Czy dzisiaj Stefan
wierzyłby w niemiecko-rosyjskie kondominium? W trotyl, brzozę i sztuczną mgłę?
Czy podobałby mu się Rydzyk prowadzący politykę kretynizacji Polski? Nie wydaje
mi się to prawdopodobne mówi Adam Michnik redaktor naczelny
„Gazety Wyborczej”,
laureat Nagrody Kisiela.
Rozmawiają MAGDALENA
RIGAMONTI
MARCIN DZIERŻANOWSKI
Nie taki Michnik
straszny...
To z Kisiela?
Nie, jego syn nam tak
mówił przed rozmową z panem.
A, Jerzyk. Przyjaźnimy się.
Z Kisielem to też
była przyjaźń?
Przyjaźń. I moja wielka fascynacja. On mówił, że się
różnimy, bo ja jestem za socjalizmem i przeciwko Moskwie, a on za Moskwą, ale
przeciwko socjalizmowi. On takie paradoksy bardzo lubił. To była osobowość,
wolny człowiek, który całym swoim postępowaniem demonstrował, jak można być
wolnym człowiekiem w kraju tylu zniewoleń, w którym wszystko było: „Wicie,
rozumiecie, towarzyszu, taka sytuacja jest”. Jego „sytuacja” nic nie
obchodziła. To dla niego były bzdury. Miał coś w sobie z sienkiewiczowskiej
fantazji, choć nie lubił Sienkiewicza. Nie lubił też romantyków. Słowacki to
było dla niego mętniactwo, Norwid - nudziarstwo. Niesamowity był... Ciągnęło
nas do siebie, bo byliśmy kompletnie od innej małpy.
Gdyby pan dziś z nim usiadł
przy wódce, ostro byście się pokłócili.
Nie jestem duchologiem, więc nie wiem. Ale chętnie bym się z
nim napił. Rozmowa z nim zawsze była fascynująca. Czy Stefan wierzyłby, że
Polska jest niemiecko - rosyjskim kondominium? Nie sądzę. Czy wierzyłby w
trotyl, brzozę i sztuczną mgłę? Zdecydowanie był na to zbyt mądry. Czy
podobałby mu się Rydzyk, który konsekwentnie i skutecznie prowadzi politykę
kretynizacji Polski? Nie wydaje mi się to prawdopodobne.
W to, że popierałby
„Gazetę Wyborczą” i Adama Michnika, też trudno uwierzyć.
Uznałby pewnie, że pod względem gospodarczym jestem
socjalistą, bardziej niż ja popierałby pewnie Balcerowicza. Różnilibyśmy się
też na pewno w sprawach obyczajowych.
Myślę, że próbowałby go bronić, racjonalizując. Powiedziałby
na przykład: „To, co abp Michalik opowiada o gender, to kompletne bzdury. Ale z
drugiej strony, żeby wymyślać, że chłop od baby się nie różni? Skończony
kretynizm!”
Parady równości?
Czuję, że by nie popierał. Powtarzałby, że seks się uprawia
w łóżku, a nie na ulicy.
Homofobem był?
Nic podobnego. Był bardzo tolerancyjny.
W „Dziennikach”
pisał: „W »Tygodniku Powszechnym« ukazała się moja recenzja pod pseudonimem, o
wspomnieniach Iwaszkiewicza. Ciekawym, czy się stary pedał domyśli, kto pisał”.
On Iwaszkiewicza szczerze nie znosił za politykę, ale sam
miał w otoczeniu wielu gejów. Kiedyś Antoni Słonimski wściekł się na coś na
Andrzejewskiego i rzucił: „Powiedziałbym,
że mam go w dupie, ale zdaje się, że Jerzy to bardzo lubi”.
Kisiel miał podobne poczucie humoru, ale to nie wynikało z żadnych uprzedzeń,
raczej z potrzeby prowokowania. Mnie często dokuczał: „Posłuchaj starego
endeka!”. Kiedy protestowałem, że endecy to byli antysemici, odpowiadał: „No
tak, troszkę przesadzali. Ale przyznaj, Adam, przecież ci Żydzi nie do
wytrzymania! ”
Ale antysemitą nie
był?
Oczywiście, że nie. Ze stu powodów, a jednym z nich była
jego mama. Inna sprawa, że był bardzo krytycznie nastawiony do warszawskiej
opinii liberalnej, w której było sporo osób pochodzenia żydowskiego, m.in.
Kazik Brandys czy Julek Stryjkowski. On ich skądinąd bardzo cenił, ale uważał,
że ta liberalna inteligencja w gruncie rzeczy po 1945 r. w jakiejś mierze
zdradziła Polskę, poszła na służbę do Stalina. O ile był w stanie machnąć ręką
na młodych, o tyle starym bykom nie mógł wybaczyć. Zwłaszcza że 1968 r. nagle
zmienił ich sytuację. Ci ludzie, którzy wcześniej byli nagradzani, fetowani,
zaczęli chodzić w glorii ofiar. Jego to denerwowało.
Pod koniec życia
mówił o panu: „Przecież ten dzisiejszy Michnik to totalitarysta - demokratą
jest ten, kto jest po mojej stronie. Kto ze mną się nie zgadza, jest faszystą i
nie można mu podać ręki.
A tylko Michnik wie, na czym polega demokracja i tolerancja.
On jest tutaj sędzia, alfa i omega”.
To nie było jedyne głupstwo, jakie Stefan powiedział na mój
temat.
Mówił też, że pan
pracuje dla Kiszczaka.
Kiedy to było?
W 1988 r.
To jakieś wygłupy były. Przekomarzaliśmy się. On na przykład
powtarzał, że Kiszczak jest jednak lepszy od poprzedników. Odpowiadałem: „Ty
kochasz wszystkich nowych ubeków, a potem się rozczarowujesz” Innym razem śmiał
się z nazwiska Kiszczaka. Mówił o nim: „Czekiszczak”.
Od Czeki, sowieckiej
bezpieki.
No tak, to były takie gry i zabawy. Czasem miał dziwne
fascynacje. Na przykład bardzo cenił Bolesława Piaseckiego. Tłumaczyłem, że to
faszysta, a on na to: „Co z tego, ale nasz”
Po 1989 r. denerwował
się, że straszy pan wizją narodowo-katolickiej Polski. „Jak w Polsce naprawdę
wybuchnie jakiś rasizm, szowinizm, a to będzie już kompletna patologia, to
najbardziej przysłuży się do tego właśnie takie denerwujące pseudoszlachetne
gadanie”. To też o panu.
Faktem jest, że Stefan nie docenił autorytarnego potencjału
polskiej prawicy.
A może pan
przeceniał?
Wiele osób mi wtedy tak mówiło, także w mojej „Gazecie”
Uważali, że histeryzuję.
Do czasu, gdy się pojawili Rydzyk i Młodzież Wszechpolska. Myślę, że gdyby Kisiel obejrzał zdjęcia z
ostatniego marszu niepodległości, przyznałby mi rację. Chociaż, cholera wie?
Może paradoksalnie by mówił, żeby tym młodym ludziom dać szansę? Pamiętam, jak
kiedyś bronił literatów z „pokolenia pryszczatych” którzy w latach 50. całym
sercem poparli władzę ludową. Mówiąc o Woroszylskim czy Kołakowskim,
powtarzał: „Dobrze, że udało się nam ich przeciągnąć na właściwą stronę” Może
dziś by liczył, że narodowców też przeciągnie?
A może by z nimi poszedł w
marszu niepodległości?
W to akurat nie wierzę. Pamiętam
jego przedwojenny atak na Gałczyńskiego za jakiś ONR-owski tekst. To było
bardzo przejmujące, ostro i zdecydowanie piętnujące antysemityzm. Choć sam
Kisiel w żydowskim internacjonalizmie, kosmopolityzmie i liberalizmie czuł coś
dla siebie obcego, nigdy nie pozwalał na to, żeby kogokolwiek poniżać, dyskryminować.
Po drugie, miał alergię na patos. Nawet wierszy Herberta nie znosił, wszystko
obracał w żart. Dlatego na współczesnej prawicy trudno by się mu było
odnaleźć. Kiedy czytam to, co po 1989 r. pisali Jarosław Marek Rymkiewicz,
Marek Nowakowski czy Zbyszek Herbert, zastanawiam się, co by o tym powiedział
Kisiel. Czasem przez analogię wyobrażam sobie taką scenę: Jest 1951 r., na
Rynku w Krakowie siedzą Kisiel i Turowicz. Jerzy pyta Stefana: „Ty ich znasz
ich sprzed wojny. Wytłumacz mi, co się stało z Andrzejewskim, Jastrunem, Kotem?
Dlaczego oni piszą te brednie?” A Stefan na to: „Wiesz, chyba po prostu dopadł
ich diabeł”.
Dziś na Kisiela prawica chętnie
się powołuje. Łatwo mu przypisać różne poglądy, bo za życia z wszystkiego
żartował. Często więc nie bardzo wiadomo, co mówił na serio, a co nie.
Dzięki czemu do grona laureatów
nagrody, w którym są Janusz Korwin-Mikke i Rafał Ziemkiewicz, dołączył teraz
Michnik. A Kisiel w niebie pęka ze śmiechu.
To, że Kisiel przewraca się w
grobie, mówi się przy okazji tej nagrody co roku.
Niezależnie od tego, czy dostanie ją Michnik, czy Ziemkiewicz.
Po pierwsze, nie mówiłem o grobie,
tylko o niebie. Jednak nie taki ze mnie
antychryst. A po drugie, dziękuję za to
zestawienie. W imieniu służby, (śmiech)
No to niech będzie: niezależnie
od tego, czy nagrodę dostanie Michnik lub Korwin-Mikke.
Widzę, że brniecie dalej...
Niech pan nie zapomina, że pod
koniec życia Kisiel blisko z Korwin-Mikkem współpracował.
Kiedyś to nawet Kisielowi
wypomniałem. Zadał mi prowokacyjne pytanie: „Wiesz, Adam, założyłem partię,
Partię Liberałów Wariatów. Może byś się zapisał?”. Odpowiedziałem, że
oczywiście nie. „No widzisz? A on się zapisał! Miał do wszystkiego dystans, a
największy do siebie. Kiedyś rozmawialiśmy o kimś, kogo mocno popierał,
mniejsza o nazwisko. Pytam: „Stefan, po
cholerę ty go tak promujesz ? Przecież to wariat! ” A on na to: „Nie rozumiesz?
Każdy wariat ma siłę przebicia!”
Po 1989 r. mówił, że się do
pana rozczarował.
Fakt, że publicznie parę razy
solidnie mi dokopał. Nie umiałem się jednak na niego gniewać. Z obrzydzeniem
czytam to, co prawicowe bubki wyrywają z Kisiela i cytują z lubością i
używają tego do walenia we mnie w „Gazetę” Do
Kisiela za tę czy inną wypowiedź pretensji nie mogę mieć. Myśmy sobie zresztą
często prawili złośliwości. On mi na przykład mówił: „Adam, jak ty to robisz?
Masz wymiętą koszulę, jesteś potargany, niedogolony, a dziewczyny za tobą
latają?”. Odpowiadałem: „Dam ci prostą radę: nie zmieniaj koszuli, przestań się
czesać i się nie gol. Nie opędzisz się od dziewczyn”.
W1990 r. pokłóciliście się o
wybory prezydenckie.
Miał do mnie pretensje, że
przestrzegam przed Wałęsą. A on twierdził, że prawdziwa Polska to właśnie
Wałęsa. Mazowieckiego szanował, ale to był dla niego intelektualista, któremu
Polacy nigdy nie uwierzą.
Trochę miał racji.
Akurat pod tym względem uważam, że
nie miał. Choć jego tok rozumowania w pewnym sensie rozumiem. On doskonale
pamiętał, że w 1945 r. większość elit poszła za komunistami. Miał pretensje do
intelektualistów, że się tak dali czerwonym nabrać. Uważał, że polską tożsamość
uratują wieś i Kościół.
To go łączyło z prymasem
Wyszyńskim, choć sto innych rzeczy różniło. Kisiel był przecież kompletnie z
innego świata: kpiarz, mistrz przekory, żartowniś.
Błazen?
W znaczeniu sceptycznego
intelektualisty, o jakim pisał Leszek Kołakowski w głośnym eseju „Kapłan i
błazen” Kisiel używał innego porównania: jestem jak gwóźdź w bucie. Powtarzał,
że musi przeszkadzać innym, wyprowadzać ich z dobrego samopoczucia.
W politycznych diagnozach
czasami się jednak mylił.
Czasami? Prawie zawsze! Stefan nie
przewidział ani sukcesu KOR, ani „Solidarności” Kiedy szliśmy do okrągłego
stołu, powtarzał: „jak dobrze pójdzie, dostaniecie 15 mandatów” On był w
fundamentalnym sporze z Giedroyciem. Kisiel sądził, że Polska będzie w
sowieckiej zonie 100 albo i 200 lat. Giedroyc stawiał na to, że Związek
Sowiecki się rozleci przez odśrodkowe mchy nacjonalistyczne. On lubił
polemiki, ale nigdy nie dążył do unicestwienia swojego oponenta. W nim nie było
śladu mściwości. Kiedy napisałem artykuł „Wasz prezydent, nasz premier”
natychmiast do mnie zadzwonił: „Nic z tego nie będzie, ale fajnie, że ich
postraszyłeś”.
Tyle że te jego pomyłki kompletnie
nie miały znaczenia.
Za to przewidział, czym będzie
komunizm.
Zapytałem go: „Skąd ty w 1945 r.
wiedziałeś, czym komunizm będzie?” A on na to: „Ojciec mi powiedział. On mi
nawet powiedział, jak się będzie zachowywał Iwaszkiewicz” (śmiech). Kisiel taki
był. Permanentny singiel, wieczny indywidualista, kompletnie spoza serii. Nie
znam nikogo, kto by był do niego podobny. Jego największym, najbardziej
przenikliwym dziełem było jego życie. To, że uzasadniał sens postaw rogatych,
niepokornych. Moim zdaniem miał dwa wzory intelektualno - egzystencjalne. To
był Karol Irzykowski, który uważał, że dla zasady trzeba iść pod prąd, i Wiech
z jego przywiązaniem do tradycji.
Rzadkie połączenie.
W Polsce poza Kisielem praktycznie
nieistniejące. Jego motto, które często powtarzał, brzmiało: „Wolno psu
szczekać na Pana Boga”.
A on szczekać uwielbiał.
Na wszystkich. Było kiedyś w
Laskach spotkanie posłów koła Znak z prymasem. Akurat Watykan wypowiedział się
wtedy jakoś kontrowersyjnie w sprawie seksu, ale wszyscy się umówili, że temat
przemilczą, żeby nie denerwować Wyszyńskiego. I nagle Kisiel wali: „Księże
prymasie, co Kościół z tym seksem? Znowu niczego nam nie wolno? ”. Wszyscy
pobledli, a Wyszyński na to: „Pan chce, żebym pana wyklął, ale ja tego nie
zrobię!”. To był cały Stefan. Przeciwko wszelkim modom i stereotypom, w sporze
z wszystkimi. Pamiętam, że nawet papieża nie oszczędzał. Tuż po wyborze Jana
Pawła II napisał artykuł: „Pan Bóg jest w Niebie, Wojtyła w Watykanie, a
Sowieci tuż”. Zawsze szedł pod prąd.
Jak się poznaliście?
Chyba w 1967 r. na procesie Janusza
Szpotańskiego. Nie pamiętam, kto mu mnie przedstawił, pewnie Jasienica albo
Janek Lipski. Kisiel chodził tam jako mąż zaufania, powiedział mi wtedy: „Czy
pan wie, kto to jest Jerzy Giedroyc? Bo ja za bardzo nie wiem. Ale on się
skarży, że pan o nim zapomina...” Potem go spotykałem na ulicy, jak w każdy
piątek szedł na Dworzec Główny, gdzie do skrzynki pocztowej wrzucał list z
felietonem do „Tygodnika Powszechnego” Parę razy zrobiłem z nim trasę z placu
Na Rozdrożu do dworca i z powrotem. Szalenie interesujące, bo to był niezwykły
rozmówca.
„Tygodnik Powszechny” to musiał
być wtedy dla pana inny świat. Dziwni, niezrozumiali katolicy. Kisiel panu ten
świat wyjaśniał?
Nie do końca. Po pierwsze, wtedy
już dość regularnie „Tygodnik” czytałem. Po drugie, Stefan na ambasadora tego
środowiska za bardzo się nie nadawał. Formalnie był w obozie katolickim, ale
ciągle się z nimi o wszystko spierał. A na temat jego katolicyzmu wolałbym się
nie wypowiadać (śmiech). On był z całą pewnością bardziej kościelny niż
chrześcijański. Miał w sobie coś z Charles’a Maurrasa, francuskiego
konserwatywnego filozofa, który uważał, że Ewangelia to dzieło czterech
ciemnych Żydów i nie warto się nią specjalnie zajmować. Za to Kościół, z jego
tradycją, hierarchią i porządkiem społecznym, godny jest najwyższego uznania.
Pod tym względem się różniliśmy, bo dla mnie istota chrześcijaństwa to Kazanie
na Górze.
Cenił Kościół ze względów
taktycznych?
W znacznej mierze. Uważał, że
katolicyzm jest nieusuwalnym składnikiem polskości.
I że w momencie, kiedy komuniści
chcą uderzyć w polską tożsamość, trzeba postawić na Kościół. Bo on polskiej
tożsamości bardzo bronił. Był jej wiernym, choć mocno wierzgającym synem. Przy
czym wszystko obracał w żart. Kiedyś mnie spytał: „Chce się pan dowiedzieć, co
myślę o katolickim kole poselskim Znak? To niech pan posłucha!
I włączył przywiezioną mu z
Zachodu przez Wacka zabawkę, która wydawała z siebie okropnie głośny śmiech.
Chyba przez pięć minut puszczał mi bez przerwy: „Hahaha- haha” A przecież on
przez osiem lat sam był jednym z najważniejszych posłów Znaku!
To i tak nic w porównaniu z
tym, co o przyjaciołach z „Tygodnika” wypisywał w „Dziennikach”.
Mam na ten temat swoją teorię.
Pamiętam taką anegdotę: w tym samym domu w alei Róż mieszkali Antoni Słonimski
i prof. Stefan Żółkiewski, którego w 1968 r. wyrzucili z
uniwersytetu. Kiedyś Słonimski pyta Żółkiewskiego: „Jak się pan po tym
wszystkim czuje, panie profesorze?” A on na to bez zastanowienia: „Wie pan,
czuję ulgę. Jakbym się dobrze wyrzygał” Z Kisielem było podobnie. On
„Dzienniki” pisał w okresie swojej najgorszej frustracji, kiedy nie mógł
nigdzie publikować. Moim zdaniem on się w nich po prostu dobrze wyrzygał. Poza
tym
z zasady był kpiarzem. Nie umiał
pochwalić, żeby nie wbić szpilki. W1977 r. kończyłem w Laskach pisać „Kościół,
lewicę, dialog” Kisiel przyjechał akurat rowerem, poszliśmy razem na spacer.
Nieśmiało poprosiłem, żeby napisał do mojej książki wstęp. Chciałem to wydać w
„Kulturze”, liczyłem, że dzięki Kisielowi będę bardziej chroniony. Zareagował
jak zwykle: „Rety, już się boję tych twoich bredni” Ale po dwóch dniach
przyjechał do mnie i mówi: „Zaskoczyłeś mnie, tu prawie nie ma bzdur!”
I wstęp napisał, w dodatku
podpisał nazwiskiem.
To był z jego strony niezwykły
gest. W ten sposób mnie ochronił.
W1986 r. w wypadku zginął jego
syn Wacek. Wiemy, że był pan wtedy z Kisielem, że dzięki panu po raz pierwszy
od tej tragedii się uśmiechnął Akurat
siedziałem wtedy w Barczewie, czekałem na amnestię. Kiedy w gazecie
przeczytałem, że Wacek nie żyje, strzaskało mi mózg. Wyszedłem. Pojechałem do
Sopotu i nie miałem odwagi zadzwonić. Wacek to był mój kumpel, Kisiel jego
ojciec. Po trzech dniach zadzwoniłem i powiedziałem szyb - ko: „Słuchaj,
Stefan, tu mówi Adam. W tej chwili przyjechałem do Warszawy, czy mogę przyjść”
I dosłownie pobiegłem. Rzuciłem mu się na szyję, rozpłakałem się. Siedzieliśmy
dość długo. Jedna wódka, jeden żart, druga wódka, drugi żart. Trochę go
rozkręcałem.
To było straszne. Co ojca może
spotkać gorszego? Wacek, fantastycznie utalentowany, znakomity muzyk, bystry,
inteligentny, cieszący się ogromną popularnością, wsiada do samochodu i jakiś
pijany idiota go zabija, a sam wychodzi z tego cało. Jak w Nowy Rok oglądałem
informacje o tym wypadku w Kamieniu Pomorskim, to myślałem o Wacku, o tym, co
musiał czuć Stefan.
Pan często bywał u nich w domu?
Często. Oni mieli do mnie stosunek
nadzwyczajny, serdeczny, na wpół rodzinny. Tak naprawdę Stefan to był
człowiek ogromnie delikatny, ciepły.
Jerzy Kisielewski powiedział
nam: „Gdyby Kisiel żył, pierwszy by dziś zadzwonił do Michnika i gratulował mu
ojcostwa. Nie szczędząc mu ciętych
dowcipów”.
O, to na pewno! Jak się urodził
mój pierwszy syn, powiedział do mnie: „Musisz go wychowywać! Masz przy nim być,
a nie w kółko się pchać do więzienia”.
A teraz co by powiedział?
„Wiesz? W twoim wieku zostać
ojcem?
Ja bym ci radził uważnie się
rozejrzeć, jakich masz sąsiadów!” .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz