piątek, 10 stycznia 2014

Ojciec Braci



O ojcu Jarosława i Lecha Kaczyńskich dziś wiadomo przede wszystkim to, że zmarł siedem Lat temu. O jego pamięć nigdy nie zadbała najbliższa rodzina. Nie chciała zadbać.

Cezary Łazarewicz

Jadwiga zapraszała koleżan­ki z Instytutu Badań Litera­ckich na służbowe prywatki do mieszkania na warszawskim Żolibo­rzu. Wystarczyło przebić się przez ścia­nę papierosowego dymu nad fotelem, by z bliska zobaczyć jej męża Rajmunda. Był szczupły, niezbyt wysoki, cichy i lek­ko stłamszony. Takim zapamiętały go jej przyjaciółki.
     -Jadwiga sugerowała nam, że nie był to ten rycerz na białym komu, na którego czekała całe życic, ale raczej przypadko­we małżeństwo - wspomina jedna z przy­jaciółek. - W tej rodzinie zawsze więcej mówiło się o siostrze Jadzi, Marii, i o jej mężu, czyli wujku Stanisławie Miedzy- -Tomaszewskim, niż o Rajmundzie.
O mężu Jadwigi, ojcu Lecha i Jarosława Kaczyńskich, koleżanki z IBL wiedziały wtedy bardzo niewiele. Że był kiedyś ran­ny w Powstaniu Warszawskim, że praco­wał na Politechnice Warszawskiej i że nie zrobił wielkiej kariery.

  - Czuć było, że Jadwiga nie przepada za nim, więc tego drażliwego tematu się ra­czej nie poruszało - mówi przyjaciółka. Gdy zmarł w 2005 roku, został wymaza­ny z pamięci. - Tak jakby nigdy nie istniał
- dodaje. - Nigdy me potrafiłam tego zro­zumieć, dlaczego wokół matki, która nie brała nawet
udziału w powstaniu, bra­cia stworzyli legendę wojenną, a o ojcu zupełnie zapomnieli?

Mieszkający od wielu lat w Australii Jerzy Fiedler, pseudonim Grot, pamię­ta Rajmunda jeszcze sprzed wojny. Chodzili razem do liceum matematyczno- fizycznego w Baranowiczach, które Raj­mund skończył w 1939 roku.
Jego ojciec - Aleksander Kaczyński - był ważnym urzędnikiem kolejowym. Po ślu­bie z pochodzącą spod Odessy Francisz­ką osiedlił się w Grajewie na Podlasiu. To tam w roku 1922 urodził się Rajmund (miał jeszcze brata i siostrę, którzy zmar­li w dzieciństwie). Gdy pięć lat później kolej państwowa zaoferowała Aleksan­drowi Kaczyńskiemu stanowisko naczelnika ekspedycji węzła, rodzina przeniosła się do Baranowicz, największego miasta województwa nowogródzkiego, ważne­go ośrodka gospodarczego, siedziby gar­nizonu wojskowego i oddziału Korpusu Ochrony Pogranicza.
Fiedler spotkał Rajmunda w Warsza­wie w 1940 roku i trochę się zdziwił, ale ten wyjaśnił, że po wkroczeniu Sowietów rodzina w obawie przed zsyłką na Sybir uciekła do stolicy. - Tylko że on tutaj nie znał nikogo - mówi Fiedler. Zapropono­wał koledze przystąpienie do armii pod­ziemnej. Rajmund od razu się zgodził. Powiedział, że teraz będzie „Irką”. Skąd ten pseudonim? Bo tak nazywała się jego ukochana.

   Energiczny, zdecydowany, służbista. Takim zapamiętał Rajmunda Jacek Cydzik, pseudonim Ran, który w roku 1943 prowadził tajne kursy dla podchorążych. Rajmund się wyróżniał, więc „Ran” powierzył mu dowództwo drużyny (7 drużyna, III pluton, kompania K-l pułku „Baszta”).
   Potem decyzji trochę żałował, bo atmo­sfera w drużynie „Irki” nie była najlepsza. Podwładni wciąż się na niego skarżyli.
-Nawet w wojsku nic co dzień wyzywa się ludzi od skurwysynów - mówił przed laty „Ran”. - Ale swoich ludzi wyszkolił dobrze - dodawał.
    Fiedler mówi, że ojciec braci Kaczyń­skich miał pewien feler charakteru:
-Rajmund lubił narzucać swoją wolę, bo uważał, że tylko on ma rację. Wciąż się wykłócał o najdrobniejsze rzeczy.
   1 sierpnia 1944 r., kiedy wybiła godzina „W” Kaczyński poprowadził swoją druży­nę na jednostkę kawalerii SS stacjonującą na torze wyścigów konnych na Służewcu. Za poprowadzenie tego szturmu dostał później Krzyż Walecznych. Ale w zasa­dzie na tym skończył się jego udział w powstańczych walkach.
Niemcy odstrzelili mu kciuk prawej ręki. Bardzo krwawił, więc przekazał dowodze­nie i wycofał się za mur wyścigów. Opatry­wała go Helena Wołłowicz, ps. Rena, ciotka Bronisława Komorowskiego. Po latach opo­wiadała, że nie było po nim widać strachu. Z ręką na temblaku doczekał kapitulacji Mokotowa. Trafił do obozu przejściowe­go w Skierniewicach. Tu znów spotkał się z Fiedlerem, który wspomina: - Stąd mieli nas wysłać do obozów jenieckich. Ale Rajmund powiedział, że do żadnych Niemiec nie pojedzie, i pokazał „Grotowi” furmankę zbierającą z ulic nieboszczyków.
-Ja stąd z nimi wyjadę - powiedział.
-Położył się na furmance i kazał przykryć trupami - opowiada Fiedler.
-Ryzykując rozstrzelanie, wydostał się na wolność, a my pojechaliśmy do obozów.
Po tej ucieczce (po latach otrzymał za nią order Virtuti Militari) Rajmund krążył po Polsce. Pojechał na krótko do Krakowa, potem do Łodzi, gdzie po wojnie, przed powrotem do Warszawy, skończył studia na Politechnice Łódzkiej.
Z 320 żołnierzy kompanii K-l powsta­nie przeżyło nie więcej niż 30. Trzyma­li się zawsze razem. Co roku spotykali się 1 sierpnia na cmentarzu Powązkowskim, a potem - pod czujnym okiem UB - szli się napić do restauracji w hotelu Warsza­wka. - Nie widywałam Rajmunda na tych spotkaniach, ale może dlatego, że studio­wał wtedy w Łodzi - mówi łączniczka R. z kompanii K-l.
-Boże, uchroń Polskę przed moimi synami narwańcami - miał kiedyś powiedzieć Rajmund Kaczyński

   Inni sądzą jednak, że to dlatego, iż czuł już respekt przed władzą i nie chciał się narażać.
-Miał dość konspiracji i nielegalnych działań - mówi Fiedler, „Grot”. - Dlatego tak bardzo mu się nic podobało, że jego chłopcy zaczęli się potem kręcić koło tej opozycji.
   „Kiedy zaczęła się nagonka na Armię Krajową, było rzeczą prawdopodobną, że dosięgnie i jego - napisał na dziennikar­skim portalu Studio Opinii jego znajomy ze studiów, który nie chce ujawnić na­zwiska. - Koledzy doradzili jako osłonę zapisanie się do partii. Z pozyskania Raj­munda Kaczyńskiego, człowieka z opinią uczciwego i sympatycznego, Oddziało­wa Organizacja Partyjna była zadowolo­na. Nic był ani lizusem, ani donosicielem”.
Łączniczka R. uważa jednak, że infor­macja o wstąpieniu Rajmunda do PZPR jest nieprawdziwa i krzywdząca. W kwe­stionariuszach osobowych z lat 60., jakie udało mi się odnaleźć, Kaczyński senior w rubryce przynależność partyjna konse­kwentnie wpisywał: „bezpartyjny”. Jego nazwisko nie pojawia się. ani w dokumen­tach komitetu uczelnianego PZPR Poli­techniki Warszawskiej, gdzie pracował, ani we wspomnieniach najstarszych pracowników uczelni. Zaprzecza też prof. Wiesław' Gogół, który z Kaczyńskim pra­cował od końca lat 50. w Instytucie Tech­niki Cieplnej Politechniki Warszawskiej.
   Z drugiej strony, z całą pewnością Raj­mund nie był też kimś, komu wpadłby do głowy pomysł obalania komunizmu. Uczelniana organizacja partyjna systematycznie wystawiała mu dobrą opinię. Był człowiekiem zaufanym. Dzięki temu mógł już w latach 60. wyjeżdżać na za­graniczne kontrakty do Anglii, Belgii, Ho­landii, RFN, Włoch i Libii. Władze PRL doceniały i nagradzały lojalnych pra­cowników - w latach 70. Rada Państwa przyznała Rajmundowi Kaczyńskiemu Złoty Krzyż Zasługi.

Wcześniej jednak - zanim Rajmund do­stał w 1958 roku etat na Politechnice War­szawskiej - trudno mu było gdzieś zagrzać dłużej miejsce. W Głownie pod Łodzią był konstruktorem w zakładach samochodo­wych, w warszawskich Państwowych Za­kładach Optycznych - kierownikiem od remontów, w Miastoprojekcie - kierow­nikiem zespołu projektowego. Rozkręcał też prywatny biznes, ale szybko zbankru­tował. Próbował się zahaczyć na uczel­ni jako asystent, prowadził zajęcia na kursach.
W 1948 roku, podczas balu karnawało­wego na Politechnice Warszawskiej, po­znaje pięć lat młodszą od siebie Jadwigę Jasiewicz, studentkę polonistyki na UW. W tym samym roku biorą ślub, rok póź­niej przychodzą na świat bliźniaki. - Nie przeraziłam się jakoś, że to dwójka. Od razu bardzo te dzieci pokochałam i stara­łam się być blisko nich - mówiła po latach.
Jest rok 1949. Rajmund z rodziną wpro­wadza się do malutkiego mieszkania teś­cia przy Suzina, ale jednocześnie umawia się z właścicielem zrujnowanej kamieni­cy przy ulicy Lisa-Kuli 8, że wyremontu­je ją w zamian za wynajęcie całego piętra. 80 metrów - na Warszawę metraż wów­czas gigantyczny. Taka przynajmniej jest wersja Jadwigi Kaczyńskiej. Według ano­nimowego znajomego Rajmunda, tego, który opublikował list na portalu Studio Opinii, było jednak zupełnie inaczej. Raj­mund w pierwszej połowie lat 50. organi­zował na polecenie partii skłócone studia dla towarzyszy z wyższych - partyjnych i państwowych - sfer. Jeden z nich, z bar­dzo wysokiego szczebla, zainteresował się losem młodego naukowca ze „złą prze­szłością” i załatwił mu komunalne miesz­kanie w willi.
   W 300-stronicowym wywiadzie rze­ce „O dwóch takich...” bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy niewiele miejsca po­święcili ojcu. Tylko na jednym zdjęciu wi­dać Rajmunda. Jarosław zapamiętał, że tata panicznie bał się o ich zdrowie i cią­gle wysyłał chłopców do lekarza. Lech też zapamiętał nadopiekuńczość, ale również jego stanowczy charakter.
-Ojciec całe dnie spędzał w pracy i miał mniejszy wpływ na moje życie - przyznał Lech. - Miałem pewne trudności w kon­taktach z nim.
Jerzy Fiedler, który z bliska obserwował rodzinę Kaczyńskich, twierdzi, że pomię­dzy ojcem i synami nie było silnej więzi.
- Oni byli blisko matki i ona była dla nich numerem jeden - mówi. - Rajmunda nie słuchali i ciągle się z nim kłócili. Na­rzekał, że nie ma na nich wpływu.
A im byli starsi, tym bardziej się od nie­go oddalali.

Nie był świętoszkiem
Na politechnice Kaczyński nic zrobił na­ukowej kariery. Gdy w 1987 roku odcho­dził na emeryturę, w jego dokumentach zapisano, że rozprawę doktorską ma na ukończeniu, ale nigdy nie udało mu się jej skończyć. To dlatego - jak tłumaczy prof. Wiesław’ Gogół - że faktycznie pracę naukową rozpoczął dopiero w drugiej po­łowie lat 70. A gdy już wybrał temat pracy, to okazał się tak trudny i zawiły, że musiał prosić o pomoc koleżankę matematyczkę. Zamykali się na wiele godzin w pokoju 104 na pierwszym piętrze instytutu i pracowa­li do późna. Zamiast doktoratu powstały plotki o ich gorącym romansie.
Prof. Gogół: - Na pewno nie był świę­toszkiem i nigdy nie krył zainteresowania kobietami, ale o swoich przygodach niko­mu nie opowiadał.
Profesor przyznaje jednak, że jeśli takie plotki docierały do rodziny, to mogły być bolesne. Rósł więc mur między Rajmun­dem a Jadwigą i synami.
We wszystkich charakterystykach, które pozostały w archiwum politechniki, moż­na przeczytać superlatywy: „bierze udział w pracach społecznych”, „energiczny, zdolny, sumienny, zaangażowany”. „Jest jednostką o wysokich wartościach społecznych i moralnych”. I jeszcze jedno po­wtarzające się zdanie: „Ma odwagę, bronić własnych poglądów”.
Prof. Gogół precyzuje: - Ze wszystkimi się kłócił i nikt nie był w stanie go przeko­nać do swoich racji.
Polował na słabe punkty rozmówców, by się z nimi w czymś nie zgodzić i by te róż­nice rozdmuchiwać. W Instytucie Techni­ki Cieplnej mówiono, że z Dziewiątką (tak nazywano Kaczyńskiego z powodu ob­ciętego kciuka) się nie zadziera i że lepiej zejść mu z drogi.

Koledzy Rajmunda mówią, że byt człowiekiem z zadrą w sercu. Niby dumny z synów, wciąż miał do nich pretensje

Gdy synowie Rajmunda stali się zna­ni i zaczęli pojawiać się w mediach, prof. Wiesław Gogół spojrzał na nich in­nymi oczami.
-To tak jakby cechy Rajmunda podzie­lić na pół i rozdzielić je między dwie osoby
mówi. - Lcch wziął z niego dobroć, życzliwość i wyrozumiałość, a Jarosław" zadziorność, nieustępliwość i intelekt.

Dowody na istnienie
W wir życia kombatanckiego Raj­mund rzucił się dopiero w latach 90., już w wolnej Polsce. Systematycznie chodził na spotkania kompanii K-l pułku „Basz­ta”. W każdą rocznicę kapitulacji powstań­czego Mokotowa jeździł na rocznicowe spotkania do Chojnowa, na działkę Hali­ny Wołłowicz, z którą się bardzo przyjaźnił od czasów powstania. Ubolewał tylko, że koledzy przychodzą na te spotkania z żo­nami i dziećmi, a on wciąż sam. Jednak ni­kogo z rodziny nie mógł na nie zaciągnąć. Jadwiga przyznawała w wywiadach, że ją nudzą powstańcze opowieści. „Ileż razy można słuchać?” - mówiła. Jarosław twier­dził natomiast, że konspiracyjne opowie­ści mamy - choć ta w powstaniu nie wzięła udziału, bo jej w Warszawie nie było - bar­dziej przemawiały do niego i robiły na nim większe wraże nie.
Ryć może dlatego rolę bohatera powsta­nia w hucznych obchodach 2004 roku, odbywających się pod patronatem pre­zydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, odgrywała właśnie Jadwiga, a nie Raj­mund. Niewiadomo nawet, czy Rajmund był na otwarciu Muzeum Powstania War­szawskiego, ale na pewno nie było go na uroczystym bankiecie w ratuszu. Gdy Je­rzy Fiedler zapytał prezydenta Warszawy o swego kolegę, ten odparł, że ojciec nie przyszedł, bo źle się poczuł.
Koledzy Rajmunda mówią, że był czło­wiekiem z zadrą w sercu. Niby był dumny z synów, ale ciągle miał do nich pretensje. Gdy rok przed śmiercią odwiedził swoją koleżankę z kompanii K-2 Zofię Kowalewską-Jastrzębską, Rajmund rzucił nieocze­kiwanie o szansach PiS w nadchodzących wyborach: - Boże, uchroń Polskę przed moimi synami narwańcami.
Nie zdążył zobaczyć ich ani w pałacu prezydenckim, ani w Kancelarii Premie­ra. Zmarł na raka płuc w kwietniu 2005 r., kilka miesięcy przed wielkim wyborczym zwycięstwem PiS i Lecha Kaczyńskiego. Umarł w rodzinnym domu przy ul. Mi­ckiewicza na Żoliborzu. Pogrzeb na war­szawskich Powązkach był skromny. Żadna gazeta nie napisała słowa o pogrzebie Raj­munda. W dwóch największych dzienni­kach warszawskich nie ma ani jednego nekrologu zamówionego przez najbliższą rodzinę. - Ponoć Jarek nic chciał, żeby sta­ło się to pretekstem do grzebania w życio­rysie ojca - mówi przyjaciółka Jadwigi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz