Polecam również inną wersję : Miłosierdzie
jak na lekarstwo
Wszystko wskazuje na to, że najczęściej
przywoływany w mediach jako dowód szalejącej w Kościele pedofilii przypadek był
sfingowany
MARZENA
NYKIEL
Cała
sprawa wygląda jak scenariusz z dobrego sensacyjnego kina. Nastolatka
oskarża księdza o upicie i molestowanie. Nie ma świadków, nie ma dowodów, są
poszlaki. Starszy od niej o 30 lat proboszcz, znający dziewczynę od przedszkola,
wszystkiemu zaprzecza. W jego obronie staje ponad dwa tysiące parafian,
których podpisy widnieją pod listem do arcybiskupa. W wersję dziewczyny wierzą
pojedyncze osoby. Mimo to sąd wydaje wyrok skazujący, biskup usuwa księdza z
parafii, zaś media nazywają go pedofilem. Duchowny nie daje jednak za wygraną.
Zdobywa dowody swojej niewinności i przekazuje je prokuraturze. Ma nagrania, na
których nastolatka przyznaje, że sprawa była ukartowana. Prokuratura gubi
dowody i umarza sprawę.
Ks. Mirosław Bużan był proboszczem
parafii św. Jadwigi w Bojanie k. Gdyni od początku jej istnienia. W1997 r.
odkupił od brata działkę z budynkiem w surowym stanie. Folia zamiast okien,
siennik rozłożony na betonie - tak wyglądała pierwsza plebania. Choć potrzeby
budowlane były duże, szkolne pensje przeznaczał na posiłki dla uboższych
dzieci, a latem organizował kolonie w założonym przez siebie ośrodku. Jego
zapał promieniował na mieszkańców. W trzy lata postawili na wzgórzu piękny
kościół, przy którym ksiądz wybudował przedszkole, sprowadził kucyki i stworzył
mały zwierzyniec. Ze starannością dbał też o wnętrze świątyni. Z Dortmundu
ściągnął organy, gdy dowiedział się, że można je zdobyć za półdarmo. Dziś konkurują
z oliwskimi. W tysięcznej parafii kwitło życie wspólnotowe, ministranci, chór,
oaza, koła biblijne. Przyjeżdżali rekolekcjoniści, misjonarze i wierni z Trójmiasta.
- Od zera budowaliśmy parafię i materialną, i duchową. To było niezwykłe
doświadczenie. Wszystko to zostało nam z dnia na dzień zabrane - mówi jedna z
parafianek.
5 grudnia 2009 - dzień, który wywrócił bojanowski świat do góry
nogami. 15-letnia Aleksandra M., którą ks. Bużan przygotowywał do
bierzmowania, zadzwoniła z prośbą o rozmowę. Już miesiąc wcześniej mówiła duchownemu,
że myśli o samobójstwie i ma trudną relację z matką. Wiedzieli o tym jej
nauczyciele i rówieśnicy. Już jako 13-latka piła i paliła. Często przesiadywała
ze starszymi chłopakami na terenie budującej się szkoły, gdzie spotykało się
szemrane towarzystwo. 5 grudnia zadzwoniła z prośbą o natychmiastowe
spotkanie. „Ja się zabiję, jak mnie ksiądz nie przyjmie” - powiedziała.
- Słyszałem, że jakoś dziwnie
bełkocze. Próbowałem jej wytłumaczyć, że idę właśnie na imieniny, potem na
wesele. Zaczęła płakać, mówiła, że jest z koleżanką na cmentarzu, że sobie coś
zrobi. Nie mogłem odmówić - opowiada duchowny. - Pierwszą moją reakcją było
pytanie: „Jak ty wyglądasz? Co ty piłaś?” - wspomina. Ponieważ w kancelarii
wikary przygotowywał spotkanie z młodzieżą, ksiądz zabrał dziewczynę do mieszkania.
Rozmowa trwała blisko pół godziny. Nastolatka powtórzyła to, co przed miesiącem.
Przy wyjściu, już przy salce, gdzie trwało spotkanie młodzieży, proboszcz
powiedział, że to miejsce na dobre spędzenie wieczoru. Zastrzegł, że w ciągu 10
min zadzwoni, by sprawdzić, czy dotarła do domu. - Objąłem ją tak, jak zwykle
każdego, i powiedziałem: „Będzie dobrze, bądź silna. Trzymaj się, babo”.
I poszła - opowiada ksiądz.
Bał się o jej stan. Gdy zadzwonił,
telefon był wyłączony. Zadzwonił więc do ojca nastolatki z pytaniem, czy córka
jest w domu. - Kiedy okazało się, że nie wróciła, powiedziałem, by poszedł po
nią na budowę szkoły, bo jest wstawiona i będzie jakaś tragedia. Niedługo
potem, gdy byłem już na imieninach, oddzwonił z informacją, że Ola wróciła, ale
jest pijana i twierdzi, że piła na plebanii. Zaprzeczyłem. Po imieninach razem
z wikariuszem pojechaliśmy na wesele. Wróciliśmy ok. 1.30. Zacząłem myśleć o
całej sprawie, o tych zarzutach. Nie mieściło mi się to w głowie. Nie patrząc
na zegarek, wysłałem esemesa o treści: „Naskarżyłaś na mnie”. Napisałem jak do dziecka, bo
tak ją traktowałem. Chodziło mi o takie szkolne skarżenie na kogoś. Nie
spodziewałem się, że to zaważy na całej sprawie - przyznaje duchowny.
Ślepy
wyrok
Esemes rzeczywiście okazał się
gwoździem do trumny. Sędzia Grzegorz Kachel zinterpretował go jako przyznanie
się do winy. Zdaniem sądu dziewczyna przyszła na plebanię na zaproszenia
księdza, który podał jej wódkę i drinki, po
czym doprowadził do „innej czynności seksualnej”, „polegającej na całowaniu w
usta, szyję, ucho oraz masowaniu ręką po plecach”, przy jednoczesnym przytrzymywaniu
nastolatki siłą. Niepodlegające żadnej wiarygodnej weryfikacji zeznania dziewczyny
stały się jedynym wyznacznikiem przyjętej wersji zdarzeń. Nie pomogły relacje
świadków księdza. Bez znaczenia okazała się dla sądu informacja o frywolnym
prowadzeniu się nastolatki i o jej skłonności do konfabulacji. Nie
uwzględniono też powtarzającej się w zeznaniach informacji o pogróżkach, które
proboszcz otrzymywał od lat.
7 czerwca 2011 r. Sąd Rejonowy w Wejherowie uznał duchownego
za winnego molestowania seksualnego i rozpijania nieletniej, skazując go na
rok i cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata oraz
na 2 tys. zł grzywny i pokrycie kosztów sądowych - łącznie ok. 5 tys. zł.
Otrzymał też dwuletni zakaz pracy związanej z wychowywaniem, opieką i
katechizacją dzieci. Nie pomogła apelacja. Mimo wykazanej przez obronę
niewłaściwej oceny dowodów i wskazania błędów w ustaleniach faktycznych Sąd
Okręgowy w Gdańsku podtrzymał wyrok pierwszej instancji 12 grudnia 2011 r.
Klamka zapadła. Proboszcz musiał opuścić parafię i zawiesić działania
duszpasterskie.
Drugie dno
Większość mieszkańców Bojana od
początku twierdziła, że za sprawą stoi Kazimierz T., były ORMO-wiec, dziś
biznesmen zajmujący się od lat dużymi zleceniami energetycznymi.
Zasłynął jako najlepiej
zarabiający radny w powiecie wejherowskim. Lokalne media donosiły, że w roku
2009, czyli w roku oskarżenia księdza, Kazimierz T. zarobił 2,4 min zł. Z
karierą polityczną musiał się rozstać po tym, jak pobił sąsiada. Dorobił się
podobno na skupowaniu ziemi za bezcen i stawianiu transformatorów
energetycznych pod Trójmiastem. Pieniądz się kręcił. Lubił się nim chwalić,
podobnie jak znajomościami. Zawsze powtarzał, że nie ma sprawy, której nie
potrafiłby załatwić. Jego największą ambicją było pozbycie się z Bojana ks.
Bużana. - Pan T. wiele razy mówił, że trzeba skończyć z tym czarnym. Odgrażał
się, że „gówniarz z Łebna nie będzie nami rządził” - mówi Elżbieta Halman. Inny
mieszkaniec miejscowości twierdzi, że Kazimierz T. wściekł się na dobre, gdy
duchowny odmówił mu wyborczego wsparcia. Wybory przegrał. Rozczarowanie
połączone z zazdrością o szacunek mieszkańców wsi musiały być spore, bo okolica
została zasypana anonimowymi, wulgarnymi paszkwilami obrażającymi proboszcza.
Rozsyłano je do księży i do okolicznych przedsiębiorstw. Pisano też skargi do
kurii. - Wiedzieliśmy, że to zemsta Kazimierza T. Od początku chodził i się
chwalił, że „wypie...ł czarnego z parafii” - wyznaje Barbara Dziecielska. Inna
mieszkanka Bojana zapytana o cel pana T., odpowiada: - Zniszczyć księdza.
Powiedział, że wydał milion, może wydać drugi, by duchowny tu nie wrócił.
Uboga, wielodzietna rodzina
państwa M. nagle się wzbogaciła. Rodzice Oli zmienili samochód, wyremontowali
dom, podobno były też wczasy. Nagłą poprawę sytuacji materialnej tłumaczyli
zaciągnięciem kredytu na 40 tys. zł. Kto udzieliłby pożyczki wielodzietnej
rodzinie utrzymywanej przez kierowcę śmieciarki? Państwa M. widziano też
nazajutrz po rzekomym zajściu na plebanii w domu Kazimierza T. Sprawa
nastolatki ujawniła coś jeszcze - okazało się, że pan T. nie pierwszy raz
próbował skompromitować proboszcza. Dwa lata wcześniej namawiał inną
wielodzietną rodzinę do wytoczenia ks. Bużanowi sprawy o pobicie ich syna.
Gimnazjalista podczas pobytu na koloniach
parafialnych wdał się w zatarg z
uczestnikami innej grupy. Sytuacja była na tyle groźna, że wychowawczynie
zadzwoniły po księdza. Przyjechał na miejsce i odbył męską rozmowę z
chłopakiem, ale do rękoczynu nie doszło. Chłopak został za karę odesłany z
kolonii. Gdy dowiedział się o tym Kazimierz T., nie ustępował, dopóki matka
chłopca nie zgłosiła sprawy na policję. Kazimierz T. chciał ciągnąć sprawę
dalej. - Zaczepił mnie na drodze. Zaproponował, że da mi pieniądze na dobrego
adwokata, bo to się będzie ciągnęło. Gdy odmówiłam, powiedział, że da nam
jeszcze na remont mieszkania i samochód - wspomina matka chłopca. Pieniędzy
nie przyjęła. Sprawa została zamknięta.
Żaden z powyższych wątków nie
zainteresował sądu. Wyrok zapadł głównie na podstawie pomówienia nastolatki.
- Nie zrobiłem tej dziewczynie żadnej krzywdy, przeciwnie, chciałem jej pomóc.
Nie spodziewałem się, że może za tym stać jakaś intryga - mówi ksiądz. -
Brzydzę się pedofilią. Uważam, że każdy, kto się jej dopuścił, powinien
ponieść ciężką karę. Ale śledztwo musi być prowadzone rzetelnie - dodaje.
Postanowił dowieść swojej niewinności
w inny sposób. Poprosił siostrzeńca, którego znajomy spotykał się z siostrą
dziewczyny, żeby poznał się bliżej z Aleksandrą i nagrał rozmowę, w której
zapyta ją o całą sprawę. - O tym, że to wszystko zostało uknute, wiedziałem od
kolegów jeszcze przed zapadnięciem wyroku. Chciałem pomóc wujkowi - mówi nam
Sebastian. Nie spodziewał się, że dziewczyna przyzna się do wszystkiego tak
jednoznacznie.
S.: [...] To prawda, że całowałaś się z tym księdzem? [...].
A.M.: No co ty, zwariowałeś?
Myślisz, że mogło być coś między mną a księdzem? Wżyciu, chłopie.
S.: No to czemu ludzie tak gadają?
A.M.: No, była taka sytuacja
wymyślona. Ale tak naprawdę nic między nami nie było. I się trochę zrobiła
sprawa, ale nie rozmawiajmy na ten temat, bo nie ma o czym nawet [...]. S.: K..., jak nie ma o czym gadać? Jak sprawa została tak
nagłośniona, to kiedy masz zamiar mi o tym powiedzieć naprawdę? [...]. A.M.: To wszystko, no to była pewnego rodzaju
gra, kumasz? [...] Chodziło o jakieś pieniądze. Naprawdę nie mogę ci nic więcej
powiedzieć, bo znamy się za krótko. Jeżeli ci na mnie zależy, to musisz mi
zaufać. Nie okłamuję cię - nic między mną a tym księdzem nie było. Kumasz?
- Gdy słuchałem tego nagrania, byłem bliski zawału serca.
Nie sądziłem, że przyzna się do wszystkiego tak wprost - wspomina ks. Mirosław.
Obawiając się, że jedna rozmowa może nie wystarczyć, poprosił siostrzeńca
o kolejne nagrania. Kupił drugi dyktafon, by nie było
podejrzenia manipulacji materiałami. Sebastian zarejestrował trzy nagrania z
Aleksandrą, każde na innym dyktafonie. Podczas drugiej rozmowy przyznała, że
jej zeznania składane w prokuraturze i sądzie były przez kogoś układane.
Ja mówiłam na tych
przesłuchaniach tak, jak mi kazali. Do czasu wyroku nie zastanawia
łam się, że przeze mnie to się
tak poważnie skończy. Nie chcę wiedzieć... Seba, nie wiedziałam, że w ogóle
zrobię komuś życiową krzywdę. A w ogóle ksiądz i tak by, bez kitu, on nigdy by
nie zrobił mi nic złego! Kumasz?
Mimo że treść tego nagrania była
już wystarczająco mocna, Sebastian zarejestrował jeszcze jedną rozmowę.
S.: [...] Mówiłaś, że ktoś tak tobie kazał mówić - możesz mi
powiedzieć, co to za osoby? [...].
A.M.: No przecież ci mówiłam,
że ten T. i moi rodzicie... Nie wiem, co cię męczy ta sprawa i czemu tak
wypytujesz.
S.: Bo chciałem wiedzieć przecież jak najwięcej o osobie, z
którą się spotykam, nie? [...] 1
co? Ten T. taką świnią się okazał, k...,
0
zaplanował całe
przedstawienie?
A.M.: Nie wiem, czy on sam, czy
ktoś jeszcze tam był, ale on na pewno był.
Ks. Bużan zlecił przygotowanie
ekspertyzy fonoskopijnej biegłemu sądowemu z Łodzi Bogdanowi Rozborskiemu. Ten
uznał, że nagrania są oryginalne i autentyczne. Wykluczył też możliwość
jakiejkolwiek manipulacji. Proboszcz złożył do prokuratury zawiadomienie o
fałszywym oskarżeniu go o przestępstwo, którego nie popełnił, a za które został
skazany prawomocnym wyrokiem. Dołączył też wszystkie cztery dyktafony wraz ze
stenogramem. - Pani prokurator zapytała mnie, czy oprócz tej opinii i
dyktafonów mam coś jeszcze. Od
powiedziałem, że mam wszystkie
kopie za potwierdzeniem oryginału, ponieważ „różnie to bywa, nawet w
prokuraturze” - mówi duchowny. Nie spodziewał się wtedy, że wypowiada prorocze
słowa.
Losy
księdza w rękach esbeka
Od początku nie robiono
proboszczowi nadziei, że sprawa ma szanse powodzenia. Prokurator Aleksandra
Badtke stwierdziła poza protokołem, że nie słyszała jeszcze, by jakiś ksiądz
zdołał się wybronić. Już na wstępie odmówiła przyjęcia ekspertyzy Bogdana
Rozborskiego. Powołała własnego eksperta - Jerzego Doleckiego, emeryta
zrzeszonego w spółce z o.o. o szumnej nazwie Polskie Towarzystwo
Kryminalistyczne Centrum Badawczo-Szkoleniowe. Nie miało znaczenia, że Dolecki
nie figuruje na liście biegłych sądowych, nie ma wystarczających kompetencji
badawczych i jest byłym esbekiem zatrudnionym w IV Wydziale, zajmującym się
„ujawnianiem łączności tajnopisowej”, 15 grudnia 1981, dwa dni po wprowadzeniu
stanu wojennego.
Dolecki stwierdził, że dostarczone
na czterech dyktafonach nagrania są kopiami. Uznał też, iż „nie jest możliwe
potwierdzenie autentyczności nagrań” i nie zostały na nich utrwalone
wypowiedzi Aleksandry M. Z materiałów procesowych wiemy, że nie potrafił w
żaden sposób obronić tych tez. Opinia w sposób kategoryczny zdyskredytowała
wartość dowodową nagrań, choć zeznania eksperta były miałkie i niespójne.
Równie kuriozalnie przedstawia się sprawa
identyfikacji głosu zarejestrowanego na taśmach. Dolecki oparł swoje badanie
na jednym, prymitywnym parametrze, popełniając podstawowe błędy
metodologiczne. - Ekspertyza Jerzego Doleckiego to tekst dyletanta. Niespójny,
miejscami wewnętrznie sprzeczny. Widziałem w życiu wiele ekspertyz, ale nigdy tak
słabej - wyznaje Rozborski. Przedstawił prokuraturze miażdżącą analizę
krytyczną opinii Doleckiego. Potwierdził, że „wypowiedzi dziewczyny oznaczone
w stenogramach symbolem A.M. są wypowiedziami Aleksandry M.”. Co ciekawe,
przekonanie takie wyraziła poza protokołem sama prokurator Badtke. Dlaczego
więc nie zarządziła konfrontacji ekspertów? Dlaczego odmówiła powołania
trzeciego? Obrońca dziewczyny, Bogdan Senyszyn, prywatnie mąż walczącej z
Kościołem posłanki Twojego Ruchu, stwierdza, że nie widzi podstaw do powoływania
jeszcze jednego biegłego tylko dlatego, że komuś nie podoba się konkluzja
opinii.
Zbieranie
haków
Jak się okazuje, przyjęcie
„dyletanckiej” ekspertyzy Doleckiego było jedyną szansą umorzenia
prokuratorskiego śledztwa. Dolecki spisał z dyktafonów daty nagrań, które mogły
być ustawione w sposób dowolny i nierzeczywisty. Bez żadnej weryfikacji uznał
je za daty rzeczywistych nagrań. Właśnie to było kardynalnym błędem, z którego
skorzystała prokuratura. Przyjmując datowanie Doleckiego, sprawdziła
połączenia i logowania BTC telefonów Sebastiana i Aleksandry, stwierdzając, że
nie było w tym czasie żadnego kontaktu.
Innym argumentem miał być fakt, że
Sebastian w toku postępowania zaprzeczył, jakoby znał Aleksandrę M. i nie
potrafił jej wskazać na rozpoznaniu. Jak było naprawdę? W toku postępowania
chłopak trafił do więzienia za wyłudzenie. Nie wysłał przesyłki, którą ktoś
zamówił u niego przez Internet. Przyznaje, że na rozpoznaniu nie wskazał
dziewczyny, ponieważ był oszołomiony środkami, które mu podano, oraz
warunkami, w jakich transportowano go na komisariat. - Nogi i ręce miałem skute
kajdankami. Pytałem funkcjonariusza, dlaczego wiozą mnie w taki sposób.
Tłumaczył, że to ze względu na to, jak wysoki wyrok mi grozi - wyjaśnia. Potwierdza
to także w oświadczeniu, które skierowane już zostało na drogę prawną. -
Rozpoznanie miało odbyć się za lustrem weneckim, a ja zostałem wprowadzony do
małego pokoju, gdzie były dwie grupy dziewczyn po pięć w grupie. Cała ta sytuacja
i okoliczności spowodowały we mnie szok i ogromny stres - tłumaczy.
Jeszcze bardziej bulwersująca jest
sprawa jego zeznań w prokuraturze. Przyznaje, że nie czytał protokołu przed
podpisaniem. - Byłem przesłuchiwany ponad cztery godziny. Powstało kilkanaście
stron zeznań. Byłem zestresowany, zmęczony, podpisywałem, jak leci, bez
czytania.
Dopiero niedawno, gdy przysłano mu
zeznania do więzienia, przeczytał je na spokojnie. - Są tam rzeczy, których
nie mówiłem, np. to, że nie spotykałem się z Olą. Nie wiem, skąd pani
prokurator to wzięła - dodaje. Mimo że prokuratura nie znalazła dziewczyny,
której głos miałby zostać nagrany na taśmach, Sebastian został oskarżony o tworzenie
fałszywych dowodów.
Ślepy
zaułek
Zdaniem Bogdana Rozborskiego
ekspertyza Jerzego Doleckiego powinna zostać odrzucona w całości. Prokuratura
przyjęła ją jednak za podstawę postępowania. Ekspert samozwaniec okazał się dla
niej bardziej wiarygodny niż zaprzysiężony i zobowiązany
ślubowaniem biegły sądowy. - Nie
narażałbym swojego dorobku, by wydawać opinię pochopną. Długo myślałem nad tą
sprawą, ważyłem różne aspekty. Nie znajduję żadnych okoliczności, które by
mnie odwodziły od tego, co napisałem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że
zarejestrowany na nagraniach głos jest głosem Aleksandry M. - przyznaje
Rozborski.
Prokuratura pozostaje głucha na
jego argumentację. Jednocześnie gubi wszystkie cztery dyktafony przekazane jej
przez księdza. „Do utraty dyktafonów mogło dojść po uprzednim zsunięciu się ich
do kosza na śmieci, a następnie poprzez omyłkowe potraktowanie ich za odpady”
- czytamy w uzasadnieniu Prokuratury Okręgowej w Słupsku, która umorzyła
sprawę zagubienia dowodów. Prokurator Paweł Wnuk stwierdził też, że „utracone
dyktafony nie przedstawiały znaczącej wartości materialnej, a ich utrata nie
doprowadziła m.in. do utrudnienia prowadzonego przez Prok. Okręgową w Gdańsku
postępowania karnego”.
- Zagubienie dowodów to kolejne kuriozum.
Warto zauważyć, że w sprawie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego prokuratura
umorzyła postępowanie dlatego, że nie było oryginalnych dowodów.
Nie wiem, dlaczego prokuratura w
jednej sprawie z powodu braku oryginalnych nagrań umarza, a w drugiej oskarża.
To rażąca niekonsekwencja - mówi mec. Janusz Masiak, obrońca księdza.
Zastraszanie
świadków
Mieszkańcy Bojana mówią, że
Kazimierz T. jest skłócony z większością sąsiadów. We wsi panuje też atmosfera
strachu. Jednemu z mężczyzn, który zeznawał w sądzie, dziwnym zbiegiem
okoliczności spalił się samochód przed domem. Kobiecie, która ujęła się za księdzem
w telewizji, splądrowano mieszkanie. Były ORMO-wiec ma się jednak dobrze.
Pytany o nagrania odpowiada z pogardą: „Ja nie mam problemu, to Bużan ma
problem”. - Wszyscy się go boją. Wiedzą, że ma znajomości i pieniądze - wyznaje
mieszkanka Bojana. Z pewnością na opłacenie takiego adwokata jak Bogdan
Senyszyn pieniądze się przydadzą. Ktoś musiał też wpaść na pomysł powierzenia
mu sprawy. Sam do wielodzietnej rodziny z małej wsi raczej by
nie trafił. Senyszyn przygotowuje
już pozew o zadośćuczynienie i odszkodowanie. Chce pozwać zarówno „sprawcę”,
jak i kurię.
Ks. Bużan nie rezygnuje jednak z
dowodzenia swojej niewinności. Pod koniec stycznia odbędzie się kolejna
rozprawa.
Czekając
na oczyszczenie
- Chodzi mi tylko o prawdę.
Wierzę, że kiedyś do niej dojdziemy. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślał. Budzę
się z tym i zasypiam, choć minęło już tyle czasu – mówi ks. Mirosław. Nie
spodziewał się, że sprawę taśm można aż tak skomplikować. - Przecież gdybym
cokolwiek zrobił Oli, nie posyłałabym do niej mojego siostrzeńca. Musiałbym być
samobójcą, by wysyłać chłopaka ze świadomością, że dowie się, jakiego ma wujka
- dodaje. - Jeśli się nie oczyszczę, nie mam dokąd wracać. W maju mam jubileusz
25-lecia kapłaństwa. Nie mam parafii, jestem na wygnaniu. W całym tym dramacie
pochowałem rodziców, w tym roku matkę, dwa lata temu ojca. Trzymają mnie
jedynie modlitwa i wiara w sprawiedliwość. Mam nadzieję, że ten cały szatański
łańcuch zła uda się wreszcie przerwać.
WSieci
Polecam również inną wersję : Miłosierdzie
jak na lekarstwo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz