wtorek, 21 stycznia 2014

Niebezpieczna obsesja



Autorów tej książki nie nazywam dziennikarzami.
To żałośni frustraci robiący biznes na kłamstwach - o książce „Resortowe dzieci", dziennikarskiej prostytucji grzebaniu w życiorysach mówi Monika Olejnik, publicystka Radia Zet i TVN24.

Rozmawia RENATA KIM, zdjęcie PIOTR POREBSKY/METALUNA

NEWSWEEK: Jest pani wściekła?
MONIKA OLEJNIK: Wściekła? Z jednej strony książka mnie rozbawiła, a z drugiej jestem zi­rytowana. Grupa zakompleksionych pseudo- dziennikarzy zarabia górę kasy na kłamstwach, które wmawia naiwnym ludziom. Nigdy nie byłam w żadnej organizacji partyjnej - ani w PZPR, ani w ZSMP - a na okładce książki Do­roty Kani i jej towarzyszy jestem w czerwonym krawacie. A ja tylko raz w życiu miałam na szyi czerwony krawat!

Przy jakiej okazji?
- To była impreza z okazji którejś rocznicy po­wstania „Gazety Wyborczej”, odbywała się w słyn­nej stołówce KC. Wszyscy się poprzebierali, Piotr Najsztub za księdza, Adam Michnik za Fidela Ca­stro, a ja założyłam krótkie, czerwono i podarte spodenki, do tego czerwony krawat i udawałam, że jestem działaczką ZSMP. Ale nie życzę sobie,, żeby ktoś mnie w ten sposób przebierał!

Dlaczego?
- To oszustwo i szczyt bezczelności, żeby robić ze mnie i innych osób wyznawców" socjalizmu. Kiedyś mówiliśmy o lepperyzacji obyczajów. An­drzej Lepper wchodził na sejmową mównicę, oczerniał niewinnych ludzi. A potem nikt już nie słuchał tłumaczeń poszkodowanych. Dzisiaj po­dobną drogą podążają Kania z Targalskim. Moż­na się nie zgadzać z Michnikiem, ale to Michnik walczył o wolność Polski i siedział za to w wię­zieniu. Można się nie zgadzać z tym, co Michnik pisał w latach 90., ale trzeba być naprawdę stuk­niętym, by ubrać go w czerwony krawat. I kto to robi? Jerzy Targalski, który w pewnym momencie życia uwierzył w przewodnią rolę PZPR. I Dorota Kania, która przez ponad 20 lat pracy zawodowej wsławiła się tylko tym, że pożyczyła duże pienią­dze od rodziny lobbysty Marka Dochnala.

Który wtedy siedział w areszcie podejrzany o korupcję.
- Z artykułu Wojciecha Czuchnowskiego w „Gaze­cie Wyborczej” wynika jasno, że Dorota Kania za­proponowała żonie Dochnala, że wykorzysta swoje wpływy u polityków' PiS, by mu pomóc. I rzeczywi­ście, omotała ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę, omotała szefa MSWiA Janusza Kaczmarka i Dochnal został przeniesiony z więzie­nia w Łodzi do Warszawy. To prostytucja dzienni­karska i skandal. I tacy ludzie teraz ośmielają się oceniać innych. Dlatego autorów tej książki nie na­zywam dziennikarzami. To żałośni frustraci robiący biznes na kłamstwach.

Co pani czuła, czytając „Resortowe dzieci”?
- Że tracę czas. Jak dostałam tę książkę do ręki i zo­baczyłam fragmenty o sobie, strasznie się ubawiłam. Bo okazuje się, że Dorota K. jest najzwyczajniej w świecie zawistna.

Zawistna?
- Osoba o pseudonimie operacyjnym „Pożyczka” za­zdrości mi na przykład tego, że Lech Wałęsa sza­nował i doceniał moją pracę. Bo zapraszał mnie na swoje urodziny, a 3 maja 1991 r. brałam udział w de­filadzie, jadąc razem z Tomaszem Lisem zabytkową karetą po Krakowskim Przedmieściu. I to jest ska­la zarzutów wobec mnie! Co trzeba mieć w głowie, żeby coś takiego pisać? Albo inny zarzut: że byłam duszą towarzystwa w Sejmie. O czym niby to ma świadczyć? Prawda jest taka, że autorzy książki opi­sują ludzi, z których poglądami się nie zgadzają. Nie chodzi o to, jakich ci ludzie mają przodków, nie cho­dzi o to, gdzie pracowali w stanie wojennym. Mam przed sobą wywiad Roberta Mazurka z Dorotą Ka­nią, która mówi, że głównym kryterium wyboru bo­haterów książki była ich postawa w III RP.

Postawa w III RP? 0 co chodzi?
- O poglądy na katastrofę smoleńską, na dekomu­nizację, na lustrację. Uważam, że Mazurkowi udało się w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” odsłonić całą hipokryzję współautorki książki. Przecież jej mama była w PZPR, ale teraz Kania twierdzi, że nie miała na nią wpływu, bo tatuś był taki religijny, a wujkowie to piłsudczycy. No i co, będziemy się teraz licyto­wać na życiorysy? Proszę bardzo: mój dziadek wal­czył w bitwie o Anglię. Został po wojnie w Londynie, w kraju zostawił babcię z dwójką dzieci. Swoją dro­gą, zabawny jest ten fragment, w którym Kania opi­suje zagraniczne wyjazdy mojej rodziny. Zapomniała tylko wspomnieć, że mama jeździła do Londynu, by odwiedzić swojego ojca. A brat od lat częściej prze­bywa za granicą niż w Polsce, bo skończył Wyższą Szkołę Morską i trudno, żeby tankowcami pływał po jeziorach mazurskich.

Odnotowała za to, że pani ojciec, pułkownik w MSW, składał przełożonym raporty o lukratywnych wyjazdach córki za granicę.
- Nigdy nie byty lukratywne. Do Finlandii wyjecha­łam na zaproszenie radia fińskiego. Na Malcie też
byłam służbowo, robiłam reportaż itp, itd. I jeszcze jedno: Kania nie może się zdecydować, czy mój oj­ciec był pułkownikiem, czy majorem. W co drugim zdaniu albo go degraduje, albo mu daje stopień wy­żej. Wyjaśniam: ojciec był majorem, nie pułkowni­kiem. Gdyby był perłą PRL-wskiego wywiadu, takim smętnym esbekiem, jakiego robią z niego pseudoprawicowi dziennikarze, to chyba dorobiłby się cze­goś więcej niż tylko stopnia majora.

Z książki wynika, że zajmował się inwigilacją opozycjonistów.
- Niech pokażą dowody, że tak było. Niech poda na­zwiska opozycjonistów, których mój ojciec rzekomo śledził. Współcześni donosiciele grzebali w tecz­kach i niczego nie znaleźli. Ojciec najpierw praco­wał w wydziale kryminalnym, a potem ochraniał ambasady.

Rozmawiała pani z nim o „Resortowych dzieciach"?
- Tak. Jest zbulwersowany, mówi, że nikogo nie inwigilował.

Zamierza coś z tym zrobić?
- Mój tata jest starym człowiekiem, trudno, żeby latał po sądach. Ale właściwie dlaczego mam się tłuma­czyć z życia rodziców? Nazywam się Monika Olejnik. Mam szczęście i odwagę być niezależną dziennikar­ką. A wszystko, co mam, zawdzięczam sobie, tylko sobie, swojej ambicji oraz ciężkiej pracy. Pracy od godz. 5-40 do późnego wieczora. I nie zmienią tego kłamstwa nawet najbardziej zakompleksionych fru­stratów z prawicy, lewicy i innych. Można się nie zgadzać z moimi poglądami, ale żeby sięgać do mo­ich korzeni i wymyślać fałszywą tezę? To wygląda jak niebezpieczna obsesja. Autorzy tej książki zacho­wują się jak wyznawcy Gomułki i McCarthy’ego. To wszystko już było. Niestety, historia głupoty ludzkiej ciągle zatacza koło.

A może rację mają Kania i Targalski, kiedy mówią, że skoro ktoś się wychowywał w resortowym domu, to potem będzie...
- Ale w jakim resortowym domu? W domu, w któ­rym matka zmuszała mnie do chodzenia do koś­cioła, bo jest bardzo religijna? Pani Kania zarzuca nam, że w naszych domach nie śpiewano kolęd, tyl­ko czczono manifest PKWN. To kolejne kłamstwo! Może tak było u Jerzego Targalskiego, ale u nas nie. Ryłam bierzmowana, chodziłam na religię w cza­sach, kiedy Kościół był uważany za wroga władzy. Ale najgorsze jest to, że ludzie, którzy czytają tę s książkę, myślą, że my się pławiliśmy w bogactwie. 3 Kolejne kłamstwo! Moi rodzice do dziś mieszkają ; w zwykłym bloku.     

Kania tłumaczy, że chciała pokazać środowisko, w którym kształtowały się charaktery znanych  polskich dziennikarzy i które ułatwiało im i zrobienie kariery.
- A może fałszuje fakty pod tezę dla zysku? W końcu ma słabość do pieniędzy. Rodzicom zawdzięczam to, że istnieję. I jeszcze to, że oboje chcieli, żebym się uczyła. Ale wszystko, co w żyd u osiągnę­łam, zawdzięczam swojemu charakterowi. W Trójce, w której przez wiele lat pracowałam, najważniej­szym kryterium były talent i osobowość. To było ra­dio, które dzięki silnej grupie dziennikarzy miało odwagę wymknąć się ówczesnej władzy spod kon­troli. A teraz czytam w tzw. prawicowych śmiecio­wych gazetach, że Andrzej Turski na polecenie SB przyjął do Trójki takich, a nie innych ludzi. Wie­rutna bzdura! Turski nie sprawdzał, kto ma jakiego tatusia czy mamusię.

Jak pani trafiła do Trójki?
- Byłam na studiach na praktykach w Polskim Radiu. Trójka to było moje marzenie, więc zadzwoniłam do ówczesnego wicedyrektora Sławka Zielińskiego i umówiłam się na rozmowę.

Znała go pani?
-Nie.

I tak po prostu pani zadzwoniła, mówiąc:
„Dzień dobry, tu Monika Olejnik”?
- Właśnie tak. Był tak zaskoczony, że zgodził się na spotkanie. A potem zrobiłam mu awanturę, bo się spóźnił pół godziny. Był przy tym słynny dziennikarz muzyczny Piotrek Kaczkowski i mówi tak: „O, ma charakter. Zielona, czerwona, nadaje się”. To wyra­żenie wzięło się z tego, że taśma radiowa miała po­czątek zielony, a końcówkę czerwoną. Więc jak były oba kolory, realizator dźwięku wiedział, że taśma na­daje się do emisji. W trójkowym slangu oznaczało to, że ktoś ma silną osobowość. I tak zaczęłam pracę w redakcji „Zapraszamy do Trójki”. Robiłam repor­taże, także interwencyjne, i byłam w tym napraw­dę niezła. Nie potrzebowałam pleców, liczyłam tylko na siebie.

Będzie się pani procesować z wydawcą „Resortowych dzieci”?
- Kilka razy w sądzie już wygrałam. Teraz jestem w trakcie kolejnych sporów. Dlatego ten czeka w ko­lejce. Przeczytałam na portalu prawicowym, że grupa współczesnych donosicieli dogrzebała się do moich dokumentów rozwodowych z czasów studiów. To­warzysz Gomułka doceniał takie zachowania. To się nadaje do Trybunału w Strasburgu. Kto im dał moje papiery rozwodowe? To jest skandal. Ja nie intere­suję się życiem prawicy, która cytuje Biblię i poucza i Tiny cli, jak żyć. Mam w nosie tych facetów, co zdra­dzają swoje żony, ale udają świętoszków. Niech so­bie latają na Jasną Górę i leżą tam krzyżem. Tylko co wynika z ich modłów, skoro w życiu codzienny ni zachowują się niegodnie?

Kogo ma pani na myśli?
- Nie będę wymieniać nazwisk, ale proszę mi po­wiedzieć, jakim człowiekiem trzeba być, żeby mó­wić o Andrzeju Turskim, że był pijany na wizji? To był profesjonalista, przyzwoity człowiek. Był moim pierwszym szefem. Uratował Wojciecha Reszczyń­skiego, kiedy groziło mu wyrzucenie z radia. Resz­czyński nigdy mu za to nie podziękował, ale za to chętnie go opluwał, kiedy stał się taki prawicowy. Dlaczego autorzy książki nie napisali, że Reszczyń­ski pracował w stanie wojennym, a nawet prowadził słynne spotkanie z generałem Jaruzelskim? W tam­tych czasach nie powierzano byle komu prowadzenia „Teleexpressu”. Między dziennikarzami zawsze były podział, aleja pamiętam czasy, kiedy się szanowali­śmy. To był ważny czas.

Kiedy zaczęła się trwająca do dziś jatka?
- Po katastrofie smoleńskiej. Zaczął się podział Pol­ski, jakiego nie było chyba nawet w czasach stanu wojennego. Nienawiść, szczególnie widoczna w in­ternecie. Bo sieć daje poczucie anonimowości, więc można z siebie do woli wylewać bluzgi. To jest nie­bezpieczne, bo niektórzy traktują internet jak boga. Uważają, że to, co tam napisane, jest święte. I czer­pią informacje z tego bluzgu, z tego biota.

Czy jest szansa, że kiedyś emocje smoleńskie opadną?
- Do końca nigdy nie opadną, bo to jest przecież loko­motywa wyborcza niektórych ugrupowań i periody­ków. Prawica utuczyła się na katastrofie smoleńskiej i śmierci Lecha Kaczyńskiego. Prawicowe gazety, na przykład braci Karnowskich, piszą o nim w każdym numerze. Najbardziej skorzystał na Smoleńsku To­masz Sakiewicz, przecież „Gazeta Polska” była już taka cienka, a teraz dobrze się sprzedaje. Redaktor Sakiewicz zapomina, jak przychodził do tej strasznej Trójki na początku lat 90., by komentować wydarze­nia polityczne. Jego koledzy z gazety zapominają, jak prosili mnie, żebym ich cytowała. A ja przypomnę Dorocie Kani, która tak chętnie sięga do mojego ży­ciorysu, wywiad Piotra Zaremby i Michała Karnow­skiego z braćmi Kaczyńskimi.

„0 dwóch takich...”?
- "Właśnie. Tam jest pytanie do Lecha Kaczyńskiego o jego osobisty ranking dziennikarzy. Prezydent od­powiada, że nie ma najlepszych doświadczeń z me­diami, ale dodaje: „Byłem w swoim czasie wdzięczny Monice Olejnik, która chętnie zapraszała mnie do swoich programów, do TVN i Radia Zet”.


Po tej wdzięczności szybko nie zostało śladu?
- Ja nie oczekuję wdzięczności, bo kiedy rozmawiam z politykami, to każdemu zadaję trudne pytania. Nieważne, czy to jest prawica, czy lewica. Prob­lem polega na tym, że dzisiaj nie wszyscy pamiętają lub nie chcą pamiętać, jak ostro i dociekliwie roz­mawiałam z Buzkiem, Millerem, Kwaśniewskim, Oleksym, Wałęsą, Palikotem, Tuskiem i innymi. W swojej prac zawsze miałam odwagę być nieza­leżna w sytuacjach, w których część koniunktural­nych wyznawców prawicy zamiast dziennikarstwa uprawiała wazeliniarstwo.

Prawica uważa inaczej: na ludzi o innych poglądach po prostu pani napada.         
- To raczej pseudoprawica i jej merkantylna teza, a nie fakt. Prezydent Wałęsa przez dwa lata nie udzielał mi wywiadów. Aleksander Kwaśniewski przez dwa i pól roku, bo się obraził. A kto wytknął Palikotowi, że w jego klubie jest poseł, który zatrud­nia u siebie w piśmie mordercę księdza Popiełusz­ki? Ja to zrobiłam! A kiedy zaczęła się wojna między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim, wiele razy oburzałam się, że Kancelaria Premiera zabie­ra samolot prezydentowi. Proszę sobie przypomnieć wazeliniarskie teksty Michała Karnowskiego o Ja­rosławie Kaczyńskim. Gdybym była prezesem PiS, to po takiej lekturze zrobiłoby mi się niedobrze. Bo on chyba nie lubi lizusów. A teraz pokażę pani inny fragment...

Dobrze się pani przygotowała.
- Jak zawsze. O, proszę, Piotr Zaremba o aferze FOZZ: „Dziennikarze - gwiazdy typu Tomasz Lis czy Monika Olejnik - chyba jedyny raz wystąpi­li w tak wyraźnej obronie Kaczyńskich”. Może tzw. prawicowi dziennikarze zazdroszczą mi ciągle, że tylko u mnie bracia Kaczyńscy wystąpili w jednym programie w TVN oraz w TVP. Chyba żadnemu in­nemu dziennikarzowi nie udało się posadzić ich koło siebie w studiu. I chyba jestem jedyną dziennikarką, którą prezydent Lech Kaczyński najpierw obraził, mówiąc, że jestem na jego krótkiej liście do wykończenia, a następnie przeprosił, wysyłając bukiet kwiatów. O tym wydarzeniu pisały agencje informa­cyjne na całym świecie.

Czuje się pani czasem nienawidzona?
- Są ludzie, którzy wierzą w nieodpowiedzialne kłamstwa tzw. prawicowych dziennikarzy. I to może wywoływać agresję. Na szczęście często spotykam się z sympatią przypadkowych osób. Największym problemem jest jednak to, że nie ma sprawy, w któ­rej mówilibyśmy ponad podziałami jednym głosem. Teraz, zdaniem części prawicy, trzeba być dumnym z tego powodu, że się nie daje pieniędzy do pusz­ki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ja się dziwię Jarosławowi Kaczyńskiemu, że nie reaguje na te bzdury.

Pani często prowokuje, używa ostrego języka.
- Proszę podać przykład mojej prowokacji.

Wypowiedź posła PiS Jacka Sasina nazywa pani świństwem.
- Aleja to samo mówiłam o Palikocie, kiedy obrażał pamięć Lecha Kaczyńskiego. A słowa Sasina nazwa­lam świństwem, bo przekroczył wszelkie granice, obciążając premiera Tuska winą za samobójstwo 16-letniego chłopca. Tak nie wolno robić. To brali odpowiedzialności.

Dworuje sobie pani z księdza Oko.
- O nie, ja z nim dyskutuję. Nigdy nie powiedzia­łam, że ktoś jest głupkiem, chamem, talibem, świ­nią. Nieustannie liczę na poczucie humoru moich rozmówców.

Kto jest dla pani autorytetem?
- W Polsce? Dominikanie. Lubię ich. Za to, że są odważni, potrafią się przeciwstawić głównemu nur­towi i nie boją się dyskutować z dziennikarzami. Autorytetami są również ludzie pozytywnie aktyw­ni, którzy zmieniają Polskę. A z polityków szanuję klasę i talent szczególnie tych, których już nie ma. Uwielbiałam Bronisława Geremka, choć czasami byliśmy w sporze.

Za co?
- Za elegancję. Za to, że potrafił precyzyjne przed­stawić swoje pogląd. Za to, że był uczciwym po­litykiem, nie zniżał się do niskich chwytów, które dzisiaj są szalenie modne. Podobnie jak Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń, prof. Lech Falandysz, An­drzej Zakrzewski, ksiądz Tischner, arcybiskup Ży­ciński. Kiedy przychodzili do mnie do studia, nigdy nie wdawali się w naparzania z politycznymi prze­ciwnikami, tylko po prostu konstruktywnie rozma­wiali. Coraz trudniej jest znaleźć ich następców, ale ciągle szukam...

Dzisiaj zdarza się, że polityk wychodzi ze studia w czasie pani programu.
- Poseł Błaszczak zasłynął nawet tym, że zaplanował swoje wyjście jeszcze na długo przed programem. Wszyscy się tłuką między sobą. Mam wrażenie, że politycy uważają, że jak nie powiedzą czegoś ostrego, to nikt ich potem nie zacytuje w internecie.

A pani się nie cieszy, jak inne media cytują pani program?
- Nie zawsze mam satysfakcję. Co z tego, że cytu­ją takiego Sasina? Ja weszłam z programu i było mi po prostu przykro. Myślałam o bliskich tego chłop­ca, który popełnił samobójstwo i zastanawiałam się, jak muszą się czuć. Bo w głębi duszy cały' czas jestem reporterką społeczno-interwencyjną potrafiącą ob­serwować życie. A taki polityk wychodzi ze studia i mówi: „Przynajmniej było ostro”.

Powiedziała pani jakiś czas temu, że politycy nie są już w stanie pani zadziwić.
- Już nikt mnie nie jest w stanie niczym zadzi­wić. Nawet prawicowi pseudodziennikarze, którzy w XXI wieku urządzają polowanie na czarownice w stylu przypominającym Marzec ’68 r. Mali ludzie pod szyldem prawicy czerpią wzorce z najbardziej mrocznych czasów komunizmu. Zachowują się tak, jakby próbowali złożyć wieniec pod pomni­kiem Stalina. Może jeszcze czasem zaskoczą mnie jakieś odkrycia naukowe czy archeologiczne, litera­tura, muzyka, podróże.

Nie ma pani jeszcze dość polityki?
- Nie, bo to jest mój zawód i moja pasja. Nie zmie­nią tego kłamstwa frustratów'. Jestem szczęśliwą dziennikarką.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz