Jak PiS stało się
ruchem protofaszystowskim, dlaczego Brytyjczycy obawiają się Polaków i jak
chwile wariactwa wpływają na nasze dzieje - opowiada znany historyk z Londynu
Adam Zamoyski.
Rozmawia MAREK
RYBARCZYK
NEWSWEEK: Czy tragiczny wypadek
w Smoleńsku stał się naszym narodowym przekleństwem?
ADAM ZAMOYSKI: Dopiero teraz to, co się stało pod Smoleńskiem, nabrało
cech prawdziwej katastrofy. Na początku była to katastrofa lotnicza, wyjątkowe,
jednorazowe wydarzenie, nawet dla tych, którzy wierzyli w zamach. Obecnie to
wydarzenie stało się symbolem ideowym i narzędziem politycznym, czymś, co
dzieli całe społeczeństwo. To absurdalna sytuacja. W czasach pokoju władza i
opozycja powinny się skupiać na budowaniu dobrobytu narodu, a nie tworzeniu
jakichś wizji historycznych. Nie tak dawno robili to komuniści i faszyści,
kiedyś rewolucja francuska. Z wiadomymi skutkami.
Słynna brzoza, teorie o zamachu
- jak pan ocenia te mity polityczne PiS?
- PiS, które na początku sprawiało
ważenie partii sensownej, stawało się powoli ruchem protofaszystowskim. Używa
technik: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Z tym łączy się test na
prawdziwego Polaka: albo się nim jest, albo nie. Nie ma miejsca dla ludzi o zróżnicowanych
poglądach. Tak zaczęło się w Niemczech w latach 30. i tak bywało w Polsce za
czasów sanacji. To było fatalne wtedy i jest przerażające dziś. Na szczęście
jeszcze nie weszły do akcji bojówki do ochrony wieców.
- Odpowiedzialność za to spada
przede wszystkim na Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza, którzy
zrobili z katastrofy smoleńskiej coś w rodzaju religii. Choć szczerze mówiąc,
kiedy obserwuję ich poczynania, nie wiem, czy
to robią z wyrachowania
politycznego, bo z jednej strony widać cyniczny populizm, a z drugiej coś
chorobliwego. Jeśli chodzi o pana Kaczyńskiego, wiele tłumaczy strata brata
bliźniaka w okropnych okolicznościach. Potem stracił matkę, nie ma żony, nie ma
rodzeństwa, jest odizolowany, bez przyjaciół. Trauma tych paru
lat byłaby wystarczająca do wytrącenia z równowagi każdego. Ta obsesja jest zrozumiała.
Ale nie ma miejsca na takie rzeczy w życiu politycznym poważnego kraju w
środku Europy.
Obsesje liderów napędzają nasze
obsesje narodowe?
- I odwrotnie. Bo to wszystko ma
głębokie korzenie. Społeczeństwa same z siebie, od czasu do czasu, zachowują
się irracjonalnie, jakby były otumanione. Konsekwencje bywają groźne.
Przychodzi mi tu na myśl przykład odległy, ale adekwatny, kiedy w 1870 roku
społeczeństwo francuskie zaczęło, zupełnie niespodziewanie, domagać się wojny
z Niemcami. Wierzyło w zagrożenie ze strony Niemiec, którego właściwie
wówczas nie było. To rzeczywiście doprowadziło do wojny. Kosztowała ona Francję
setki tysięcy ludzi, ogromne szkody oraz utratę Alzacji i Lotaryngii.
Podobnie absurdalnym marzeniem
wielu polityków prawicy jest jakaś ciągła konfrontacja z Rosją.
- W historii naszego kraju są
takie dążenia, powiedziałbym chwile właściwie wariactwa. Grupa ludzi porwana
jakimś dzikim entuzjazmem rzuca się w awanturę z góry skazaną na niepowodzenie
- konfederacja barska, powstanie kościuszkowskie, listopadowe... Często w
naszej historii dominuje mechanizm wyparcia rzeczywistości, zaprzeczania faktom
- nie chcemy widzieć rzeczy takimi, jakie są, tylko takimi, jakie chcielibyśmy,
by były.
Tradycja powstańcza jest w
Polsce świętością. A jaka jest chłodna ocena historyka?
- Powstanie kościuszkowskie
przyczyniło się do likwidacji państwa polskiego w wyniku III rozbioru. Mimo to
Tadeusz Kościuszko uznawany jest za jednego z największych bohaterów narodowych.
Powstanie listopadowe doprowadziło do likwidacji półautonomicznej namiastki
państwa polskiego. Styczniowe wybuchło tylko ze względu na zagrożenie konspiratorów,
a skończyło się na rusyfikacji i likwidacji ostatnich polskich instytucji.
Natomiast Powstanie Warszawskie przyniosło śmierć 250 tysięcy ludzi i
zniszczenie pięknego, bogatego miasta. Mówię to, mimo że zostałem wychowany w
kulcie Powstania, w czasie którego zginęło dwóch moich stryjów', a w mojej rodzinie
nikt nie kwestionował decyzji o jego rozpoczęciu.
Jaka cecha naszego charakteru
narodowego wydaje się panu wyjątkowa? Z czego wynika ustawiczna wiara w bunt w
imię słusznej sprawy, choćby pozbawiony szans?
- Decyduje tu nasz indywidualizm.
Coś, co można nazwać „ja” nie zmienia się w Polakach łatwo w „my”. U Niemców i
Rosjan jest odwrotnie. To silne „ja” to generalnie pozytywna cecha, bo chroni
nas przed tyranią. Anglicy, których dobrze znam, mają podobne „ja”. Tyle
tylko, że historia wprowadziła do angielskiego charakteru spory zastrzyk
zbiorowej odpowiedzialności. My nie mieliśmy tego szczęścia. Nasza nowożytna
państwowość, która powstała w XVI w., nie zdołała okrzepnąć. System szlacheckiej
republikomonarchii zaczął się rozpadać. W XVIII w. za Stanisława Augusta
pojawił się projekt nowego modelu państwa i społeczeństwa, ale było już za
późno. Nadeszły zabory.
Naszych sąsiadów postrzegamy
często przez pryzmat zaborów, choć minęły od nich ponad dwa stulecia.
- Nie chcemy przyjąć do
wiadomości, że mamy sąsiadów, Niemców i Rosjan, z którymi - chcąc nie chcąc -
musimy współpracować i budować porozumienie. Traktujemy ich często jak kogoś
gorszego. Wielu Polaków żyje jakby we śnie na jawie, myślą, że nasze miejsce
na ziemi się zmieni. Uważają, że powinniśmy sąsiadować z Francją czy Italią.
Są i postawy gorsze. Wielu Polaków spogląda z pogardą na sąsiadów, szczególnie
na Rosjan. Słuchając ich, można odnieść wrażenie, jakby Polska była potężnym
mocarstwem. Przydałoby się zdrowe spojrzenie na rzeczywistość, a nie tylko to
nasze odwieczne przekonanie, że polski duch walki i odwaga zwyciężą zawsze w
imię świętej sprawy.
Sondaże partyjne raz pokazują
znaczną przewagę PiS, to znowu nieco lepsze wyniki PO. Z czego wynika ta
huśtawka?
- Problemy PO wynikają głównie z
tego, że ta partia choruje na brak zasad politycznych. Jej członkowie
sprawiają wrażenie zadowolonych z siebie faryzeuszy. Ale musimy pamiętać, że
dystans dzielący nas od wyborów to w polityce jeszcze maraton. Sprawa
zwycięstwa nie jest rozstrzygnięta. Te sondaże to raczej odruch niechęci do
Tuska niż uwielbienia dla Kaczyńskiego. Mit brzozy i zamachu smoleńskiego może
się wyczerpać. Takie histerie dotykają wszystkie narody, ale przecież mijają.
Pamiętajmy, jak wypalił się mit księżnej Diany, którą opłakiwała cała Wielka
Brytania.
Którędy mogłaby prowadzić droga do normalności?
- Nie będzie uzdrowienia polityki
w Polsce bez rozbicia wszystkich obecnych stronnictw, a w szczególności PO i
PiS na nowe ugrupowania oparte na jakichś zasadach. Dziś nie ma żadnej
normalnej partii politycznej, czyli stronnictwa opartego na konkretnym
programie, na jakimś dekalogu. To zresztą problem nie tylko w Polsce. Nigdzie
w Europie nie ma prawdziwej prawicy i nie ma lewicy. Polska prawica wierzy we
własność prywatną, ale tak na pół gwizdka, ma ochotę odbierać tym, którzy mają
za dużo. Lewica wierzy w socjalizm, ale taki kapitalistyczny. A wszystkie
polskie partie to grupy kolegów dążących do zdobycia władzy. Wielu z nich to porządni
ludzie z dobrymi pomysłami, ale siedzą w tym samym autobusie, którym jadą
karierowicze. Co gorsza, obok nich jadą także ludzie wierzący w coś zupełnie
innego niż oni.
W Polsce ludzie prawicy, ale
nie tej narodowo-kościelnej, nie mają na kogo głosować.
- W tej samej sytuacji są ludzie
prawdziwej lewicy, którzy wierzą w socjalizm. To musi się zmienić. Bez
politycznego dekalogu politycy żyją z przypadkowych pomysłów, z natury rzeczy
coraz bardziej cynicznych i tym sposobem wpadają w populizm. PiS jest dobrymi
przykładem. To stronnictwo prawicowe, które zaczęło bić w bęben historycznych
wartości narodowych. A te wartości najbardziej cenią ludzie starsi, ubożsi,
których razi dziki kapitalizm i którzy nawet często mają sentyment do czasów
PRL. Więc stronnictwo musiało się do nich dopasować.
I PiS stanęło w rozkroku...
- Tak, ale nagle w ręce PiS wpadła
karta katyńska. Okazało się szybko, że to dżoker. PiS zapomina o kapitalizmie i
gra na to, co pozwala zdobywać glosy: to my jesteśmy stronnictwem patriotów,
to mjr chcemy uczcić pamięć ofiar Katynia, wierzymy w to, w co wierzyli nasi
polegli bohaterowie. Kaczyński też nie ma programu, ale ma legendę. Mówi z
przekonaniem, ludzie widzą w nim Mojżesza czy nowego Piłsudskiego, który
walczy o świętą sprawę.
Jeszcze niedawno cieszyliśmy
się, że polska scena polityczna przestaje być egzotyczna, że są wreszcie duże
ugrupowania. I co z tego?
- To ironia historii. Ale nie
należy biadolić. W tym roku będziemy obchodzić ćwierć wieku przemian 1989 r.
Były okropne i szokujące momenty, były chamskie zachowania. Ale bilans jest
jak najbardziej pozytywny. Przez 25 łat nie było żadnej próby zamachu stanu,
nic było żadnego pułkownika wymachującego karabinem w Sejmie. Nie było żadnego
populistycznego ugrupowania nawołującego do akcji przeciwko obcym, np. Romom.
A takie antyromskie nastroje
widać w Wielkiej Brytanii, gdzie pan mieszka. Jeśli wierzyć brytyjskim tabłoidom,
w styczniu 2Q14
r. Wyspom groził najazd Rumunów i Bułgarów.
Skąd ta histeria?
- Dawniej emigrantów udawało się
wchłonąć i życie kulturalne w Wielkiej Brytanii na tym zyskiwało. Ale tylko
dlatego, że imigranci najpierw starali się nauczyć wyspiarskich wartości i
dopiero wtedy wprowadzali coś z własnej kultury. Teraz jest inaczej. Skala
imigracji jest ogromna. Tu nie chodzi tylko o Polaków. Nie powinniśmy się
obrażać. Przybywają masy ludzi słabo wykształconych. Ludzie z najuboższych
regionów Pakistanu emigrują na Wyspy. Tworzą getta, gdzie obowiązuje prawo
szariatu. Nawet policja boi się tam zapuszczać. Wiele grup nowej imigracji,
także bądźmy szczerzy wielu przybyszów
z Polski, nie ma ambicji, by
czegoś się nauczyć od Brytyjczyków, w sensie kultury, wartości, obyczajów.
Żyją między sobą.
Na ulicach wielu miast nie
słyszy się niemal w ogóle angielskiego. W Londynie coraz częściej słychać np.
rosyjski.
- Do Londynu przyjeżdżają bogacze
z całego świata i wykupują wszystko. Ludzie tacy jak oligarchowie z Rosji
przenoszą tu swoje złe zwyczaje. Ostentacyjnie wydają ogromne sumy pieniędzy w restauracjach i sklepach, windując ceny. Rozdają łapówki
w brązowych kopertach, żeby np. ominąć przepisy i uzyskać zgodę na przeróbkę
zabytkowych domów na nowoczesne rezydencje. Padają sklepy dla zwykłych ludzi w
centrum Londynu. Całe ulice zmieniają się w disneylandy dla bogaczy. Często są
to domy widma, bo nikt w nich nie mieszka. Chodząc po Londynie, mam
czasem wrażenie, że to już nie jest moje miasto.
Premier David Cameron niedawno zarzucał Polakom wyłudzanie zasiłków z
brytyjskiego systemu pomocy społecznej. Skąd się wzięły te niesprawiedliwe
ataki?
- Atmosfera wokół migracji
zarobkowej nie jest przyjemna. Ale trzeba po prostu rozumieć oburzenie w związku
z jej skalą. I to nie w klasach wyższych, które są wniebowzięte, że mają
tańszych i solidnych polskich hydraulików, dentystów i lekarzy. Jednak nawet
jeśli Polacy nie zabierają miejsc pracy, to mieszkają obok Brytyjczyków, mówią
po swojemu, nie udzielają się, a jednak korzystają ze służby zdrowia i szkół. W
wielu małych miasteczkach to zaczyna być problem.
Adam Zamoyski jest brytyjskim historykiem i intelektualistą
polskiego pochodzenia. Skończył oksfordzki Queen's College.
Od lat mieszka w londyńskiej dzielnicy South Kensington. Wydał kilkanaście książek,
m.in. „Zapomniane dywizjony" (1995), historię Polski „Własną drogą"
(2002), „Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina" (2009).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz