Fałszywi obrońcy moralności oburzeni „Resortowymi dziećmi”
udają, że nie wiedzą, iż książka jest tylko dalece spóźnioną reakcją na
dominację funkcjonariuszy informacji w mediach III RP. Spóźnioną i bardzo
odległą od metod, które ci funkcjonariusze w przeszłości stosowali
Sławomir Cenckiewicz
Nie wspomnę o lustracji rodziców
i dziadków słusznych ideowo publicystów niepokornych: nazwisk nie będę
wymieniać, bo nie chcę zniżać się do poziomu tych trojga mistrzów słowa" - napisała oburzona
Dominika Wielowieyska w „recenzji” „Resortowych dzieci" na łamach „Gazety
Wyborczej". W TOK FM mówiła, że książka Doroty Kani, Macieja Marosza i
Jerzego Targalskiego to „de facto lustracja rodzin" i „jakiś rodzaj
patologii, który opanował część naszego dziennikarstwa. Głupawy atak,
przygotowany przez dziennikarzy wątpliwej proweniencji zawodowej".
Podobnie stanowczo potępiających
deklaracji jest ostatnio w prorządowych gazetach i portalach wiele.
„Powiedziałbym, że to faszystowsko-komunistyczna metoda, by tępić i
prześladować ludzi za urojone lub rzeczywiste grzechy rodziców. Tak się działo
np. w ZSRR, gdzie dzieci wrogów ludzi trafiały do sierocińca.
Tę tradycję kontynuują autorzy
tej książki" - wtórował Wielowieyskiej ścigający się ze wszystkimi w
radykalizmie Wojciech Maziarski. Z kolei bezradny wobec ujawnionych na kartach
„Resortowych dzieci” dokumentów na swój temat Jerzy Baczyński z
„Polityki" ubolewa nad kształtem ustawy o IPN, która „daje osobom
podającym się za dziennikarzy prawo wglądu we wszystkie akta dowolnie wybranych
osób i robienia z nich dowolnego użytku". Naczelny tygodnika
„Polityka" przyznał tym samym, że - działając w klasycznym konflikcie interesów
- środowiska powiązane w przeszłości z tajnymi służbami PRL, a po 1989 r.
odgrywające istotną rolę w mediach, były przeciwne
ujawnieniu akt bezpieki, a dziś - po 14
latach istnienia IPN - opowiadają się za limitowaniem do nich dostępu.
Skutkiem takiego ograniczenia
byłby brak dostępu opinii publicznej do wiedzy o własnej przeszłości. A
przecież brak wiedzy o elitach jest jednym z fundamentów kłamstwa i przemocy
intelektualnej w życiu publicznym, które od 1989 r. trawią system III RP. Ta
prawda jest zresztą jednym z głównych motywów „Resortowych dzieci".
W środowiskach bliskich
Baczyńskiemu takie książki wywołują nieskrywaną histerię. Po prostu nigdy nie
powinny powstać. Jednak w nagonce na trio Kania, Marosz i Targalski
najważniejsze wydają się podwójna etyka i faryzeizm krytyków. Można by bez
końca pisać o „pałkarskim" i „cynglowym" dziennikarstwie środowisk
lewicowo-liberalnych w Polsce, które krótko po 1989 r. zaczęło od oskarżeń na temat
„iranizacji Polski" przez Kościół katolicki i „Fiihrera” Wiesława Chrzanowskiego,
następnie przeszło do wysyłania polityków prawicy do psychuszek, a w ostatnich
latach rozwinęło się w zorganizowany przemysł pogardy.
Fałszywi obrońcy moralności, dziennikarskiego
warsztatu, rozsądku, stylu i umiaru w publicznej debacie oburzeni „Resortowymi
dziećmi" udają, że nie wiedzą, iż jest to tylko dalece spóźniona reakcja
na dominację funkcjonariuszy informacji w mediach III RP. Spóźniona i
bardzo odległa od metod, które ci funkcjonariusze sami w przeszłości stosowali.
W towarzystwie dziennikarskich „baloniarzy"
w o wiele większym stopniu niż wśród prawicowych publicystów obowiązuje droga
na skróty.
Potwierdzeniem tego jest wybryk
Cezarego Łazarewicza, który nie zaglądając do podstawowych dokumentów
archiwalnych, na łamach „Newsweeka” - używając języka salonu - „zlustrował”
ojca Lecha i Jarosława Kaczyńskich, przypisując mu niesłusznie - nie mówiąc już o
kwestiach obyczajowych - m.in. członkostwo w PZPR i rzekome wyjazdy na
„zagraniczne kontrakty do Anglii, Belgii, Holandii, RFN, Włoch i Libii”. Albo
któż dziś pamięta, jak w 2005 r., przy okazji swojej historycznej rubryki w
„Gazecie Wyborczej” (a jakże), Włodzimierz Kalicki krytycznie omawiał
działalność pisarsko-lustracyjną Jędrzeja Giertycha względem marszałka
Piłsudskiego, nadmieniając, że to przecież „dziadek posła i lustratora Romana
Giertycha" [jak rozumiem, ówczesny zapał lustracyjny wnuka miał być
odziedziczony po dziadku). Pamiętam zresztą, jak niektórzy dziennikarze
słusznych mediów wydzwaniali wówczas do mnie w poszukiwaniu IPN-owskich haków
na ród Giertychów. Kiedy jednego z nich zapytałem, dlaczego ewentualne papiery
SB o znienawidzonych w tamtym czasie Giertychach mają być autentyczne i godne
wykorzystania, a o Wałęsie z gruntu fałszywe i niegodne historyka, zawsze
słyszałem w słuchawce ciszę lub pozbawiony sensu bełkot W każdym razie niemal
natychmiast ustały pytania o możliwość
dotarcia do haków na konkurentów i przeciwników.
„RZYG
POKORNYCH"
W proteście przeciwko
„Resortowym dzieciom" na łamach „Newsweeka” Marcin Meller opublikował
emocjonalny tekst pod charakterystycznie
„odważnym” tytułem „Rzyg niepokornych". Wydaje się, że ma rację,
zarzucając Kani, Maroszowi i Targalskiemu, iż wpisali go do książki jakby z
rozpędu i „na dokrętkę", przesadnie podnosząc go do rangi „twarzy TVN" porównywalnej z Justyną Pochanke czy Moniką Olejnik,
bardzo płytko (zaledwie pół strony!) opisując przy tym historię jego dziadka i
ojca, nie mówiąc już o samym Marcinie Mellerze - istotnym działaczu
warszawskiego NZS w drugiej połowie lat 80. (o czym mogłem przekonać się
osobiście, mając w pamięci obrazy z lat 1988-1989 czy wertując później materiały
bezpieki). Czytając tekst Mellera, jego histeryczne porównywanie autorów
„Resortowych dzieci" do propagandy z Marca '68 (insynuując z gruntu
nieuczciwy zarzut antysemityzmu) i wymyślanie prawicy od „religii
smoleńskiej", pomyślałem o własnym doświadczeniu związanym z akcją
zaprzyjaźnionej trójcy - „Polityki", „Gazety Wyborczej" i
„Newsweeka”, które sekwencyjnie w ciągu dwóch lat (2007-2008) opublikowały
kilka tekstów fałszywie oskarżających mnie o bycie „resortowym wnukiem".
Pomyślałem wówczas, że w sumie powinienem napisać tekst o - trawestując tytuł
artykułu Mellera - „rzygu pokornych".
Można powiedzieć, że zaczęło się
całkiem niewinnie. Ujawniona przeze mnie w 2005 r. (na łamach tygodnika
„Wprost”) garść podstawowych informacji o nieznanym mi osobiście dziadku
Mieczysławie Cenckiewiczu - funkcjonariuszu Urzędu Bezpieczeństwa - dała asumpt
do ataków na mnie. Najpierw piętnowano mnie jako współczesnego Pawlika
Morozowa, który w Związku Sowieckim stał się wzorem do naśladowania po tym,
jak zadenuncjował własnego ojca jako kułaka. W tym duchu na łamach
„Polityki" pisała w styczniu 2007 r. Ryszarda Socha: „Dziadka Sławomir
zlustruje | później,
jako pracownik IPN, podobnie jak starszy od niego Ryszard Terlecki zlustrował swego ojca Olgierda, znanego
pisarza". Krótko § później (w lutym 2007 r.) do popularnego programu „Pod
prąd" zaprosił mnie Jerzy Zalewski, który podczas wywiadu wrócił do sprawy
dziadka z UB:
„W »Polityce« czytałem, że
zlustrowałeś kogoś z własnej rodziny. I był to -
dobrze to odbierając - czyn heroiczny. A
odbierając niedobrze: w sumie ten młody Cenckiewicz to Świnia, bo lustruje
kogoś ze swojej rodziny”. Opowiedziałem więc Zalewskiemu, jak to z tym
„lustrowaniem dziadka” było: „Moi koledzy z IPN zapytali, czy miałem w rodzinie
kogoś takiego jak Mieczysław Cenckiewicz. Powiedziałem, że owszem, wiem o kimś
takim. A osobę tę spotkałem pewnie parę razy w życiu, gdy byłem małym
chłopczykiem, tuż po urodzeniu. I to jest najpewniej mój dziadek. Ponieważ po odejściu
mojego ojca mama wychowywała mnie sama, nie mieliśmy z tą rodziną żadnego
związku. Dlatego może jest mi łatwiej o tym mówić. Rzeczywiście, noszę takie
samo nazwisko i uznałem, że to historia interesująca. Opowiedziałem ją w
tygodniku »Wprost«
[...]. Wspomniałem, że niejaki
Mieczysław Cenckiewicz - oficer, major SB w Gdańsku, potem na tzw. etacie N, czyli
niejawnym - był dyrektorem sopockiego Grand Hotelu. I tyle. I mogę powiedzieć,
że był w tym sensie bardzo złym człowiekiem. Po prostu służył złej sprawie w
zbrodniczym aparacie represji. Nie ma powodu, żeby to ukrywać”.
Sprawa „dziadka z UB"
powróciła z nową siłą w 2008 r. na fali wydanej przez IPN książki „SB a Lech
Wałęsa. Przyczynek do biografii" (napisana wspólnie z Piotrem
Gontarczykiem), ale już w zupełnie innej interpretacji. Od tej pory stałem się
wyłącznie „resortowym wnukiem", który w rodzinie miał rzekomo poznawać
„abecadło lustracji" (sic!). Taką „prawdę" o mnie i mojej rodzinie wyłożył wówczas w
„Newsweeku" Mariusz Chudy: „Cenckiewicz lubi iść pod prąd. Lustracyjne
ostrogi zdobywał w gronie rodzinnym. Zlustrował swego dziadka, długoletniego
dyrektora sopockiego Grand Hotelu. Dogrzebał się informacji, że dziadek był wysokim funkcjonariuszem Służby
Bezpieczeństwa. Swoich odkryć dokonał, będąc pracownikiem gdańskiego oddziału
IPN”.
Zanim
książka o Wałęsie ujrzała światło dzienne, zadzwonił do mnie Roman Daszczyński
z trójmiejskiej „Gazety Wyborczej”, aby poinformować mnie, że przygotowuje
właśnie moją sylwetkę do sobotnio-niedzielnego wydania. Nagle podczas rozmowy
wypalił ze swoim hakiem -
sprawą dziadka z IJB - wyrażając opinię (niby pytając mnie), czy ktoś taki jak
ja powinien w ogóle pracować w IPN, skoro miał przodka w bezpiece. Był
zdziwiony, kiedy na ten szantaż zareagowałem informacją, że kilka lat wcześniej sam opowiadałem o tym w mediach. Po czym
dodałem: „Był zbrodniarzem.
Nie mam nic
wspólnego z tym człowiekiem. Mówiono mi, że widziałem go, gdy miałem roczek.
Potem mój ojciec odszedł i nie utrzymywaliśmy kontaktów”.
W końcu
Daszczyński opublikował tyleż obszerny, co kłamliwy portret mojej osoby w
„Gazecie Wyborczej".
W artykule
„Cenckiewicz walczy z grzechem" śledczy Daszczyński odtwarzał przebieg
służby dziadka z UB i informował, że „teczka Mieczysława Cenckiewicza
przechowywana jest w gdańskim IPN, wnuk zaglądał do niej dwa razy -
nieoficjalnie w 2001 r. [nieprawda - przyp. S.C.] i oficjalnie - w marcu 2004
r. Wziął kilkadziesiąt stron odbitek. Przeglądałem ją. Gdyby Cenckiewicz
napisał książkę o swoim dziadku, być może byłaby to jedna z bardziej
wstrząsających opowieści o PRL".
Co jakiś
czas Daszczyński wraca do dziadka z UB.
Kiedy w
zeszłym roku na łamach „Do Rzeczy" opublikowałem artykuł o Danucie
Wałęsowej, znów poniosły go nerwy i - nie wiedzieć
dlaczego - zwracając się do mnie po imieniu,
pisał w „Wyborczej", znów wypominając mi dziadka, ale i ojca (który notabene ani komunistą, ani funkcjonariuszem
resortu nigdy nie był!): „Wiemy jesteś Sławomirze mądrości św. Augustyna?
Modlisz się za twojego nieprzyjaciela Lecha i kochasz go? Bo jeśli nie, to może
problemem nie jest Wałęsa, ale Ty sam, Twój ojciec lub dziadek. Do kościoła z
takimi ranami zawsze warto chodzić, ale niezależnie od tego jakiegoś psychoanalityka odwiedzić nie zawadzi".
„WNUK JEST TAKI, JAKI JEST”
Suflowany w
ten sposób motyw „dziadka z UB" stał się trwałym elementem mojego biogramu
w Wikipedii (z którym zresztą nigdy nie walczyłem). Podchwyciła to „osobista
ikona" premiera Tuska, która stale stygmatyzowała mnie „dziadkiem z
UB" i „ubeckim wychowaniem” przy milczącej
akceptacji dzisiejszych krytyków „Resortowych dzieci". „Wiem, że
Cenckiewicz tak wychowany z dziadka UBEKA wierzy w ich dzieło i ich opisy, nie jest wstanie uwierzyć
w przeciwników dzieło i
ich relacje. Więc od początku perfidna, zdradliwa, nieuczciwa walka wnuka
ubeka Cenckiewicza i spółki" - pisał Wałęsa na swoim blogu w grudniu 2008 r. W lutym 2009 r. stanął na schodach swojego kościoła
parafialnego w Gdańsku-Oliwie, by powtórzyć swoje kłamstwa o „wychowaniu
ubeckim": „Jeśli chodzi o Cenckiewicza, to przypomnę, że jest on wnukiem
ubeka, który strasznie gnębił Polaków. Takiego człowieka IPN dopuszcza do
dokumentów? Należałoby się zastanowić, czy nie trzeba zmienić prawa w tej
kwestii. A poza tym, gdyby prześledzić drogę życiową Cenckiewicza ubeka, to
może wyjaśniłoby się, dlaczego jego wnuk jest taki, jaki jest".
Słowa
Wałęsy stały się niedzielnym newsem, bezmyślnie i aprobatywnie powtarzanym przez
mainstreamowe media. Wydałem wówczas krótkie oświadczenie dla Polskiej Agencji
Prasowej o następującej treści: „W dniu dzisiejszym w drodze na poranną mszę
świętą pan Lech Wałęsa udzielił dziennikarzom prasy, radia i telewizji znieważających mnie
oraz moją rodzinę wypowiedzi, a następnie media powielały tę wypowiedź w trybie
permanentnym. Jako historyk najnowszych dziejów Polski i współautor książki »SB
a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii« nie zamierzam komentować słów człowieka
nieposiadającego zdolności honorowej, która pozwoliłaby mu dyskutować o własnej
przeszłości. Pragnę jedynie przypomnieć, że sprawa podniesiona przez p. Wałęsę
była przeze mnie wielokrotnie omawiana już kilka lat temu. W swojej pracy
naukowej niezmiennie powtarzam prawdę, że funkcjonariusze komunistycznego
aparatu przemocy, a także osoby służące im jako tajni informatorzy działali
przeciwko Polsce".
ANTYKOMUNIZM JAKO
SKAZA GENETYCZNA
Gwoli
prawdy przyznać należy, że ze zwartego bloku aprobujących wynurzenia Wałęsy na
mój temat dziennikarzy wyłamał się Piotr Stasiński z „Gazety Wyborczej"
który napisał wówczas: „Nie wolno nikogo obarczać winą za postępki jego
przodka. Kto tak czyni, fatalne świadectwo wystawia samemu sobie". W
polemikę z nim wszedł od razu prof. Bronisław Łagowski na łamach postkomunistycznego
„Przeglądu": „Wypowiedź Wałęsy nie oburza mnie, przeciwnie, widzę dla niej
wiele usprawiedliwień. [...] Wnuk oczywiście nie jest odpowiedzialny za tamto
bicie; on jest tylko durniem i łajdakiem na własny rachunek. Jednakże jakieś dziedziczenie ma tu miejsce;
nie jest to dziedziczenie winy, lecz wrodzonego draństwa”. I dalej:
„W
odpowiedzi na wybuch zupełnie zrozumiałej złości Wałęsy pan Cenckiewicz, jego
prześladowca, tak mówi o swoim dziadku: »Był zbrodniarzem. Nie mam nic
wspólnego z tym człowiekiem«. Coś jednak wspólnego ma - skłonność do
prześladowania. Komunizm, -i antykomunizm
to są w końcu fikcje. Rzeczywistość, która się za nimi kryje, nazywa się
prześladowaniem. Dziadkowe UB i wnuczkowy IPN to nastręczone przez »historię«
narzędzia prześladowań; odmienne, bo przystosowane do zmiennych czasów. Dziadek
Cenckiewicz przystąpił do komunistów z pobudek idealistycznych, bo przecież pod
rządami Piłsudskiego kariery dzięki komunizmowi się nie robiło. Pewnie wolałby
idealistą pozostać także po wojnie i zwalczać swoich wrogów politycznych za
pomocą zasobów archiwalnych, ale pech chciał, że dano mu inne środki: rewolwer, kajdany, celę zakratowaną i wilgotną, karcer i
pewnie jakichś pomocników do bicia. Jego wnukowi tego nie dano, można więc
powiedzieć, że mu się poszczęściło, a przy okazji także Wałęsie. Wyznaję, że
antykomuniści wychowani w komunistycznych rodzinach czy środowiskach to dla
mnie bardzo zagadkowe, a zarazem odpychające osoby. Cenckiewicz nie jest
najlepszym przykładem tej kategorii ludzi, bo między nim a jego dziadkiem z UB
oddalenie jest większe niż w wielu innych przypadkach, ale zostańmy przy tym
kazusie".
Tak oto dla jednego z
najwybitniejszych myślicieli lewicy opisanie agenturalności Wałęsy stało się
podstawą do wykazania, że komuniści byli idealistami, ale ich genetyczni
potomkowie - jeżeli będą antykomunistami - staną się dziedzicami zbrodniczej praktyki. Gdybym
związał się z partią „zaufanych ludzi KGB”, byłbym uwolniony od winy, ale skoro
przystałem do gangsterki z IPN, to czeka mnie kara!
„W D... MAM TAKĄ WOLNOŚĆ”
Bluzgi Wałęsy wspierało liczne
grono bohaterów książki „Resortowe dzieci”. Publikując apele, wspierając listy
otwarte i protesty żądające wyrzucenia mnie z pracy, stali się oni w istocie
rzecznikami wykluczenia, z którym rzekomo tak usilnie walczą. Warto wspomnieć,
że już w czerwcu 2005 r. Jacek Żakowski roztrząsał na antenie TOK FM kwestię
zasadności przyznawania mi stopni naukowych (doktorat, habilitacja), Grzegorz
Miecugow entuzjazmował się moim rozstaniem z IPN, zaznaczając, że nie czytał
moich książek („Dziennik”, 18 września 2008 r.), a Tomasz Lis grzmiał w „Polska
The Times” (20-21 września 2008 r.), że „w d... ma taką wolność", w której
„Cenckiewicz i Gontarczyk
piszą swoją PiS-torię”.
Cała ta formacja - psując przez
lata jakość polskiej debaty publicznej i stygmatyzując swoich przeciwników,
sięgając niemal po każdy oręż - oburza się na „Resortowe dzieci", udając,
że w gruncie rzeczy nie wie, o co chodzi. Oczywiście w kwestii „resortowych
dzieci", w sensie ścisłym, chodzi wyłącznie o środowisko funkcjonariuszy
formacji, którzy czerpali korzyści z bycia członkami resortowych rodzin i
pozostali wierni swemu pochodzeniu, krzywdząc nie tylko bezpośrednie ofiary
swoich dziadów, ojców i matek, ale także „dzieci resortowych ofiar”. W tym
sensie ja nigdy nie byłem „resortowym wnukiem", gdyż z „dziadkiem z
UB" nie łączy mnie ani wychowanie, ani związane z jego pozycją społeczną
przywileje, ale też, z tych samych powodów, nigdy nie byłem „resortowym wyrodkiem".
Celnie ujął to ostatnio Bronisław Wildstein, którego wspomniany wcześniej
Marcin Meller wymienił wśród prawicowych „resortowych dzieci”: „Może ktoś, kto
używa mojego nazwiska w kontekście »Resortowych dzieci«, powie, co uzyskałem w
PRL i co osiągnąłem w III RP dzięki środowisku, z jakiego się wywodzę? Na czym
wypłynąłem, co mi pomagało, gdzie się znalazłem dzięki pomocy układów
PRL-owskich lub postkomunistycznych?"
Osobiście żałuję, że właśnie
takiej wyraźnej uwagi metodologicznej w książce Kani, Marosza i Targalskiego
zabrakło, a przynajmniej nie znalazła się w niej gradacyjna systematyzacja
problemu - od potomków KPP-owskich rodzin, poprzez klasyczne „resortowe
dzieci" (potomkowie funkcjonariuszy bezpieki i milicji) i „partyjne
dzieci" (potomkowie funkcjonariuszy PZPR), aż do duchowych synów partii i
resortu, którzy choć rodzinnie i osobiście nie spełniają tych kryteriów,
przystąpili po 1989 r. do ideologicznego frontu obrony postkomunizmu. I warto byłoby taką
opowieść o „Resortowych dzieciach" uzupełnić przykładami prawdziwych
„resortowych zbuntowanych", tych, którzy się wyłamali z rodzinnych
schematów i zależności, rezygnując tym samym z przywilejów przynależnych
„resortowym dzieciom". Jednak to temat na zupełnie inną dyskusję...
DRzeczy
Ptoszę Pana - w tym natłoku form literackich oraz bogactwie wyrafinowanego stylu, brakuje mi przysłowiowego "Tak lub Nie". Być możę jestem zbyt prosty aby wszytko wyłapać, być może jestem niedoukiem z wrodzonym "tempogłowiem",... ale poproszę o jasne dwa może trzy zdania komentarza, w których zawrze Pan swoją prawdę na ten temat. Proszę pozwolić maluczkim też zrozumieć.
OdpowiedzUsuńA co tu rozumieć? Tak, dziadek był UB-bekiem. Nie, nie on zafundował mu stypendium w USA.
UsuńPanie Cenckiewicz, tak trzymać.
Pańskich książek nie czytam, wzrok już nie ten, a i niehumanistyczne wykształcenie są przeszkodą. Za to ma Pan we mnie wiernego słuchacza.
Powodzenia...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Usuńras sierpem raz mlotem pisową cholote !!!
OdpowiedzUsuńCenckiewicz o czym ty właściwie piszesz? To, że Twój dziadzio był ubekiem to fakt i co z tego. Nie mogę cię za to winić. Natomiast, że ktoś ci nadał tytuł dr hab a nawet stopień dr to jest żenada i hańba. Tyle błędów metodologicznych i ten język, nielogiczny z takimi konstrukcjami stylistycznymi, że nie wiem kto to rozumie oraz ewidentnymi błędami merytorycznymi. Nikogo zatem nie dziwi fakt, że mogłeś się obronić tylko UKSW, bo tam wszystko przechodzi. By absolwentem tej uczelni na każdym poziomie to wstyd i hańba.Ten tekst jest na to dowodem. Niezrozumiały, nie logiczny z licznymi błędami gramatycznymi i logicznymi, nic dodać nic ująć. Możesz być jakimś autorytetem dla kogoś takiego jak ten Dad Kom (no cóż przynajmniej chłop przyznał się, że ma braki w wykształceniu to i wielu kwestii nie pojmuje, nie jego wina)ale nie dla mnie i wielu innych. Mam nadzieję, że w końcu znajdziesz się tam gdzie twoje miejsce czyli w więzieniu, oj już niedługo wyjdą na świt dzienny te machlojki z pieniążkami, oj wyjdą.......
OdpowiedzUsuńProszę dalej działać i robić swoje, poszukiwanie prawdy, tej nawet bolesnej dla kogoś, jest w końcu lecznicze. Mam pewność, że kiedyś Pańska działalność zostanie właściwie doceniona. Gratuluję mocnych nerwów i wyjątkowej kultury osobistej.
OdpowiedzUsuńA może jest tak że dzisiaj mści się pan na Wałęsie za to że obalił komunizm i musi pan tyrać, coś ciągle udowadniać a nie żyć z UB-eckiej emeryturki dziadunia. A tak na marginesie. Zarzuca pan Wałęsie że chodził na smyczy UB-ecji ale dzisiaj sam pan z tymi UB-ekami spotyka się jak z najlepszymi przyjaciółmi, pije wódkę i spisuje ich wypociny jako świętości nad świętościami. Trochę pokory bo kryształowy pan nie jesteś.
OdpowiedzUsuńWałęsa gdzies tam wałęsał, ale to nie on obalił komunizm.To Chiny zabronily Rosji wkroczyć do Polski. Naszlam dokument w j.angielskim na Internecie. Gdzie dokladnie bylo to opisane.
OdpowiedzUsuńPanie Cenckiewicz, kto mieczem wojuje od miecza ginie. Żeby Pan lepiej zrozumiał, kto szuka wszędzie gówna, może się niechcący ubabrać. Jest Pan resortowym wnukiem żadne pańskie tłumaczenia tego nie zmienią. Mnie osobiście mało to obchodzi, bo tego typu dociekania niczego pozytywnego w historii narodu nie wnoszą. To tylko brudna polityka.
OdpowiedzUsuń