czwartek, 23 stycznia 2014

CHWAL LUB MILCZ



Piotr Zaremba

Nie mam dobrej opinii o Jacku Ża­kowskim, i to nie ze względu na jego poglądy. Przeciwnie, kiedy to one dochodzą czasem do głosu, np. w spra­wach społeczno-ekonomicznych, wydają mi się interesujące, choć rzadko pokrywają się z moimi.
Ale Żakowski ma dwie twarze: ciekawego świata uczestnika debaty i brutalnego me­dialnego pałkarza, który bije tak, żeby bo­lało. To człowiek, który zaproszony przed laty przez „Dziennik” do wymiany życzeń bożonarodzeniowych wykorzystał nawet taką okazję, aby Piotrowi Semce zamiast do­bre słowo w tym jednym dniu, ofiarować in­wektywy. Który Jarosława Gowina z powodu jego poglądów nazwał w telewizyjnej audycji „kołtunem”, co było obrazą nie tylko poli­tyka, ale kilkudziesięciu procent Polaków będących w sprawach światopoglądowych na prawo od dziennikarza.
Co więcej, to autor wyjątkowo chętnie po­sługujący się nie przesadą, przerysowaniem, demagogią, lecz z rozmysłem wprowadzaną w obieg nieprawdą, często tak oczywistą, że publikę ogarniało zdumienie. Kiedy było mu to potrzebne do argumentacji, twierdził, że Radio Maryja zaszczuło abp. Stanisława Wielgusa, choć było dokładnie odwrotnie - o. Tadeusz Rydzyk hierarchy z lustracyjnymi kłopotami bronił. Rozpętanie
oskarżeń
O molestowanie wobec Andrzeja Leppera przypisał... PiS, choć autorką była „Gazeta Wyborcza” itd.
To wreszcie jeden z dyskutantów może najczęściej odwołujących się do poczucia środowiskowej wyższości. Jeśli jeden z so­cjologów zaproponowałby kiedyś wprowa­dzenie w Polsce systemu ideologicznej se­gregacji, to Żakowski byłby chyba jednym z najgorliwszych jej krzewicieli i strażników.
A mimo to, kiedy widzę go na kartach książki trójki autorów „Gazety Polskiej”
jako „resortowe dziecko”, jestem zmu­szony powiedzieć: to nieprawda. Żakowski jest wrogiem ideowym i ich, i moim, ale tego kryterium nie spełnia. Jestem nawet skłonny traktować te kryteria rozszerzająco. „Resortowe dzieci” to niekoniecznie tylko potomstwo ludzi z resortu (i PZPR-owskiego aparatu), to mogą być także swoiste dzieci samego resortu, czyli ci, którzy swoim par­tyjnym i bezpieczniackim afiliacjom mogą zawdzięczać kariery. On jednak nie mieści się w żadnym kryterium.
Po co o tym mówić? Zacznę od tego, że nie uważam samego założenia książki za coś nagannego. Nie da się zrozumieć wyborów ludzi bez ukazania ich rodowodu i całej ży­ciowej drogi. I nie da się analizować zasad rządzących życiem społecznym, jeśli nie weźmiemy pod uwagę takich uwarunkowań, jeśli są one w jakiejś instytucji masowe lub
typowe. Jeśli w mediach III RP dużą rolę od­grywają dzieci tych, którzy byli ważni w PRL, lub ci, którzy sami byli w czasach tamtej dyk­tatury ważni, wręcz trzeba to pokazać.
Owszem, naruszamy tabu: sięganie do życiorysów rodziców i dziadków było me­todą rozmaitych ustrojów totalitarnych i dyktatur. Ale nie sama informacja o czyimś pochodzeniu jest problemem, lecz sposób jej użycia. Współczesne systemy demokra­tyczne taką transparentność dopuszczają, ba, wymagają jej w pewnych okolicznościach od osób publicznych. A dziennikarze to po­staci jak najbardziej publiczne, choć często starają się o tym nie pamiętać.
I nie chodzi tu, jak sugerował na łamach „Wprost” Cezary Łazarewicz, o grzebanie w czyimś życiu prywatnym. Porównanie z jego „pochyleniem się” nad rodzicami Ja­rosława Kaczyńskiego jest nie na miejscu.
Książka „Resortowe dzieci” nie bada rze­komych romansów, ale decyzje dotyczące udziału w życiu publicznym.
Jest coś jeszcze: pewnym ludziom po­winno być wolno mniej. Kiedyś próbowano używać tej formułki wobec SLD powstałego na bazie PZPR, jednak to dotyczy również poszczególnych postaci. Sam nie tak dawno przypomniałem Monice Olejnik, że jako córka wysokiego funkcjonariusza komuni­stycznej tajnej policji powinna być co naj­mniej powściągliwa, kiedy wyrokuje w spo­rze między komunistycznym prokuratorem Konradem Kornatowskim a Janem Rokitą. Ktoś, kto w czasach PRL był częścią kolo­nialnej elity, nie powinien pouczać tubylców o niestosowności rozliczania przeszłości, kiedy kolonialne imperium runęło.
Tyle że „Resortowe dzieci” są w niewiel­kim stopniu czymś więcej niż wyliczanką na­zwisk. Tym czymś więcej jest próba naświet­lenia okoliczności powstania prywatnych mediów po 1989 r. i okoliczności przemian kadrowych w mediach publicznych - z tym akurat trudno dyskutować. Niemniej wyli­czanie zdecydowanie przeważa, powstaje coś na kształt czarnej listy.
Ta czarna lista budzi emocje, czemu też się nie dziwię. To zresztą gwarancja jej sukcesu rynkowego. Ale sporządzając ją, trzeba być maksymalnie precyzyjnym. Bo czarne listy
są z reguły i za długie, i za krótkie. Za długie, bo chętnie umieszczamy na nich tych, któ­rych nie lubimy. Za krótkie, bo swoich mamy skłonność pomijać.
Dlaczego to źle, że dodajemy kogoś bezza­sadnie? Po pierwsze dlatego, że można kogoś skrzywdzić. Nie myślę tu o Żakowskim, który grozi procesem, ale chyba jest zadowolony, że go do takiego towarzystwa zaliczono.
Znajduję w książce Tomasza Wróblew­skiego. To prawda, to syn ważnego PRL-owskiego dziennikarza, skądinąd lekko pobuntowanego po 1981 r. (a słyszałem wiele razy, że to stan wojenny jest cezurą ostateczną ocen), lecz w sumie towarzyszącego do końca tygodnikowi „Polityka”. Tyle że sam Tomasz Wróblewski starał się po 1989 r. robić różne rzeczy raczej nie na konto środowiska ojca. Pamiętam, że popierał lustrację, że nie zwalczał (choć nie był też blisko) Kościoła, a to są przecież wyliczane przez autorów immanentne cechy bohaterów książki.
Jest jeden tylko argument za jego doda­niem do listy: nie jest dziś zwolennikiem PiS-owskiej prawicy. Czy jednak ma to być poczet wszystkich tej prawicy oponentów? Nie wyczytałem tego z zapowiedzi. A gdzie tu krzywda? Bo opis tego środowiska jest a priori negatywny. Przypomina właśnie opis owej kolonialnej kasty, którą przywoływa­łem. I ja Tomka zaliczyć do niej nie mogę, choć często się z nim nie zgadzam.
Po drugie, niedotrzymanie obietnicy za­wartej w tytule to rodzaj intelektualnego nadużycia. Skoro ma to być analiza socjo­logiczna, jak twierdzą sami autorzy, warto by np. uwzględnić tych, którzy wybrali inną drogę. Tych, którzy są dziś bardziej po stro­nie autorów. Wtedy obraz zjawiska byłby dopiero pełny.
To się łączy z trzecim powodem, dla któ­rego ogłaszam swoje rozczarowanie. Natu­ralnie grupy, które chcą po prostu przeczytać książkę dokopującą „mainstreamowcom”, od Żakowskiego po Lisa, są na tyle liczne, że gwarantują publikacji wzięcie. Ale było oczywiste, że wszystkie te braki zostaną wy­ciągnięte. Więc dla nieprzekonanych książka będzie podejrzana. A była to być może oka­zja, aby wytłumaczyć nieprzekonanym, na czym to zjawisko polega.
No i jest czwarty powód, od którego po­winienem zacząć. Kiedy na początku lat 90. wchodziłem do zawodu dziennikarskiego, uczono mnie, że głównym jego celem jest do­ciekanie prawdy. Jeśli Żakowski nie spełnia kryterium resortowego dziecka, nie powi­nien się tam znaleźć. Podobnie jak np. dzien­nikarz ekonomiczny Grzegorz Cydejko, któ­rego jedyną znalezioną na potrzeby tytułu przewiną jest jakiś udział w studenckich praktykach w Moskwie - rzecz kontrower­syjna, ale chyba niewystarczająca, by wy­mieniać go jednym tchem z panią, która była tajnym współpracownikiem SB. Cydejko dzi­siejszy to przeciwnik dziennikarzy „Gazety Polskiej” w rozgrywkach o wpływ na SDP. To więc już nawet nie lista przeciwników prawicy, lecz w kilku przypadkach gazety trójki autorów.
I tu dochodzimy do najtrudniejszego momentu tej debaty. Wielu moich kolegów, i dodajmy niektórych czytelników, żąda, aby wyrażać tylko aprobatę wobec ogólnego za­łożenia książki. W imię solidarności w jed­nym medialnym froncie i wspólnego poczu­cia krzywdy, które skądinąd rozumiem.
A co z tymi, którzy jak ja książkę próbują oceniać jak każdą inną, np. co do zgodności z faktami? Jeśli komisja złożona z dzienni­karzy „Gazety Polskiej” orzeknie, że moje zasługi w walce z establishmentem są zbyt małe, mam siedzieć cicho jako tchórz i defetysta.
Odmawiam naginania się do szantażu: albo napiszesz sam książkę o Lisie, albo bu­zia na kłódkę. Podobnie odrzucam logikę: albo Lis z Żakowskim, albo Dorota Kania z jej błędami. Jest ona intelektualnie absurdalna, choć do dziennikarki „GP” pewnie bliżej mi co do ogólnych intuicji dotyczących Polski. Sytuacja, kiedy w ramach najszerszych ideo­wych obozów nie można normalnie dyskuto­wać, uwłacza powołaniu komentatora i ludz­kiej inteligencji. To również dziedzictwo komunizmu: mamy być w ramach swoich półek pod jedną sztancę. I maszerować.
Jeszcze w latach 90. wybrałem stronę konserwatywną debaty w Polsce z powodu swoich poglądów, ale i w następstwie prze­konania, że to strona bardziej wolna, róż­norodna, otwarta intelektualnie. Dziś pre­miowany jest tam jak po innych stronach możliwie najgłośniejszy wrzask. Kto czasem nie wrzaśnie - maruder.
Wybrałem też stronę konserwatywną, bo jej metody jawiły mi się jako czystsze i przyzwoitsze. Dziś od wielu kolegów słyszę: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Albo: „A przecież ten Żakowski też kłamie”. Wy­dawało mi się, może naiwnie, że mieliśmy się od nich różnić.
Redaktor Kania oceniła w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” mój dorobek intelektu­alny i moralny jako mierny, bo ośmieliłem się mieć na temat jej książki inne zdanie niż ona. Przyjmuję to z pokorą, bo może wysyła mi ona ważny sygnał. Przypomina, że coraz mniej się nadaję do świata, gdzie ona (nadal sądzę, że lepsza co do intencji) okłada się na topory z Lisem czy Żakowskim (o których motywach mam zdanie jak najgorsze) bez żadnych reguł ani skrupułów. Pewnie to dla mnie czas, aby wyciągnąć z tego wnioski.

WSieci

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz