Piotr Zaremba
Nie mam dobrej opinii o Jacku Żakowskim,
i to nie ze względu na jego poglądy. Przeciwnie, kiedy to one dochodzą czasem
do głosu, np. w sprawach społeczno-ekonomicznych, wydają mi się interesujące,
choć rzadko pokrywają się z moimi.
Ale Żakowski ma dwie twarze:
ciekawego świata uczestnika debaty i brutalnego medialnego pałkarza, który
bije tak, żeby bolało. To człowiek, który zaproszony przed laty przez
„Dziennik” do wymiany życzeń bożonarodzeniowych wykorzystał nawet taką okazję,
aby Piotrowi Semce zamiast dobre słowo w tym jednym dniu, ofiarować inwektywy.
Który Jarosława Gowina z powodu jego poglądów nazwał w telewizyjnej audycji
„kołtunem”, co było obrazą nie tylko polityka, ale kilkudziesięciu procent
Polaków będących w sprawach światopoglądowych na prawo od dziennikarza.
Co więcej, to autor wyjątkowo
chętnie posługujący się nie przesadą, przerysowaniem, demagogią, lecz z
rozmysłem wprowadzaną w obieg nieprawdą, często tak oczywistą, że publikę
ogarniało zdumienie. Kiedy było mu to potrzebne do argumentacji, twierdził, że
Radio Maryja zaszczuło abp. Stanisława Wielgusa, choć było dokładnie odwrotnie
- o. Tadeusz Rydzyk hierarchy z lustracyjnymi kłopotami bronił. Rozpętanie
oskarżeń
O molestowanie wobec Andrzeja
Leppera przypisał... PiS, choć autorką była „Gazeta Wyborcza” itd.
To wreszcie jeden z dyskutantów
może najczęściej odwołujących się do poczucia środowiskowej wyższości. Jeśli
jeden z socjologów zaproponowałby kiedyś wprowadzenie w Polsce systemu
ideologicznej segregacji, to Żakowski byłby chyba jednym z najgorliwszych jej
krzewicieli i strażników.
A mimo to, kiedy widzę go na
kartach książki trójki autorów „Gazety Polskiej”
jako „resortowe dziecko”, jestem
zmuszony powiedzieć: to nieprawda. Żakowski jest wrogiem ideowym i ich, i
moim, ale tego kryterium nie spełnia. Jestem nawet skłonny traktować te
kryteria rozszerzająco. „Resortowe dzieci” to niekoniecznie tylko potomstwo
ludzi z resortu (i PZPR-owskiego aparatu), to mogą być także swoiste dzieci
samego resortu, czyli ci, którzy swoim partyjnym
i bezpieczniackim afiliacjom mogą zawdzięczać kariery. On jednak nie mieści się
w żadnym kryterium.
Po co o tym mówić? Zacznę od tego,
że nie uważam samego założenia książki za coś nagannego. Nie da się zrozumieć
wyborów ludzi bez ukazania ich rodowodu i całej życiowej drogi. I nie da się
analizować zasad rządzących życiem społecznym, jeśli nie weźmiemy pod uwagę
takich uwarunkowań, jeśli są one w jakiejś instytucji masowe lub
typowe. Jeśli w mediach III RP
dużą rolę odgrywają dzieci tych, którzy byli ważni w PRL, lub ci, którzy sami
byli w czasach tamtej dyktatury ważni, wręcz trzeba to pokazać.
Owszem, naruszamy tabu: sięganie
do życiorysów rodziców i dziadków było metodą rozmaitych ustrojów
totalitarnych i dyktatur. Ale nie sama informacja o czyimś pochodzeniu jest
problemem, lecz sposób jej użycia. Współczesne systemy demokratyczne taką
transparentność dopuszczają, ba, wymagają jej w pewnych okolicznościach od osób
publicznych. A dziennikarze to postaci jak najbardziej publiczne, choć często
starają się o tym nie pamiętać.
I nie chodzi tu, jak sugerował na
łamach „Wprost” Cezary Łazarewicz, o grzebanie w czyimś życiu prywatnym.
Porównanie z jego „pochyleniem się” nad rodzicami Jarosława Kaczyńskiego jest
nie na miejscu.
Książka „Resortowe dzieci” nie
bada rzekomych romansów, ale decyzje dotyczące udziału w życiu publicznym.
Jest coś jeszcze: pewnym ludziom
powinno być wolno mniej. Kiedyś próbowano używać tej formułki wobec SLD
powstałego na bazie PZPR, jednak to dotyczy również poszczególnych postaci. Sam
nie tak dawno przypomniałem Monice Olejnik, że jako córka wysokiego
funkcjonariusza komunistycznej tajnej policji powinna być co najmniej
powściągliwa, kiedy wyrokuje w sporze między komunistycznym prokuratorem
Konradem Kornatowskim a Janem Rokitą. Ktoś, kto w czasach PRL był częścią kolonialnej
elity, nie powinien pouczać tubylców o niestosowności
rozliczania przeszłości, kiedy kolonialne imperium runęło.
Tyle że „Resortowe dzieci” są w
niewielkim stopniu czymś więcej niż wyliczanką nazwisk. Tym czymś więcej jest
próba naświetlenia okoliczności powstania prywatnych mediów po 1989 r. i
okoliczności przemian kadrowych w mediach publicznych - z tym akurat trudno
dyskutować. Niemniej wyliczanie zdecydowanie przeważa, powstaje coś na kształt
czarnej listy.
Ta czarna lista budzi emocje,
czemu też się nie dziwię. To zresztą gwarancja jej sukcesu rynkowego. Ale
sporządzając ją, trzeba być maksymalnie precyzyjnym. Bo czarne listy
są z reguły i za długie, i za krótkie.
Za długie, bo chętnie umieszczamy na nich tych, których nie lubimy. Za
krótkie, bo swoich mamy skłonność pomijać.
Dlaczego to źle, że dodajemy kogoś
bezzasadnie? Po pierwsze dlatego, że można kogoś skrzywdzić. Nie myślę tu o
Żakowskim, który grozi procesem, ale chyba jest zadowolony, że go do takiego
towarzystwa zaliczono.
Znajduję w książce Tomasza Wróblewskiego.
To prawda, to syn ważnego PRL-owskiego dziennikarza, skądinąd lekko pobuntowanego
po 1981 r. (a słyszałem wiele razy, że to stan wojenny jest cezurą ostateczną
ocen), lecz w sumie towarzyszącego do końca tygodnikowi „Polityka”. Tyle że sam
Tomasz Wróblewski starał się po 1989 r. robić różne rzeczy raczej nie na konto
środowiska ojca. Pamiętam, że popierał lustrację, że nie zwalczał (choć nie był
też blisko) Kościoła, a to są przecież wyliczane przez autorów immanentne cechy
bohaterów książki.
Jest jeden tylko argument za jego
dodaniem do listy: nie jest dziś zwolennikiem PiS-owskiej prawicy. Czy jednak
ma to być poczet wszystkich tej prawicy oponentów? Nie wyczytałem tego z
zapowiedzi. A gdzie tu krzywda? Bo opis tego środowiska jest a priori
negatywny. Przypomina właśnie opis owej kolonialnej kasty, którą przywoływałem.
I ja Tomka zaliczyć do niej nie mogę, choć często się z nim nie zgadzam.
Po drugie, niedotrzymanie
obietnicy zawartej w tytule to rodzaj intelektualnego nadużycia. Skoro ma to
być analiza socjologiczna, jak twierdzą sami
autorzy, warto by np. uwzględnić tych, którzy wybrali inną drogę. Tych, którzy
są dziś bardziej po stronie autorów. Wtedy obraz zjawiska byłby dopiero pełny.
To się łączy z trzecim powodem,
dla którego ogłaszam swoje rozczarowanie. Naturalnie grupy, które chcą po
prostu przeczytać książkę dokopującą „mainstreamowcom”, od Żakowskiego po Lisa,
są na tyle liczne, że gwarantują publikacji wzięcie. Ale było oczywiste, że
wszystkie te braki zostaną wyciągnięte. Więc dla nieprzekonanych książka
będzie podejrzana. A była to być może okazja, aby wytłumaczyć nieprzekonanym,
na czym to zjawisko polega.
No i jest czwarty powód, od
którego powinienem zacząć. Kiedy na początku lat 90. wchodziłem do zawodu
dziennikarskiego, uczono mnie, że głównym jego celem jest dociekanie prawdy.
Jeśli Żakowski nie spełnia kryterium resortowego dziecka, nie powinien się tam
znaleźć. Podobnie jak np. dziennikarz ekonomiczny Grzegorz Cydejko, którego
jedyną znalezioną na potrzeby tytułu przewiną jest jakiś udział w studenckich
praktykach w Moskwie - rzecz kontrowersyjna, ale chyba niewystarczająca, by wymieniać
go jednym tchem z panią, która była tajnym współpracownikiem SB. Cydejko dzisiejszy
to przeciwnik dziennikarzy „Gazety Polskiej” w rozgrywkach o wpływ na SDP. To
więc już nawet nie lista przeciwników prawicy, lecz w kilku przypadkach gazety
trójki autorów.
I tu dochodzimy do
najtrudniejszego momentu tej debaty. Wielu moich kolegów, i dodajmy niektórych
czytelników, żąda, aby wyrażać tylko aprobatę wobec ogólnego założenia
książki. W imię solidarności w jednym medialnym froncie i wspólnego poczucia
krzywdy, które skądinąd rozumiem.
A co z tymi, którzy jak ja książkę
próbują oceniać jak każdą inną, np. co do zgodności z faktami? Jeśli komisja
złożona z dziennikarzy „Gazety Polskiej” orzeknie, że moje zasługi w walce z
establishmentem są zbyt małe, mam siedzieć cicho jako tchórz i defetysta.
Odmawiam naginania się do
szantażu: albo napiszesz sam książkę o Lisie, albo buzia na kłódkę. Podobnie
odrzucam logikę: albo Lis z Żakowskim, albo Dorota Kania z jej błędami. Jest
ona intelektualnie absurdalna, choć do dziennikarki „GP” pewnie bliżej mi co do
ogólnych intuicji dotyczących Polski. Sytuacja, kiedy w ramach najszerszych
ideowych obozów nie można normalnie dyskutować,
uwłacza powołaniu komentatora i ludzkiej inteligencji. To również dziedzictwo
komunizmu: mamy być w ramach swoich półek pod jedną sztancę. I maszerować.
Jeszcze w latach 90. wybrałem
stronę konserwatywną debaty w Polsce z powodu swoich poglądów, ale i w
następstwie przekonania, że to strona bardziej wolna, różnorodna, otwarta
intelektualnie. Dziś premiowany jest tam jak po innych stronach możliwie
najgłośniejszy wrzask. Kto czasem nie wrzaśnie - maruder.
Wybrałem też stronę konserwatywną,
bo jej metody jawiły mi się jako czystsze i przyzwoitsze. Dziś od wielu kolegów
słyszę: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Albo: „A przecież ten Żakowski też
kłamie”. Wydawało mi się, może naiwnie, że mieliśmy się od nich różnić.
Redaktor Kania oceniła w wywiadzie
dla „Rzeczpospolitej” mój dorobek intelektualny i moralny jako mierny, bo
ośmieliłem się mieć na temat jej książki inne zdanie niż ona. Przyjmuję to z
pokorą, bo może wysyła mi ona ważny sygnał. Przypomina, że coraz mniej się
nadaję do świata, gdzie ona (nadal sądzę, że lepsza co do intencji) okłada się
na topory z Lisem czy Żakowskim (o których motywach mam zdanie jak najgorsze)
bez żadnych reguł ani skrupułów. Pewnie to dla mnie czas, aby wyciągnąć z tego
wnioski.
WSieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz