Czytelnicy
„Resortowych dzieci” szukają potwierdzenia, że to „salon Michnika" odebrał
im szansę na kariery. Okazuje się, że po prawie pół wieku wciąż działa
propaganda z Marca '68. To już niemal kult z kapłanami dbającymi o to, by wiara w antypolski
spisek elit nie wygasła.
Książka „Resortowe dzieci” zaczyna
się od zdemaskowania „środowiska alei Przyjaciół” mającego stanowić zaczyn
zdeprawowanych elit III RP. Kania, Targalski i Marosz pochylali się w czytelni
IPN zapewne nad tymi samymi - pożółkłymi już - kartami raportów Departamentu
III MSW, które przed laty inspirowały marcowych propagandystów z „Trybuny Ludu”
i „Żołnierza Wolności”.
Dziennikarzy aktywnych w kampanii
iy68 r. przezywano „ułanami rakowieckimi” - ze względu na zamiłowanie do
patriotycznej retoryki i bliskie związki z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych z
ulicy Rakowieckiej. Wiedzę o tym, czyje dzieci brały udział w opozycyjnych
spotkaniach i studenckich protestach, czerpali z milicyjnych raportów
udostępnianych im przez władze resortu. Nawiasem mówiąc, raporty te obfitują w
fałsze i przekłamania, bowiem sporządzający je starali się udowodnić z góry
przyjętą tezę, że opozycja to przede wszystkim dzieci dygnitarzy żydowskiego
pochodzenia.
31 marca 1968 r., w apogeum
kampanii potępiającej studenckie manifestacje, Alina Reutt i Zdzisław Andruszkiewicz
na łamach tygodnika „Walka Młodych” opublikowali artykuł „Bananowe jabłka”.
Tekst poświęcony był uczniowskiemu Klubowi Poszukiwaczy Sprzeczności,
założonemu w 1962 roku przez Adama Michnika. „Byli to licealiści warszawskich
szkół o znanej renomie [...] tworzący swego rodzaju młodzieńczy »gabinet
cieni«, ekipę przysposabianą do przejęcia pałeczki z rąk swoich tatusiów'.
[...] Czy jest rzeczą przypadku, że wśród tej grupy młodych trafiają się nierzadko
synowie i córki wysokich, byłych i aktualnych urzędników państwowych? Czy jest
rzeczą przypadku, że właśnie ta grupa ludzi, kierując się niepojętymi dla
przeciętnego człowieka względami metrykalnymi, więzami krwi, z racji
przeważnie żydowskiego pochodzenia, szukała wspólnego sztandaru? Zamykała
krwiobieg tej ściśle hermetycznej grupy, wyobcowując ową gromadkę młodzieży ze
społeczeństwa polskiego? Trudno zaiste uchronić się od skojarzenia, że była to
konsekwentna, przemyślana realizacja nakazu nie z polskich racji wywiedzionego
[... J.”
Według propagandy z 1968 roku za
spiskiem przeciwko socjalistycznej Polsce stali „chłoptysie i dziewczątka z
tatusinych limuzyn”, „wyhodowani w cieplarnianych warunkach »poszukiwacze
sprzeczności*, wyznawcy nihilizmu narodowego”. Zdaniem Kani, Targalskiego i
Marosza władzę w Polsce przejęło - na mocy tajnej umowy zawartej przy Okrągłym
Stole - „[...] drugie pokolenie, dzieci komunistów, [które] zachowywało się
często jak dzieci rozkapryszonej arystokracji. Byli przekonani, że władza
rodziców jest dziedziczna, że oni, wychowani w cieplarnianych warunkach, ją
przejmą”.
Inwigilowany agent
Raporty SB stanowią podstawkowy
budulec książki - większość przywoływanych postaci Kania i Targalski
oskarżają nie tyle o posiadanie „resortowych rodziców”, ile o donoszenie tajnej
policji. Autorzy konsekwentnie posługują się przy tym asekuracyjną formułą
„zarejestrowany jako kontakt operacyjny (tajny współpracownik)”; podają
kryptonimy, sygnatury, numery kartoteczne, ale z reguły nie informują, czy
zachowały się jakiekolwiek materialne dowody współpracy - np. teczki z donosami
lub pokwitowania przyjęcia pieniędzy.
Tymczasem bezpieka posługiwała się
w swoich dokumentach żargonem mało zrozumiałym dla postronnych,
przejawiała też wyraźną skłonność do przypisywania sobie na wyrost
„operacyjnych sukcesów”. Stawianie jakichkolwiek zarzutów (nawet z zachowaniem
procesowej ostrożności) bez analizy przypadku i zachowanych dokumentów grozi
skrzywdzeniem ludzi przed laty już tropionych i prześladowanych przez policję.
Autorzy „Resortowych dzieci” są
wolni od tego rodzaju rozterek. Jako konfidentów utrzymujących wieloletnią
współpracę z SB wskazują m.in. znanych dziennikarz}' Ernesta Skalskiego i
Jerzego Baczyńskiego. Tymczasem obie sprawy były publicznie roztrząsane w
ostatnich latach - dowiedziono, że obciążające ich zapisy w policyjnych
raportach nie mają pokrycia ani w innych dokumentach, ani w rzeczywistości .
Jednali Kania i Targalski wolą wierzyć esbekom.
Niechlujstwo towarzyszące pracom
nad „Resortowymi dziećmi” widoczne jest w wielu miejscach. Oto ku uciesze
prawicowych portali ujawniono, że Eugeniusz Smolar, jedna z czołowych postaci
emigracji lat 70. i 80., traktowali przez władze PRL jako zło wcielone, był „kontaktem operacyjnym” Służby
Bezpieczeństwa.
Przykład ten pokazuje, jak łatwo
lustrowanie w oparciu o kartoteczne wypisy może zakończyć się
kompromitacją lustratorów. W istocie oskarżenie opiera się na błędnym
odczytaniu jednej litery: skrót widniejący w dokumentach to nie „k.o.” lecz
„r.o.”. Nie „kontakt operacyjny”, lecz „rozpracowanie operacyjne”. Różnica
jest diametralna i oznacza, że nawet w optyce samej SB Smolar był - drobiazg -
nie donosicielem, lecz obiektem inwigilacji.
Liczą się tylko plecy
„Resortowe dzieci” - książka,
która miała zdemaskować rządzący Polską „układ” - to szczególny przykład
literatur}' insynuacyjnej. Niedopowiedzenia mają zastąpić dowody (a zarazem
uchronić przed pozwą mi). Każda informacja podawana jest z sugestią, że autorzy
trafili na ślad jakiegoś świństwa - najchętniej konszachtów z bezpieką.
W książce czytam np. o utworzeniu
w 1990 r. rządowej komisji, mającej „dowiedzieć się, co jest w archiwach
bezpieki”. Uczestnikiem zespołu był Adam Michnik, co dla autorów staje się
pretekstem do za- woalowanego oskarżenia, że opozycjonista z czasów PRL
skorzystał z okazji i •wyczyścił swoje dossier z kompromitujących dokumentów.
„Widocznie Michnik się dowiedział” - czytamy w książce. „W roku 1999 - podczas
przygotowywania materiałów archiwalnych - w teczce dotyczącej Michnika (SOR
»Wir«) stwierdzono brak kart 62-75 i 233”
W podobny sposób potraktowano
Michała Komara, w 1968 r. jednego z liderów studenckiego protestu w SGPiS. „SB
odnotowała, iż w wiecu uczestniczył syn generała brygady Wacława Komara” -
czytamy w „Resortowych dzieciach”. „Tenże w lutym, czyli na kilka dni przed
wiecem na SGPiS, przestał pełnić funkcję dyrektora generalnego w MSW. Zapisano,
że syn generała występował w roli rzekomego obrońcy interesów studentów. Michał
Komar był w tym czasie aktywnym działaczem uczelnianego, a wcześniej szkolnego
Związku Młodzieży Socjalistycznej. [...] Dobre koneksje Komara pozwalały mu
znaleźć zajęcie mimo relegowania z uczelni”.
To marcowa propaganda w czystej
postaci: historia opozycji widziana z perspektywy SB. W książce pominięto
informacje o zatrzymaniu i przesłuchiwaniu Komara w 1968 r., a także o tym, że
pierwszą pracę etatową udało mu się podjąć dopiero dwanaście lat później.
Postacie przywoływane przez
autorów mają zawsze niecne intencje, mataczą, przywdziewają maski. Narracja
książki oparta jest na milczącym domniemaniu, że talent, pracowitość i
osobowość nie mają znaczenia w karierze - liczą się tylko protekcje i koneksje,
bez nich wszyscy skazani są na przeciętność. Takie założenie wykoślawia prawdę
o bohaterach książki, ale chyba sporo mówi o autorach.
Oto kryształowa biografia
opozycjonisty Jerzego Modlingera skrywa („Na tym poprzestają oficjalnie
dostępne źródła”) mroczny sekret - ojciec w czasie wojny należał do Związku Patriotów
Polskich. Jarosław Gugała „przynajmniej zna język hiszpański” i wydaje się
zręcznym dziennikarzem, ale bez wątpienia nie poradziłby sobie przed kamerą,
gdyby nie teść będący „w latach 80. dyrektorem naczeln3'm CHZ Animex, spółki sprzedającej za granicę artykuły i przetwory
pochodzenia zwierzęcego”. Kariery Justyny Pochanke nie można widzieć w
oderwaniu od faktu, że jej dziadek był dyrektorem fabryki sprzedającej do Syrii
silniki czołgów.
Liczba osób, którym Kania i
Targalski zamierzali dopiec, była o wiele większa niż zgromadzona przez nich
pula rodziców-dygnitarzy. W tej sytuacji autorom pozostała karkołomna
manipulacja słowami, zajmująca zasadniczą część książki i stanowiąca przedmiot
kpin recenzentów.
Ojciec Tomasza Lisa, dyrektor
wojewódzkiej Stacji Hodowli Zwierząt, awansuje w pracy Kani i Targalskiego na
„prominentnego działacza PZPR”, matka Wandy Rapaczyńskiej „dostała prominentną
funkcję szefowania redakcji ekonomicznej wydawnictwa Książka i Wiedza”.
Podobne absurd znajdujemy dosłownie co kilka stron. Tylko przy dużym natężeniu
złej woli albo ignorancji można uznać, że „członek egzekutywy POP” w
„Sztandarze Młodych” to była w PRL „prominentna funkcja”. Z kolei „resortowe”
korzenie Adama Michnika wyrastają z murów jego mieszkania: „W tym samym domu,
co rodzina Szechter-Michnik, mieszkał stalinowski minister bezpieczeństwa
Stanisław Radkiewicz”.
Jeśli komuś nie uda się wytknąć
żadnych nomenklaturowych koneksji, autorzy ze złości będą próbowali go tym
bardziej upokorzyć. Olga Lipińska urodziła się co prawda „w rodzinie
robotniczej”, ale to właśnie sprawiło, że „kompleks pochodzenia był [u niej]
bardzo silny”.
Żydowski spisek
Autorów książki łączy z marcowymi
propagandysta- mi osobliwe upodobanie do wynajdywania w drzewie genealogicznym
bohaterów żydowskich nazwisk. Zadbano więc, aby czytelnik dowiedział się, że
ojciec Andrzeja Morozowskiego nazywał się przed wojną Mozes Mordka, a Jana
Lityńskiego - Ryszard Perl-Lityński. Encyklopedyczna sumienność kazała też
zaznaczyć, że np. matka Anny Bikont nazywała się w IIRP Lea Horowitz, a teściem
Waldemara Kuczyńskiego był Stefan Staszewski „urodzony jako Gustaw
Szusterman”. Dla historii mediów w III RP najwidoczniej istotny okazał się
również fakt, że ojciec Marka Borowskiego, Wiktor, urodził się „jako Aron
Berman, syn Eliasza”.
W efekcie otrzymujemy antologię
środowiskowych fobii i mitów politycznych. Czego tu nie ma! Jedwabne, Wielka
Orkiestra Świątecznej Pomocy, żydokomuna, spisek Okrągłego Stołu, Smoleńsk,
uwłaszczenie nomenklatury, zabójstwo Bohdana Piaseckiego. Nawet „Zielona
Budka” i popularny kiedyś program dla młodzieży „Rower Błażeja” („kontrowersyjny
[...] z powodu treści obyczajowych”) stają się elementami wielkiego spisku.
Praca Kani, Targalskiego i Marosza
jest książką tylko z nazwy. Nie ma w niej planu ani uporządkowania
myśli - tylko monotonna wyliczanka, kto się z kim spotkał, pod jakim
pseudonimem widnieje w kartotekach MSW albo jak brzmiało panieńskie nazwisko
czyjejś teściowej. Kolejne akapity to oddzielne wątki - gdyby je rozsypać i
złożyć w przypadkowej kolejności, nikt by nie dostrzegł różnic.
Za motto służy autorom stare
zawołanie tropicieli spisków: nic nie jest dziełem przypadku. Każdy epizod w
dziejach PRL i III RP został ukartowany, każde spotkanie, artykuł lab wyjazd
zagraniczny są częścią antypolskiego planu. Niezgrabny, drętwy język książki
przesycony jest frazeologią esbeckich raportów („realizował zadanie
kontrwywiadowcze rozpracowania środowisk emigracji”) . Wbrew twierdzeniom
publicystów7 kibicujących książce, „Resortowe dzieci” nie niosą ze
sobą żadnej wiedzy o mechanizmach sukcesji elit - od socjologicznej analizy
dzieli ją podobny dystans, co pornografię od seksuologii.
Być może ważniejsze niż zawartość
książki są reakcje czytelników. „Resortowa dzieci” od miesiąca utrzymują się
na pierwszym miejscu wszystkich list bestsellerów, poświęcono im też tysiące
komentarzy - zwłaszcza w prawicowych portalach, takich jak Salon24 i
wPolityce.
Z wypowiedzi internautów7
zieje mściwy entuzjazm. „Wreszcie zamkniemy te pyski resortowych dzieci, z
których wylewa się jad kłamstwa” - piszą. „Dziękuję autorom książki za odwagę,
rzetelność i możliwości, jakie książka ta daje nam wszystkim, starszym i
młodym...”. „Książka jest tak dobra, że nie mogłam się od niej oderwać...
czytałam do rana”. „Kupiłem i moi znajomi kupują [...] z ciekawości dlaczego
medialne tuzy tale okropnie kwiczą”.
Dla fanów Kani i Targalskiego
najważniejsza jest satysfakcja z tego, że ktoś zdemaskował i upokorzył winnych
ich życiowego niepowodzenia. Słychać krzyk wykluczonych i sfrustrowanych:
„Mafia postkomuny żyje i żre za naszą ciężką harówkę”.
Książka obudziła pokłady
resentymentów: „Bardzo proszę, niech ktoś mi wytłumaczy, dlaczego »resortowe
dzieci« to głównie widać i słychać »po mediach«. A dlaczego to nigdy nie
spotkałem resortowego dziecka czy wnuczka uczciwie pracującego jako porządny
szewc, kelner, kucharka, położna itd. [...] To potomkowie resortu nie widzą dla
siebie miejsca w zawadach, gdzie się rączkami na chlebuś zarabia?”.
W opiniach internautów znów
pobrzmiewa echo Marca - listy pisane w7 podobnym duchu szerokim
strumieniem płynęły w 1968 r. do redakcji i władz partii. Część społeczeństwa
kibicowała marcow7ej nagonce. „W związku z incydentami na
Uniwersytecie Warszawskim dowiedzieliśmy się rzeczy7 najważniejszej:
w Polsce istnieje czerwona burżuazja” - pisał słuchacz Polskiego Radia.
„Studenci - inspiratorzy akcesów [sic!] są dziećmi polskich rockefelerów. Posiadają,
jak podaje radio, własne auta, spędzają wakacje na Lazurowym Wybrzeżu i innych
o światowej sławie kurortach”.
„Gdzież szukać [robotników] wśród
Polaków żydowskiego pochodzenia” - wypominała nauczycielka z Rzeszowa. „Byli
w PGR, w fabrykach, były maszynistkami czy pielęgniarkami? Tam, gdzie ciężka
praca, nie było ich. By zajmować kierownicze, odpowiedzialne i dobrze płatne
stanowiska, z wyjazdami za granicę, z wyjazdami dwa razy do roku do
najbardziej ekskluzywnych uzdrowisk, z wyjazdami na naukę za granicę [...] tam
byli”.
Tadeusz Konwicki pisał po latach o
Marcu: „Inny naród się wtedy pokazał [...] Ten nieszczęsny Moczar na czymś
zagrał, dotknął jakiegoś organu, jakiegoś gruczołu strasznie rozjątrzonego.
Ślad krzywdy wyrządzonej wtedy naszemu społeczeństwu zostanie na wiele
dziesiątków lat”.
Po dziesiątkach lat ten „gruczoł”
wciąż w Polsce pozostaje aktywny.
Piotr Osęka jest
historykiem, pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych PAN
Resortowe dzieci - książka bije wszelkie rekordy sprzedaży , polecam wszystkim lemingom, świetnie napisana, prawda kłuje w oczy, suche fakty porażają !!!
OdpowiedzUsuń