiedzi Błaszczaka wziął się również z tego, że obelżywość języka publicznego dawno stała się normą. Niewiele jest w stanie nas jeszcze zaskoczyć i dogłęb­nie wstrząsnąć. Przykłady codziennego, rutynowego chamstwa spływają każdego dnia, a wzajemne obrażanie się na portalach społecznościowych stało się dominującą metodą komunikacji elit polityczno-medialnych.
   Przykłady z ostatnich tygodni: „O ciągnięciu Pani pewnie wie lepiej ode mnie” (europoseł PiS Ryszard Czarnecki do dyskutu­jącej z nim użytkowniczki Twittera); „Olać to mogę twoją matkę” (poseł PiS Dominik Tarczyński do dziennikarza Marcina Mellera); „Janie Śpiewaku, z ciebie po prostu ch...” (niedoszły kandydat SLD na prezydenta Warszawy Andrzej Celiński).
   Można też przytoczyć szczególnie charakterystyczną dla twitterowego „dyskursu” wymianę zdań pomiędzy posłanką PiS Krystyną Pawłowicz oraz nieznanym z nazwiska operatorem oficjalnego konta PSL:
   Pawłowicz: „(...) PSL! Na kolana i przeproście!”.
   PSL: „Kryśka, znaleźliśmy Twoje tabletki. Oddamy, jak się zoba­czymy w Sejmie. Do tego czasu nie panikuj i się trzymaj. Pamiętaj: i tak Cię Kochamy”.
   Pawłowicz: „Na waszą jałową miłość czeka w Słupsku Biedroń”.
   I tak dalej. Niestety, takie treści zapewne są dla bardzo wielu Polaków podstawową polityczną strawą. W publikowaniu ich ry­walizują masowe serwisy internetowe, ekscytują się nimi nawet poważni komentatorzy. Doniesienia z frontu zmagań hejterów są bowiem lekturą lekką, łatwą i przyjemną. Nie wymagają sku­pienia i minimum kompetencji. Tak ze strony twórcy komuni­katu, jak i odbiorcy.
   W ogólnym zgiełku umyka jednak to, co istotne: że język jest polem frontalnego starcia o hegemonię. Codzienne zapasy w ki­sielu o to, kto kogo „zaorze”, stanowią jedynie fasadę. Poważne przesunięcia niepostrzeżenie zachodzą w tle. Nieprzypadkowo językoznawcy badający współczesne odmiany hejterstwa (ten termin trafił już do prac naukowych) starają się usystematyzo­wać zjawisko.
   Wedle jednej z propozycji współczesny hejt jest indywidual­nym aktem agresji. Jego intencją nie jest eliminacja przeciw­nika, lecz ciągłe zadawanie mu cierpienia. Bierze się z potrzeb sadystycznych, dostarcza hejterowi przyjemności, uzależnia go. Stąd aktywność trolli internetowych i politycznych (pokroju po­seł Pawłowicz).
   Zjawiskiem dalece poważniejszym pozostaje jednak diagnozo­wana już od wielu lat mowa nienawiści. Jej charakter jest syste­mowy i kolektywny. Uderza w podmioty zbiorowe (przeciwnika politycznego, całe grupy społeczne i wyznaniowe, mniejszości), wzywając do ich eliminacji. Inaczej niż w przypadku hejtu, słowa poprzedzają w tym przypadku czyny. W najpełniejszym wymiarze mowa nienawiści zmaterializowała się w propagandzie ustro­jów totalitarnych.

Tam jest wróg twój
Każda rzeczywistość w mniejszym lub większym stopniu na­znaczona jest przypadkowością, którą człowiek zgodnie ze swą naturą stara się uporządkować. Jednak rzeczywistość początku lat 30. - wielkiego kryzysu gospodarczego i upadku liberalnych instytucji - produkowała chaos absolutny, niezdolny do ogarnię­cia. Stąd pragnienie mas - ucieczki w fikcję porządku i spójności. Tę potrzebę zaspokoiła właśnie totalitarna propaganda poprzez wskazanie wrogów. Od ich eliminacji zależała teraz realizacja utopii. Wcześniej jednak wroga trzeba było stosownie nazwać.
   W nie tak radykalnej formie, niemniej bazując na tym samym mechanizmie, posługują się mową nienawiści ugrupowania no­minalnie demokratyczne. Gdy więc wysoki funkcjonariusz pu­bliczny obelżywie określa dwumilionową społeczność i na doda­tek dostarcza uzasadnienia dla jej wykluczenia, powinna zapalić się czerwona lampka.
   Brutalność języka jest trwałym elementem naszej kultury poli­tycznej. Sejmiki szlacheckie przeważnie były spektaklami werbal­nego rozwydrzenia. Tak samo w II Rzeczpospolitej obelgi śmigały w powietrzu niczym kule. Wyzywano się od „socjalistycznych rozwydrzeńców” i „klik masońsko-żydowskich”. O konkurencyj­nym stronnictwie można było powiedzieć, że to „szajka zbirów”, „pijana banda”, „tłum łobuzów”, „szuje polityczne” bądź „kara­luchy obrzydłe”, i nikogo to specjalnie nie dziwiło.
   Tak samo nie patyczkowano się w atakach ad personam („spe­cjalista od spluwaczkowatych koncertów w Sejmie”, „słomiany bałwan Belwederu”, „zdziecinniały staruszek” itp.). Za naczel­nego hejtera II RP należało zresztą uznać samego marszałka Piłsudskiego, którego - o czym powszechnie wiadomo - normy językowe w najmniejszym stopniu nie ograniczały („kurwy”, „prostytuty”, „upadłe szmaty”).
   W retorycznej dosadności języka publicznego tamtych lat po­czątkowo odbijała się przebudzona polityczność Polaków, ich de­mokratyczny temperament. Lecz z czasem - o czym pisała Irena Kamińska-Szmaj, autorka monografii o propagandzie politycznej tamtych czasów - ów brutalizm stopniowo podmywał zaufanie do demokratycznych mechanizmów władzy i przygotowywał grunt pod akceptację porządków autorytarnych.
   Wyróżniała się zwłaszcza propaganda endecka, która lanso­wała dwubiegunowy podział sceny politycznej. Po jednej stronie obóz narodowy, po drugiej - „konserwatywno-radykalno-socjalistyczno-ludowy podszyty masonerią i idący pod ramię z żyda­mi i z Niemcami”. Skumulowanie rozproszonych dotąd wrogów w ramach jednej formacji nie było oczywiście takie proste. Wyma­gało teorii spiskowych oraz nienawistnej retoryki. Tak szkaradne monstrum kwalifikowało się do całościowej eliminacji. Gdy jed­nak faktycznie doszło do przesilenia, akurat to nie endecy okazali się jego beneficjentami.
   Podobnej operacji na języku polityki dokonał w III RP Jarosław Kaczyński. Jego największym osiągnięciem i źródłem politycz­nej długowieczności jest ujednolicenie obrazu wroga. Wyciągnął wnioski z własnej klęski w latach 90. Tak dalece zaangażował się wtedy w osobistą wojnę z Lechem Wałęsą, iż siłą rzeczy - będąc zdeklarowanym antykomunistą - stał się cichym sojusznikiem Aleksandra Kwaśniewskiego w rozgrywce o prezydenturę. Za tę małostkowość wyborcy ukarali wtedy Kaczyńskiego odsunięciem.
   Toteż gdy otrzymał drugą polityczną szansę, poprowadził roz­grywkę tak, aby symboliczny Wałęsa i symboliczny Kwaśniewski znaleźli się teraz w jednym wrogim obozie. Upchnął do niego historycznych przywódców Solidarności i formację postkomu­nistyczną, a także liberałów, niepisowskich konserwatystów, ludowców. Elity intelektualne i liderów społeczeństwa obywa­telskiego („salon”, „łże-elity”) zbełtał w jednym kotle z elitami biznesu, dawnymi peerelowskimi służbami i mafią („układ”). Odtąd miejsce każdego, kto kwestionował ten podział, było tam, gdzie „kiedyś stało ZOMO”.

Koniec wersalu
Perswazja Kaczyńskiego, choć na bakier z racjonalnością, okazała się sugestywna. Ale Hannah Arendt już dawno zauwa­żyła, że masy nie pragną racjonalności, lecz spójności. Stąd sku­teczność konstrukcji spiskowych. Język Kaczyńskiego napraw­dę więc zmienił rzeczywistość. Sprawił, że Wałęsa pogodził się z Kwaśniewskim. Wymazał z politycznej mapy obszerne centrum. Trwale upolitycznił polski katolicyzm. Brutalność tego języka była zresztą kwestią wtórną. Używane przez Kaczyńskiego epitety trwale weszły do polszczyzny, choć prezes traktował je użytkowo. Stanowiły wartość służebną wobec totalizacji podziału.
   Tak naprawdę wersal skończył się wraz z pierwszym zwycię­stwem Kaczyńskiego w 2005 r. Choć zapowiadał to już cztery lata wcześniej z trybuny sejmowej Andrzej Lepper. Ale w porównaniu z prezesem PiS wódz Samoobrony był jedynie hałaśliwym hejterem. Owszem, rozdawał na lewo i prawo obelgi, jakich dotąd w mowie publicznej III RP nie słyszano („degenerat”, „głąb”, „by­dlak”, „kanalia”, „największy nierób w Polsce”, „doktor Mengele polskiej gospodarki”, „bandyta z Pabianic”). Ale język Leppera był tylko środkiem jego politycznej ekspresji, narzędziem budowania wizerunku gniewnego reprezentanta ludu, współczesnego Jaku­ba Szeli, którym zresztą przywódca Samoobrony w istocie nigdy nie był. Nie tworzył więc rzeczywistości w tym sensie, w jakim udało się to Kaczyńskiemu.
   Semantyczne sukcesy PiS oczywiście błyskawicznie wpłynęły na język strony antypisowskiej, uwalniając drapieżne tendencje. Bardziej jednak pod postacią oddolnego kulturowego szyderstwa bądź hejterskiego show a la Palikot niż zinstytucjonalizowane­go narzędzia ideologicznej przemocy. Tusk bardzo się zresztą pilnował, aby nie obrażać społecznego zaplecza przeciwnika. Co z kolei do dziś jest stałym motywem wystąpień Kaczyńskiego („gorszy sort Polaków”). Choć oczywiście ocena stopnia wrogości po obu stronach konfliktu jest diametralnie odmienna. Swego cza­su prawica - i zapewne było to doznanie autentyczne - obnosiła się z kompleksem ofiary „przemysłu pogardy”. Nie ulega jednak wątpliwości, iż nigdy nie doszłoby do obustronnej eskalacji, gdyby strategia polaryzacyjna Kaczyńskiego skończyła się fiaskiem.

Przełamać chaos
Już po upadku pierwszych rządów PiS analitycy dyskursu pisali, że Polska znalazła się w stanie „rytualnego chaosu”. Wedle defini­cji socjolog Barbary Markowskiej jest to „zderzenie sprzecznych racji, które przybierało formę nieskończonego, powtarzającego się sporu, zawieszonego jakby w próżni, z powodu wzajemnej blokady przeciwstawnych sił”.
   Tak się dzieje, gdy poziom konfliktu przekracza punkt kry­tyczny i walczące strony przestają zważać na swoje argumenty. Dialog zostaje zastąpiony przez wrogie sobie monologi, retory­ka nieustannie się zaostrza, a niemożność rozładowania sporu sprawia, iż zamknięta zostaje droga powrotu do normalności. Socjolog Marek Czyżewski uważał wręcz, że w spolaryzowanej Polsce już nie toczy się żaden spór. Są tylko jego inscenizacje. Aby przykuć uwagę widza, trzeba sięgać po coraz mocniejsze środki wyrazu.
   Jakoś jednak można było z tym żyć. Kluczowe są bowiem nor­my społeczne. Jeśli dostatecznie silne, panoszący się hejt - zarów­no w mowie publicznej, jak i w sieci - udaje się poskramiać. Słowa nie są przekuwane w czyn, przemoc symboliczna nie prowokuje fizycznej. Jest nieprzyjemnie, gęsto od złych emocji, ale ludzie nie targają się po szczękach. Po ponownym dojściu PiS do władzy ów kruchy ład zaczął jednak pękać. I słowem, i czynem formacja Ka­czyńskiego stale demonstruje, iż uznaje dotychczasowy podział za stan przejściowy. I że on właśnie dobiega końca.
   Śmiało projektujący teraz już niemal 20-letnie rządy PiS liderzy obozu władzy wysyłają jasny sygnał: teraz nastał czas ich abso­lutnej hegemonii. Politycznej, ale i kulturowej. Inaczej mówiąc, „rytualny chaos” musi zostać wreszcie przełamany. Już nie ma miejsca na dwa monologi, dwie narracje. Ostanie się tylko jedna, zwycięska. Język jest bowiem równie ważny jak bezpośrednie atrybuty władzy, skolonizowane instytucje, politycznie zmody­fikowane procedury.
   Tyle że na polu semantycznym PiS wciąż jeszcze radzi sobie stosunkowo najsłabiej. Nadal nie może sobie pozwolić, aby atakować taranem. Zmuszony jest uprawiać mowę podwój­nych znaczeń. Zmiany z jednej strony są głębokie, z drugiej - nic takiego się nie dzieje, a przeciwnicy zmian „histeryzują”. Polska odzyskuje swą unikalną podmiotowość, lecz - zwłasz­cza gdy trzeba się tłumaczyć na zewnątrz - jedynie powiela dobre europejskie wzorce (czego zaślepiony antypolonizmem Zachód nie chce dostrzec). Istnieje tylko jeden, wspólny wszyst­kim członkom wspólnoty tradycyjny kod polskości, choć za­razem Polska jest najbardziej tolerancyjnym krajem Europy i każdy może tu żyć, jak chce. Czasem wręcz trudno połapać się w sprzecznościach.
   Propaganda PiS, choć retorycznie brutalna, musi bowiem liczyć się z własnymi ograniczeniami i co rusz stawia rozliczne parawa­ny. Nie można jednak wykluczyć, że przyjdzie czas, gdy zostaną one zdemontowane. Być może więc „sodomici” jedynie wzięli się z nadgorliwości pisowskiego służbisty, który usiłował dopasować się do standardów Rydzykowych mediów. Choć równie dobrze ów przypadek agresji na szczególnie newralgicznym obszarze kulturowym może być symptomem nadciągającego frontalnego starcia o panowanie nad językiem. Czyli nad rzeczywistością.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz