poniedziałek, 20 stycznia 2014

NIE CHCE, A JEDNAK MUSI




I  Jarosław Kaczyński, i sam Piotr Gliński zamknęli kilka tygodni temu temat startu profesora w wyborach prezyden­ckich. W teorii zrobili to pod pre­sją mainstreamowych mediów, które wyśmiewały kandydata na premiera eksperckiego rządu za to, że jest zgłaszany do wszelkich funkcji.
Czy to tylko przerwa „tech­niczna”, czy coś więcej? Pytam o to czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości. - Prof. Gliński kandydatem do prezydentury raczej nie będzie, chyba i on się nie pali, i Jarosław w to nie wierzy. Jeśli wróci, to najwyżej w walce o warszawski ratusz mówi jeden z nich.

To zdanie podzielają inni współ­pracownicy Jarosława Kaczyń­skiego (poza jednym, który utrzymuje, że temat startu Glińskiego nie jest zamknięty). Prawie wszyscy sądzą, iż skoń­czy się to startem prezesa. Ale zdania, czy to dobrze, czy źle, są podzielone. - Wystartuje tuż przed wyborami prezydenckimi i pewnie przegra z Bronisławem Komorowskim. To nie wygląda­łoby dobrze - mówi jeden z nich.
Wszyscy też przyznają, że sam Kaczyński rozmowę o pre­zydenturze odsuwa od siebie, jak może. -
Rozmawiałem z nim kilka miesięcy temu i zastana­wiał się, jak tego uniknąć - opowiada jedna z potencjalnych twarzy jakiejkolwiek PiS-owskiej kampanii.
Przed partią układanie list w wyborach europejskich, ogło­szenie w lutym kompleksowego programu - słowem, są inne wyz­wania. Z drugiej strony znane są również osobiste rozterki lidera. Nigdy się do tej jednej kampa­nii nie palił. Wolał występować jako kandydat na premiera. Na dokładkę musiałby się zetrzeć z Bronisławem Komorowskim, który cieszy się dziś rekordową popularnością, któremu udało się zgubić partyjny ogon i który pokonał Kaczyńskiego w roku 2010 - powiedzmy wprost: w ko­rzystnych dla prezesa PiS wa­runkach, bo stało za nim wtedy społeczne współczucie.
Równocześnie Kaczyński wiele razy powtarzał współ­pracownikom, że nie warto brać władzy bez dysponowa­nia prezydenturą, która dzięki prawu weta może sparaliżować najbardziej ambitny rząd. I co prawda dziś może się wydawać, że szanse jego samego na tę pre­zydenturę są małe, lecz od razu pojawia się pytanie, czy PiS jest w stanie wystawić kogoś, kto będzie miał co najmniej takie?
Ważny polityk PiS tłumaczy: - Kandydować będzie Jarek, bo to naturalne rozwiązanie. W Ko­mitecie Politycznym będziemy się jeszcze zastanawiać, ale dla szeregowych posłów czy lokal­nych działaczy to oczywista oczywistość.

Pod nazwiskiem zgadza się rozmawiać tylko Artur Balazs, dawny prezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Nie jest związany z PiS, choć w roku 2010 startował z poparciem tej formacji do Senatu, zresztą bez powodzenia. Zajmuje się dziś fundacją wspierania wsi, par­tiom przygląda się z dyskretnej odległości, ale zna dobrze Ka­czyńskiego i lubi traktować po­litykę jako strategiczną grę.
Przypomina on o scenariuszu, który może skłonić Kaczyń­skiego do startu. - Jeśli Platforma Obywatelska przegra wybory do europarlamentu, w otoczeniu Donalda Tuska może wygrać myśl o wcześniejszych wybo­rach parlamentarnych. I te wy­bory również mogą dać pierwsze miejsce PiS, lecz bez wystar­czającej liczby mandatów, aby wziąć władzę. Wtedy wybory prezydenckie byłyby ostatnią w kolejności dogrywką i Kaczyń­ski wręcz musiałby startować - snuje pieśń przyszłości Balazs.
Naturalnie to tylko hipotezy. Nie ma stuprocentowej pewno­ści, że Platforma przegra wybory do Parlamentu Europejskiego, a tym bardziej że przyśpieszy wybory parlamentarne. Przemawiałaby za tym obawa przed jeszcze większymi stratami partii rządzącej, jeśli odbędą się w nor­malnym terminie. Ale istnieje zawsze coś takiego jak opór ma­terii - i posłowie, i ministrowie nie chcą się wystawiać na ryzyko.
Przyjmijmy więc, że wszystko odbędzie się według normal­nego kalendarza - w tym roku wybory europejskie i samorzą­dowe, a w 2015 r., wiosną prezy­denckie, a zaraz potem, jesienią, parlamentarne. - To i tak w pol­skich warunkach start Jarosława Kaczyńskiego do prezydentury jest najbardziej naturalny i po­winien się już dziś do niego szy­kować. Byłoby to trudne starcie, ale wcale nie byłby bez szans - przekonuje Balazs.
Magiczne słówko „naturalny” pojawia się po raz drugi. I rzeczy­wiście, kiedy przed dwoma laty Jarosław Kaczyński powiedział w wywiadzie dla „Faktu”, że nie chce startować, członkowie Komitetu Politycznego PiS pod­nieśli taki lament, iż w kolejnych wypowiedziach nie był już tego taki pewien.
Wokół niego pojawiają się cza­sem pomysły, aby tego dylematu uniknąć. Na przykład wystawie­nia Marty Kaczyńskiej. Jednak ona sama nie bardzo chce się zgodzić nawet na start w wybo­rach do europarlamentu, choć Adam Hofman zdążył to już za­sugerować. Boi się medialnej wi­wisekcji swego życia rodzinnego i wystawienia swoich dzieci na trudy kampanii. A jako przyszła pani prezydent byłaby z pewnoś­cią wyśmiewana za to, że jest za mało doświadczona. To raczej urząd na zwieńczenie takiej czy innej kariery.
O niechęci Kaczyńskiego do kandydowania, wręcz zamiarze odpuszczenia tych wyborów, mogłaby świadczyć i inna plotka: że rozważał poparcie Gowina jako ponadpartyjnego kandydata na prezydenta pod warunkiem jego rezygnacji z oddzielnego
ugrupowania. Tej informacji politycy PiS jednak nie potwier­dzają. Tak czy inaczej, jest już nieaktualna.

Prawybory na prawicy
Rozważmy jeszcze raz na zimno plusy i minusy każdego rozwią­zania. Niewątpliwie porażka li­dera głównej partii opozycyjnej w wyborach prezydenckich tuż przed wyborami parlamentar­nymi nie byłaby atutem w kolej­nej kampanii. To argument tych, którzy boją się trwonienia auto­rytetu prezesa ugrupowania.
A Bronisławowi Komorow­skiemu udało się stworzyć wokół siebie ochronny kokon, oderwać od własnej formacji, nawet jeśli to oderwanie pozorne, bo przez trzy i pół roku nie zrobił tak na­prawdę niczego wbrew niej.
Tylko że to argument obo­sieczny. Jeśli sondaże pokazują, że Komorowski mocno wchodzi na elektorat PiS-owski, to może tylko Kaczyński jest w stanie ten elektorat zintegrować, również w wyborach prezydenckich. Choć oczywiście odpowiednio dobrany kandydat „ponadpar­tyjny” mógłby z kolei dokonać zajazdu na pole przeciwnika.
Naturalnie wszyscy mają też świadomość, że wybory prezydenckie to rozgrywka wielkich obozów ideowych, lecz także rozgrywka w ich obrębie. W szranki sta­nie Zbigniew Ziobro, wciąż mocno kojarzony z PiS i osobiście bardziej rozpoznawalny niż jego Solidarna Polska. Na 90 proc. wystartuje też Jarosław Go win. Gdyby któryś z nich choćby zrównał się z oficjal­nym kandydatem partii Kaczyńskiego, miałby potem kapitalny ar­gument w rozgrywce o parlament. Nawet jeśli ostatecznym zwy­cięzcą okazałby się Komorowski.
Tu nie wszystko jesz­cze wiadomo. Solidarna Polska może wcześ­niej ponieść sromotną klęskę w wyborach europejskich, nie przekraczając 5-procentowego progu. To mocno osłabiłoby Ziobrę. Także los Polski Razem, inicjatywy Jarosława Gowina, jest niepewny, choć notowania wy­glądają bardziej obiecująco. I o jej szansach przesądzi ten rok. Tak czy inaczej, perspektywa obrony monopolu na prawicy wręcz po­pycha Kaczyńskiego do niechcia­nego startu.
Zresztą należy postawić pyta­nie, czy w warunkach dosłownie przelewania się jednej kampanii w drugą partie nie będą trochę skazane na swoje najbardziej wyraziste symbole personalne.
I czy Jarosław Kaczyński z wy­nikiem, powiedzmy, 40-procentowym w wyborach prezy­denckich nie miałby wszelkich szans na późniejszą wygraną swojej formacji w wyborach parlamentarnych.
Komorowski będzie przecież zmuszony do jeszcze większego dystansowania się od Platformy. Jego ewentualny sukces wcale nie musi oznaczać szansy dla partii Donalda Tuska, zdemobi­lizowanej, pogrążonej w kłopo­tach, nękanej aferami. Ba, moż­liwe, że Polacy wręcz odruchowo podzielą swoje głosy zmęczeni politycznym monopolem jed­nego środowiska. Tak być nie musi, ale tak być może.

Ktoś jest pod ręką?
Wreszcie wracając do magicz­nego słowa „naturalny”, trzeba powiedzieć otwarcie: jeśli prezes głównej partii opozycyjnej chce uniknąć kandydowania, musi postawić na kogoś, kogo już dziś będzie usilnie promować. Tu nie ma miejsca na jakąkolwiek zwłokę.
Donald Tusk wahał się do ostatniej chwili, to prawda, lecz miał pod ręką kilku poli­tyków wagi ogólnopaństwowej: marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego czy szefa MSZ Radosława Sikorskiego. A PiS ludzi podobnego ciężaru ga­tunkowego po drodze pogubiło. Wokół Kaczyńskiego widać kilka postaci inteligentnych,
zręcznych, ale bez „patyny”. Są oni kojarzeni jako partyjni funk­cjonariusze, jednak pozbawieni choćby pozornej autonomii.
Pomysł z prof. Piotrem Gliń­skim był najlepszy z możliwych. To człowiek o prezencji i tempe­ramencie ponadpartyjnego pre­zydenta, nawet jeśli sama logika politycznego konfliktu zmusza go, aby też coraz mocniej utożsa­miał się z ugrupowaniem, które na niego postawiło. Atakowany i rozgrywany przez media coraz częściej przemawia typowo PiS-owskim językiem.
Ale po, to prawda: szybko wy­gaszonych, nieporozumieniach wokół kampanii warszawskiej można odnieść wrażenie, iż PiS straciło trochę serce do tego ciągle embrionalnego pomysłu. Co ma tu większe znaczenie? Obawy PiS-owskiego aparatu przed wykreowaniem sobie groźnego przychodzącego z ze­wnątrz konkurenta? W takiej sytuacji wszelkie aparaty naje­żają się wręcz odruchowo. Czy też obawy samego Kaczyńskiego, że stworzy polityka, którego nie w pełni będzie kontrolował?
Zapewne i jedno, i drugie. Ka­czyński ma długie doświadcze­nie z ludźmi, na których stawiał, zgłaszając ich do najwyższych urzędów, i którzy szybko obra­cali się przeciw niemu albo przy­najmniej urywali się z uwięzi. To przykład Jana Olszewskiego czy Adama Strzembosza. Naturalnie wtedy był dużo słabszy. Dziś jest liderem potężnej partii, nad którą sprawuje jednoosobową kontrolę. Przy użyciu jej zaso­bów mógłby sobie pozwolić na próbę stworzenia oddzielnego, nie tak bezpośrednio kontrolo­wanego ośrodka politycznego.
Jednak najwyraźniej na prze­szkodzie staje psychologia. Z wiekiem Jarosław Kaczyński coraz gorzej znosi wokół siebie przejawy samodzielności i co­raz bardziej jest przekonany, że okopana twierdza z jednym do­wódcą to samoistna wartość.
Od razu zresztą pojawia się przykład ostatniego wykreowa­nego polityka, Kazimierza Mar­cinkiewicza, który dzięki PiS wy­robił sobie popularność, a potem w toksycznej atmosferze rozstał się z Kaczyńskim. Można się dziś zastanawiać, co tu było pierw­sze: skłonności Marcinkiewicza do własnej gry czy nieufność prezesa PiS, który dopatrywał się nielojalności już w samych zalotach kokieteryjnego pre­miera do mediów. Ale sam finał sprzyja unieważnieniu tego eks­perymentu. Marcinkiewicz rze­czywiście okazał się niepoważny. Jak tu próbować ponownie?
Prof. Piotr Gliński (lub ktoś w jego typie, kogo trzeba by jednak szukać na gwałt) w ślady Marcinkiewicza by z pewnością nie poszedł. Lecz wisi nad nim fatalizm eksperymentu, który się nie udał, zanim na dobre się zaczął. Może zresztą sam profesor, chyba nieobdarzony temperamentem szczególnego fightera, nie jest pewien, czy chce próbować. Na jego miejscu też bym się obawiał, bo historia lubi się powtarzać.
A dochodzą też niewygody z tytułu startu z ramienia for­macji, którą media i autorytety ochrzciły jako antysystemową. Gliński już zdążył poczuć na swojej, chyba dość cienkiej, skórze bolesne kuksańce świata zewnętrznego i każdy musi być na nie nastawiony. A to znowu powoduje powrót do osoby samego Kaczyńskiego. On i za­prawiony w bojach, i do gruntu prześwietlony. Czyżby więc fata­lizm dziejów? Wszyscy czują, że cokolwiek się nie powie i zrobi, skończy się jego walką również o prezydenturę.

Śladami Harry'ego Trumana
Czasu jest pozornie dużo, ale chyba i tak za mało na jakiś wy­rafinowany eksperyment, o któ­rym nie wiemy. Start samego Kaczyńskiego w wyborach prezy­denckich wydaje się oczywistoś­cią, choć najeżoną rozlicznymi pułapkami, wręcz fatalistyczną. Świadczy to o słabościach partii, która skądinąd, jak zauważają to nawet co mądrzejsi przeciwnicy, zaczęła nad sobą, zbyt późno, ale jednak, pracować. Wokół prezesa pojawiły się miłe i kompetentne twarze, on sam szuka nowych tematów, za to unika zwady.
A przecież historia zna przy­padki, kiedy taki fatalizm by­wał pokonywany. W roku 1948 Harry Truman, prezydent USA bijący rekordy niepopulamości i wręcz skazywany na klęskę, rywalizujący nie tylko z republi­kaninem, lecz i dwoma kandyda­tami wykreowanymi z szeregów jego własnej Partii Demokra­tycznej, zdołał wygrać. Dzięki własnej determinacji, uporowi i pracowitości.
Triumfując, pokazywał re­porterom wydrukowaną już pierwszą stronę gazety „Chicago Tribune". Informowała, kogo przyszły republikański prezy­dent powoła w skład swojego gabinetu. To jedna z lekcji nie- przewidywalności demokracji. My nie przeszliśmy aż takich, jednak powiedzmy szczerze: Lech Kaczyński w 2005 r. nie był faworytem.
Politycy PiS powtarzają w ku­luarach, że Komorowski może wygrać już w pierwszej turze. Do­brze, iż nie bujają w obłokach, ale powinni już dziś kolekcjonować pomysły i triki, które będą w sta­nie temu zapobiec. Bo w obec­nych czasach scenariusze poli­tyczne pisze się z wieloletnim wyprzedzeniem. Potem można je co najwyżej poprawiać.

WSieci

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz