Z Antonim Macierewiczem, wiceprezesem PiS, przewodniczącym
zespołu parlamentarnego badającego działania władz w sprawie katastrofy
smoleńskiej
CEZARY GMYZ: Kolejne etapy prac pańskiego zespołu kończyły
się raportami. Gdyby dziś formułował pan czwarty raport, co by on zawierał?
ANTONI MACIEREWICZ: Przyczyną katastrofy samolotu Tu-154M lecącego z
Warszawy do Smoleńska w dniu 10 kwietnia 2010 r. był łańcuch wydarzeń
zapoczątkowanych polsko-rosyjskimi rozmowami międzyrządowymi i niewłaściwą
organizacją wizyty prezydenta RP, przejęciem naprowadzania samolotu przez
ośrodek decyzyjny w Moskwie z pominięciem kontroli lotów lotniska
Smoleńsk-Siewiernyj, uniemożliwieniem zamknięcia lotniska i odesłania Tu-154
na lotnisko zapasowe oraz doprowadzeniem do przekazywania polskiej załodze
fałszywych informacji i komend.
O katastrofie przesądziła
eksplozja niszcząca samolot w momencie jego odejścia na drugi krąg.
Analizując całość dramatu
smoleńskiego, nie sposób pominąć opublikowanych ostatnio zdjęć uradowanych
Tuska i Putina w dniu 10 kwietnia. Obaj premierzy stoją z uśmiechem nad
ciałami polskiej elity państwowej i „przybijają piąstki". Redakcje „W
Sieci", „Do Rzeczy" i „Gazety Polskiej", które opublikowały te
zdjęcia, nigdy nie uzyskały wyjaśnienia takiego zachowania Donalda Tuska i
Władimira Putina.
Nigdy też nie wyjaśniono Polakom, o czym
rozmawiali ci dwaj panowie i co ich tak cieszyło. Te zdjęcia są jednym z
najważniejszych dowodów w sprawie smoleńskiego dramatu.
Jeśli premier i jego urzędnicy w
tej sprawie milczą, to my musimy zadawać pytania. Co wtedy, wieczorem 10
kwietnia 2010 r., uzgodniono, że pojawiła się taka reakcja? Jaka była treść
ustaleń, że widać radość w zachowaniu obu polityków? Ta radość już na zawsze
przywiązała Donalda Tuska do rydwanu Putina i
paraliżuje wszystkie jego działania. Zwłaszcza ostatnio po opublikowaniu tych
zdjęć widać, że Tusk gotów jest pochwalić każdą prowokację służb specjalnych,
byleby tylko uwolnić się od odpowiedzialności za dramat smoleński. Taki
przecież sens ma prowokacja zorganizowana wspólnie przez ppłk. Pytla z SKW,
polityków TR oraz wielkie media. Niezwykłe jest to, że prowokację tę
realizowano, nie mając nawet cienia materiału dowodowego, a media oskarżały
mnie o przekazanie do tłumaczenia tajnego raportu, choć dysponowały umową
stwierdzającą, że chodziło o tłumaczenie oficjalnego i jawnego „Monitora
Polskiego". To pokazuje skalę bezprawia, na które pozwalają sobie
rządzący, i strachu, który ich do tego popycha.
Co zatem według pana stało się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku?
Samolot rozpadł się w powietrzu
na skutek eksplozji, gdy odchodził na drugi krąg. Są tego liczni świadkowie, w
tym rosyjscy nawigatorzy, których rozmowa została nagrana, gdy mówili: „Zaczął
odchodzić na drugi krąg i upadł".
Kto był sprawcą?
Materiał dowodowy wskazuje
przede wszystkim na odpowiedzialność gen. Benediktowa z moskiewskiego centrum
Logika i płk. Krasnokutskiego z wieży kontroli lotów w Smoleńsku. Z kolei
polscy prokuratorzy badający przygotowania do wizyty najbardziej obciążają
ministrów Sikorskiego i Arabskiego. Rosjanom śledztwo oddał osobiście Donald
Tusk i to on po dziś dzień uniemożliwia wyjaśnienie prawdy. Jednak oczywiście
katalog osób odpowiedzialnych jest szerszy, zwłaszcza że nie wiemy, jak doszło
do eksplozji.
Rosjanie? W debacie „Do Rzeczy”
poświęconej Smoleńskowi nasz redaktor naczelny twierdzi, że Rosja nie była
zainteresowana śmiercią Lecha Kaczyńskiego.
Problem z waszą debatą polega na
tym, że zamiast zajmować się faktami, koncentrujecie się na spekulacjach
politycznych. Tymczasem analiza faktów wskazuje, że wówczas, 10 kwietnia 2010
r., w rosyjskim aparacie władzy istniała bardzo silna i wysoko postawiona
grupa osób, urzędników i polityków, którzy uważali, że to śledztwo należy
doprowadzić do końca w oparciu o hipotezę eksplozji. I byli przekonani, że
trzeba to zbadać w sposób przejrzysty razem z Polakami, że kształtujące się
państwo rosyjskie nie może być obciążone polską krwią, tak jak Sowiety były
obciążone krwią przelaną w Katyniu. 10 kwietnia największa rosyjska agencja RIA
Novosti wyprodukowała animację pokazującą wybuch w powietrzu.
Animacja ta zrobiona w trzech wersjach językowych - po rosyjsku, niemiecku i
angielsku - była emitowana w rosyjskiej telewizji. Po pokazaniu jej przez
zespół parlamentarny m.in.
w USA premier Putin rozwiązał Ria Novosti i powołał nową agencję z
zupełnie innym składem personalnym. Przypomnijmy też, że 10 kwietnia podpisano
porozumienie między polskimi i rosyjskimi prokuratorami, które dawało polskim
śledczym olbrzymie możliwości - udziału w sekcjach zwłok, oględzinach miejsca
zdarzenia, przesłuchiwaniu świadków. Nic jednak nie zrobili. Dlaczego?
Wieczorem przyjechał tam Donald Tusk. Miał do wyboru dwie drogi. Przyjąć
narrację sformułowaną kwadrans po katastrofie przez szefa MSZ Radosława
Sikorskiego, że wszystko jest winą polskich pilotów. Mógł też przyjąć wersję
tych Rosjan, którzy przygotowali animację, tych, którzy dawali jasne sygnały,
że chcą, by sprawa została dogłębnie wyjaśniona, nawet gdyby miało się okazać,
że za katastrofę ponoszą winę Rosjanie. Donald Tusk wybrał tę wersję, którą
obrazują zdjęcia z Putinem. Do dziś się jej zresztą trzyma. Jeśli pan mnie
zatem pyta, kto to zrobił, to odpowiadam - nie wiem. Jednak gdy patrzę na jego
roześmiane zdjęcie z Putinem, odpowiadam - wie to z całą pewnością Donald Tusk.
„Gazeta Wyborcza"
poinformowała, że prokuratury umorzyły postępowania toczone z pańskiego zawiadomienia.
Według śledczych nie było zaniedbań naszej dyplomacji w sprawie zwrotu wraku tupolewa.
Dyplomaci popełnili wprawdzie błąd, nadpalając dowód Tomasza Merty, ale nie zostało to
uznane za przestępstwo.
Najpierw zwrócę uwagę na fakt,
że istnieje grono uprzywilejowanych mediów i dziennikarzy otrzymujących od
prokuratury różnego rodzaju informacje oraz kopie zeznań, uzasadnienia i
umorzenia wcześniej niż osoby, które wystąpiły z zawiadomieniami, bądź
rodziny ofiar czy ich pełnomocnicy. Ja sam do dziś nie otrzymałem stanowiska
prokuratury w kwestii moich wniosków o ściganie panów Donalda Tuska i Radosława
Sikorskiego, o których to informuje „Gazeta Wyborcza".
A pan oczywiście nie ufa
„Gazecie”?
Wielokrotnie mijała się z
prawdą, nie tylko w sprawie Smoleńska. Gdyby było bowiem tak, że prokuratura
uznała, iż zrobiono wszystko w sprawie ściągnięcia wraku, to oznacza, że
sprawa przerasta możliwości i kompetencje prokuratorów wojskowych. Bez
wchodzenia w zawiłości prawne faktem jest, że nie zwrócono się w tej sprawie o
interwencję do naszych sojuszników: NATO, Unii Europejskiej oraz USA. Nie było
w tej sprawie żadnego formalnego wniosku. Można rzec, że podejmowano działania
mające uniemożliwić zaangażowanie się Zachodu w badanie tragedii, włącznie z
wyrzuceniem ekspertów zachodnich
13 kwietnia, gdy chcieli wziąć
udział w komisji badającej tragedię. Całe działanie dyplomacji Radosława
Sikorskiego ograniczyło się do tego, że gdzieś na korytarzu pan Sikorski
pociągnął za rękaw panią Ashton. Wiemy to z całą pewnością, bo
MSZ udzieliło w tej sprawie informacji publicznej. Potwierdziło, że nie było
żadnego oficjalnego pisma do UE w sprawie wraku czy innych kwestii związanych z
katastrofą smoleńską.
To chyba jednak nie jest jeszcze przestępstwo?
To zaniechanie i nadużycie
uprawnień moim zdaniem wyczerpujące znamiona art. 231 kk.
Prokuratorzy zapomnieli, że w takich sprawach można i powinno się zwracać nie
tylko do Rosji, ale także do sojuszników oraz organizacji międzynarodowych.
Dość przypomnieć, że nasz spór z Rosją o embargo na mięso został rozstrzygnięty
właśnie w ten sposób. Tymczasem prokuratorzy za dogmat przyjęli stanowisko
Donalda Tuska, według którego w sprawie smoleńskiej jedynym partnerem jest
Federacja Rosyjska. Więcej nawet, że w tej sprawie nie można się zwracać do naszych
amerykańskich sojuszników. Znamy przecież wypowiedź Pawła Grasia, który uznał,
że rozmowy, jakie prowadziłem wspólnie z panią minister Fotygą z parlamentarzystami
amerykańskimi, są zdradą stanu. To jest absurd.
Gdzie tu jednak przestępcze
niedopełnienie obowiązków?
Jest umowa z 31 maja 2010 r.
podpisana przez ministra Jerzego Millera za zgodą Sikorskiego i Tuska, która
oddaje czarne skrzynki Rosjanom aż do zakończenia całego rosyjskiego
postępowania sądowego.
Mówi się też nam, że rosyjskie
prawo wymaga pozostawienia wszystkich dowodów w Rosji. Dlaczego jednak polska
prokuratura uważa, że w odniesieniu do naszej własności mamy się kierować
przepisami rosyjskim, a nie naszym prawem i stojącym po naszej stronie prawem
międzynarodowym? Na tej zasadzie oddano Rosjanom nawet oryginał polskiej
czarnej skrzynki, który zbadano w Polsce. U nas jest tylko kopia. Nigdy nie
zbadano też oryginałów pozostałych czarnych skrzynek znajdujących się w Rosji,
poprzestając na oświadczeniu rosyjskiego urzędnika, że przedstawiony materiał
jest oryginalny. Tusk i jego urzędnicy zachowują się tak, jakby wyrzekli się
suwerenności i narodowej podmiotowości.
Czy pan jako zawiadamiający został w ogóle przez prokuraturę
przesłuchany?
Nie zostałem. Jednak proszę też
pamiętać, co prokuratorzy zrobili z przesłuchaniami wybitnych ekspertów
takich jak
na przykład
prof. Wiesław
Binienda. Najpierw wielokrotnie zastawiali na niego pułapki, a następnie,
nawet go o tym nie informując, upublicznili jego zeznania, utajniając
równocześnie kluczowy materiał dowodowy. Prokuratura wojskowa prowadzi
nieuczciwą grę.
Co sądzi pan o materiale Tomasza
Sekielskiego o domniemanej współpracy prof. Chrisa
Cieszewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa?
Trzeba
zbadać zarówno argumenty merytoryczne, jak i sposób przedstawienia problemu.
Materiał został tak przygotowany, że zwykły widz nie miał szansy, by wyrobić
sobie zdanie samemu. To ordynarna manipulacja w stylu Urbana. Jeśli chodzi o
meritum, to w programie nie przedstawiono ani razu w sposób uporządkowany i
przyswajalny dla widza całości dokumentacji. Nie mieliśmy szansy zobaczenia
żadnego dokumentu w całości. Wszystko to zostało opatrzone niebywale agresywnym
komentarzem. Jednak druga sprawa jest jeszcze gorsza - udział i kluczowa rola
w programie prof. Antoniego
Dudka, człowieka od wielu lat związanego z IPN, który zasiada obecnie w Radzie
Instytutu. Profesor Dudek nie powiedział, że Chris Cieszewski został
zarejestrowany jako TW przez SB, lecz jednoznacznie stwierdził, że z bezpieką
współpracował i robił to, by uzyskać paszport. Te wypowiedzi miały kluczowe
znaczenie dla konstrukcji materiału.
A rejestracja nie świadczy o współpracy?
Całość
materiału, jaki do tej pory odnalazł IPN, jest spójna z tym, co twierdzi prof. Cieszewski, i potwierdza jego wersję
wydarzeń. Z jego relacji wynika, że po prawie dwudniowym przesłuchaniu padła
propozycja współpracy. Cieszewski niczego nie podpisał, ale obiecał zgodzić
się na współpracę po porozumieniu z bliskimi. Dlatego go wypuszczono, sądząc,
że mimo posiadania paszportu jest pod kontrolą, gdyż nie ma wizy niezbędnej do
wyjazdu za granicę. Tymczasem Cieszewski wykorzystał chwilę wolności, wybłagał
wizę w ambasadzie kanadyjskiej i uciekł bezpiece. Jedyna kwestia, która pozostaje
nie do końca jasna, to daty rejestracji Cieszewskiego. Wygląda na to, że mamy
tutaj do czynienia z pomyłką osoby, która dokonywała wpisu do dziennika rejestracyjnego.
Raczej nie zakładam, że było to świadome fałszerstwo. Dlatego data rejestracji
Cieszewskiego jest o cztery miesiące wcześniejsza, niż wynikałoby to z kolejności
zapisów w dzienniku rejestracyjnym, którego rubryki były wypełniane
chronologicznie.
Od kiedy znał pan tę sprawę?
Chris
Cieszewski opowiedział mi o tym już w maju br. Zatrzymanie miało przebieg
nietypowy, operacyjny, bez przeprowadzania rewizji. Czasem bezpieka próbowała
ukryć przed postronnymi osobami fakt zatrzymania, np. kiedy chciała kogoś po
nim zwerbować lub kiedy chciała urządzić tzw. kocioł. Wtedy zachowywano
szczególną dyskrecję.
Czy prof. Chris Cieszewski dał się zwerbować?
Cieszewski
twierdzi, że na przesłuchaniu potwierdził jedynie informacje, jakie bezpieka i
tak już miała od TW „Joanna" (agent o nazwisku Kuncewicz). Nie ujawnił
natomiast roli Witolda Chodakiewicza i Piotra Witakowskiego, z którymi w
podziemiu współpracował.
Paszport jednak dostał.
Dostał go
wcześniej w związku z leczeniem we Francji. Cieszewski po wyjściu z
Rakowieckiej natychmiast zaczął pielgrzymkę po ambasadach. Po odmowie szybkiego
udzielenia wizy przez Francuzów i Amerykanów dostał ją niemal cudem od Kanadyjczyków.
Dokumentacja, której nie zrozumiał czy raczej nie chciał zrozumieć Sekielski,
wersję tę potwierdza.
Cieszewski
został najpierw zarejestrowany jako figurant, czyli osoba przez SB rozpracowywana,
w sprawie „Polip”. Potem z
datą 10 lutego 1982 r. dopisano dwie litery - TW.
Problem
polega na tym, że sprawa „Polip” (a więc i dokument, na którym dopisano później
wcześniejszą datę z 1982 r!) została rozpoczęta cztery miesiące później - w
czerwcu 1982 r. Innymi słowy, oficer opatrujący datą rejestrację TW „Nil"
pomylił się, wpisując rok 1982 zamiast 1983. Cieszewski został bowiem
zatrzymany w 1983 r. i dopiero wtedy złożono mu propozycję współpracy.
Kilkanaście
godzin po opuszczeniu Rakowieckiej Cieszewski uciekł z Polski. Nic też nie
wskazuje na to, by był na kontakcie wywiadu (Departamentu I MSW). IPN wyklucza,
by był zarejestrowany w tamtych kartotekach czy w dokumentacji wojskowej.
Myślę zresztą, że dalsze badania, które oczywiście będziemy prowadzili, potwierdzą
tę diagnozę.
Dlatego prof. Cieszewski wystąpił o autolustrację?
Przede
wszystkim chce wyjaśnić całą sprawę zgodnie z przepisami. Mnie prosił o to już
w maju br. i na podstawie istniejącej dokumentacji mogłem go zapewnić, że IPN
potwierdza to, co on sam mówi.
Czy te zarzuty, jakie padły, cokolwiek
zmieniają w sprawie ustaleń, które poczynił w kwestii brzozy, o jaką miał zawadzić
samolot?
Próba
podważania uczciwości Cieszewskiego poprzez oskarżenie go o współpracę z
bezpieką ma bezpośredni związek z jego ustaleniami. Jego badania zadają kłam
raportom Anodiny i Millera. A przecież są one wynikiem prac całego zespołu
jednego z najstarszych i najbardziej szacownych uniwersytetów w USA Nikt nie
był w stanie zakwestionować przekonująco twierdzeń tej czwórki naukowców.
Sięgnięto więc po metodę mającą na celu oskarżenie naukowca o współpracę z
bezpieką.
Sekielski i
prof. Dudek nie
ukrywali też, że chodziło im o zakwestionowanie wiarygodności zespołu
parlamentarnego i postawienie mnie w trudnej sytuacji. A więc wcale nie
chodziło o lustrację czy ujawnienie agenta, lecz o walkę polityczną przeciw
badaniu prawdy o tragedii smoleńskiej.
Nie zmienia
to stanu faktycznego, jaki powstał na skutek opublikowania badań zespołu prof. Cieszewskiego. Po tej analizie
premier rządu ma obowiązek wznowić prace komisji badającej katastrofę, czyli
Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego.
DoRzeczy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz