I
Jarosław Kaczyński, i sam Piotr Gliński zamknęli kilka tygodni temu
temat startu profesora w wyborach prezydenckich. W teorii zrobili to pod presją
mainstreamowych mediów, które wyśmiewały kandydata na premiera eksperckiego
rządu za to, że jest zgłaszany do wszelkich funkcji.
Czy to tylko przerwa „techniczna”,
czy coś więcej? Pytam o to czołowych polityków
Prawa i Sprawiedliwości. - Prof. Gliński kandydatem do prezydentury raczej nie będzie, chyba
i on się nie pali, i Jarosław w to nie wierzy. Jeśli wróci, to najwyżej w walce
o warszawski ratusz mówi jeden z nich.
To zdanie podzielają inni współpracownicy
Jarosława Kaczyńskiego (poza jednym, który utrzymuje, że temat startu
Glińskiego nie jest zamknięty). Prawie wszyscy sądzą, iż skończy się to
startem prezesa. Ale zdania, czy to dobrze,
czy źle, są podzielone. - Wystartuje tuż przed wyborami prezydenckimi i pewnie przegra z Bronisławem Komorowskim. To nie wyglądałoby
dobrze - mówi jeden z nich.
Wszyscy też przyznają, że sam
Kaczyński rozmowę o prezydenturze odsuwa od siebie, jak może. -
Rozmawiałem z
nim kilka miesięcy temu i zastanawiał się, jak tego uniknąć - opowiada jedna z
potencjalnych twarzy jakiejkolwiek PiS-owskiej kampanii.
Przed partią układanie list w
wyborach europejskich, ogłoszenie w lutym kompleksowego programu - słowem, są
inne wyzwania. Z drugiej strony znane są również osobiste rozterki lidera.
Nigdy się do tej jednej kampanii nie palił. Wolał występować jako kandydat na
premiera. Na dokładkę musiałby się zetrzeć z Bronisławem Komorowskim, który
cieszy się dziś rekordową popularnością, któremu udało się zgubić partyjny ogon
i który pokonał Kaczyńskiego w roku 2010 -
powiedzmy wprost: w korzystnych dla prezesa PiS warunkach, bo stało za nim
wtedy społeczne współczucie.
Równocześnie Kaczyński wiele razy
powtarzał współpracownikom, że nie warto brać władzy bez dysponowania
prezydenturą, która dzięki prawu weta może sparaliżować najbardziej ambitny
rząd. I co prawda dziś może się wydawać, że szanse jego samego na tę prezydenturę
są małe, lecz od razu pojawia się pytanie, czy PiS jest w stanie wystawić
kogoś, kto będzie miał co najmniej takie?
Ważny polityk PiS tłumaczy: -
Kandydować będzie Jarek, bo to naturalne rozwiązanie. W Komitecie Politycznym
będziemy się jeszcze zastanawiać, ale dla szeregowych posłów czy lokalnych
działaczy to oczywista oczywistość.
Pod nazwiskiem zgadza się
rozmawiać tylko Artur Balazs, dawny prezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego.
Nie jest związany z PiS, choć w roku 2010 startował
z poparciem tej formacji do Senatu, zresztą bez powodzenia. Zajmuje się dziś
fundacją wspierania wsi, partiom przygląda się z dyskretnej odległości, ale
zna dobrze Kaczyńskiego i lubi traktować politykę jako strategiczną grę.
Przypomina on o scenariuszu, który
może skłonić Kaczyńskiego do startu. - Jeśli Platforma Obywatelska przegra
wybory do europarlamentu, w otoczeniu Donalda
Tuska może wygrać myśl o wcześniejszych wyborach parlamentarnych. I te wybory
również mogą dać pierwsze miejsce PiS, lecz bez wystarczającej liczby mandatów,
aby wziąć władzę. Wtedy wybory prezydenckie byłyby ostatnią w kolejności
dogrywką i Kaczyński wręcz musiałby startować - snuje pieśń przyszłości
Balazs.
Naturalnie to tylko hipotezy. Nie
ma stuprocentowej pewności, że Platforma przegra wybory do Parlamentu
Europejskiego, a tym bardziej że przyśpieszy wybory parlamentarne. Przemawiałaby
za tym obawa przed jeszcze większymi stratami partii rządzącej, jeśli odbędą
się w normalnym terminie. Ale istnieje zawsze coś takiego jak opór materii -
i posłowie, i ministrowie nie chcą się wystawiać na ryzyko.
Przyjmijmy więc, że wszystko
odbędzie się według normalnego kalendarza - w tym roku wybory europejskie i
samorządowe, a w 2015 r., wiosną prezydenckie, a zaraz potem, jesienią,
parlamentarne. - To i tak w polskich warunkach start Jarosława Kaczyńskiego do
prezydentury jest najbardziej naturalny i powinien się już dziś do niego szykować.
Byłoby to trudne starcie, ale wcale nie byłby bez szans - przekonuje Balazs.
Magiczne słówko „naturalny”
pojawia się po raz drugi. I rzeczywiście, kiedy przed dwoma laty Jarosław
Kaczyński powiedział w wywiadzie dla „Faktu”, że nie chce startować, członkowie
Komitetu Politycznego PiS podnieśli taki lament, iż w kolejnych wypowiedziach
nie był już tego taki pewien.
Wokół niego pojawiają się czasem
pomysły, aby tego dylematu uniknąć. Na przykład wystawienia Marty Kaczyńskiej.
Jednak ona sama nie bardzo chce się zgodzić nawet na start w wyborach do
europarlamentu, choć Adam Hofman zdążył to już zasugerować. Boi się medialnej
wiwisekcji swego życia rodzinnego i wystawienia swoich dzieci na trudy
kampanii. A jako przyszła pani prezydent byłaby z pewnością wyśmiewana za to,
że jest za mało doświadczona. To raczej urząd na zwieńczenie takiej czy innej
kariery.
O niechęci Kaczyńskiego do
kandydowania, wręcz zamiarze odpuszczenia tych wyborów, mogłaby świadczyć i
inna plotka: że rozważał poparcie Gowina jako ponadpartyjnego kandydata na
prezydenta pod warunkiem jego rezygnacji z oddzielnego
ugrupowania. Tej informacji politycy
PiS jednak nie potwierdzają. Tak czy inaczej, jest już nieaktualna.
Prawybory na prawicy
Rozważmy jeszcze raz na zimno
plusy i minusy każdego rozwiązania. Niewątpliwie porażka lidera głównej
partii opozycyjnej w wyborach prezydenckich tuż przed wyborami parlamentarnymi
nie byłaby atutem w kolejnej kampanii. To argument tych, którzy boją się
trwonienia autorytetu prezesa ugrupowania.
A Bronisławowi Komorowskiemu
udało się stworzyć wokół siebie ochronny kokon, oderwać od własnej formacji,
nawet jeśli to oderwanie pozorne, bo przez trzy i pół roku nie zrobił tak naprawdę
niczego wbrew niej.
Tylko że to argument obosieczny.
Jeśli sondaże pokazują, że Komorowski mocno wchodzi na elektorat PiS-owski, to
może tylko Kaczyński jest w stanie ten elektorat zintegrować, również w
wyborach prezydenckich. Choć oczywiście odpowiednio dobrany kandydat „ponadpartyjny”
mógłby z kolei dokonać zajazdu na pole przeciwnika.
Naturalnie wszyscy mają też
świadomość, że wybory prezydenckie to rozgrywka wielkich obozów ideowych, lecz
także rozgrywka w ich obrębie. W szranki stanie Zbigniew Ziobro, wciąż mocno
kojarzony z PiS i osobiście bardziej rozpoznawalny niż jego Solidarna Polska.
Na 90 proc. wystartuje też Jarosław Go win. Gdyby któryś z nich choćby zrównał
się z oficjalnym kandydatem partii Kaczyńskiego, miałby potem kapitalny argument
w rozgrywce o parlament. Nawet jeśli
ostatecznym zwycięzcą okazałby się Komorowski.
Tu nie wszystko jeszcze wiadomo.
Solidarna Polska może wcześniej ponieść sromotną klęskę w wyborach
europejskich, nie przekraczając 5-procentowego progu. To mocno osłabiłoby
Ziobrę. Także los Polski Razem, inicjatywy Jarosława Gowina, jest niepewny,
choć notowania wyglądają bardziej obiecująco. I o jej szansach przesądzi ten
rok. Tak czy inaczej, perspektywa obrony monopolu na prawicy wręcz popycha
Kaczyńskiego do niechcianego startu.
Zresztą należy postawić pytanie,
czy w warunkach dosłownie przelewania się jednej kampanii w drugą partie nie
będą trochę skazane na swoje najbardziej wyraziste symbole personalne.
I czy Jarosław Kaczyński z wynikiem,
powiedzmy, 40-procentowym w wyborach prezydenckich nie miałby wszelkich szans
na późniejszą wygraną swojej formacji w wyborach parlamentarnych.
Komorowski będzie przecież
zmuszony do jeszcze większego dystansowania się od Platformy. Jego ewentualny
sukces wcale nie musi oznaczać szansy dla partii Donalda Tuska, zdemobilizowanej,
pogrążonej w kłopotach, nękanej aferami. Ba, możliwe, że Polacy wręcz
odruchowo podzielą swoje głosy zmęczeni politycznym monopolem jednego
środowiska. Tak być nie musi, ale tak być może.
Ktoś jest pod ręką?
Wreszcie wracając do magicznego
słowa „naturalny”, trzeba powiedzieć otwarcie: jeśli prezes głównej partii
opozycyjnej chce uniknąć kandydowania, musi postawić na kogoś, kogo już dziś
będzie usilnie promować. Tu nie ma miejsca na jakąkolwiek zwłokę.
Donald Tusk wahał się do ostatniej
chwili, to prawda, lecz miał pod ręką kilku polityków wagi ogólnopaństwowej:
marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego czy szefa MSZ Radosława Sikorskiego. A
PiS ludzi podobnego ciężaru gatunkowego po drodze pogubiło. Wokół Kaczyńskiego
widać kilka postaci inteligentnych,
zręcznych, ale bez „patyny”. Są
oni kojarzeni jako partyjni funkcjonariusze, jednak pozbawieni choćby pozornej
autonomii.
Pomysł z prof. Piotrem Glińskim był najlepszy z możliwych. To człowiek o
prezencji i temperamencie ponadpartyjnego prezydenta, nawet jeśli sama logika
politycznego konfliktu zmusza go, aby też coraz mocniej utożsamiał się z
ugrupowaniem, które na niego postawiło. Atakowany i rozgrywany przez media coraz częściej przemawia typowo PiS-owskim
językiem.
Ale po, to prawda: szybko wygaszonych,
nieporozumieniach wokół kampanii warszawskiej można odnieść wrażenie, iż PiS
straciło trochę serce do tego ciągle embrionalnego pomysłu. Co ma tu większe
znaczenie? Obawy PiS-owskiego aparatu przed wykreowaniem sobie groźnego
przychodzącego z zewnątrz konkurenta? W takiej sytuacji wszelkie aparaty najeżają
się wręcz odruchowo. Czy też obawy samego Kaczyńskiego, że stworzy polityka,
którego nie w pełni będzie kontrolował?
Zapewne i jedno, i drugie. Kaczyński
ma długie doświadczenie z ludźmi, na których stawiał, zgłaszając ich do
najwyższych urzędów, i którzy szybko obracali się przeciw niemu albo przynajmniej
urywali się z uwięzi. To przykład Jana Olszewskiego czy Adama Strzembosza.
Naturalnie wtedy był dużo słabszy. Dziś jest liderem potężnej partii, nad którą
sprawuje jednoosobową kontrolę. Przy użyciu jej zasobów mógłby sobie pozwolić
na próbę stworzenia oddzielnego, nie tak bezpośrednio kontrolowanego ośrodka
politycznego.
Jednak najwyraźniej na przeszkodzie
staje psychologia. Z wiekiem Jarosław Kaczyński coraz gorzej znosi wokół siebie
przejawy samodzielności i coraz bardziej jest przekonany, że okopana twierdza
z jednym dowódcą to samoistna wartość.
Od razu zresztą pojawia się
przykład ostatniego wykreowanego polityka, Kazimierza Marcinkiewicza, który
dzięki PiS wyrobił sobie popularność, a potem w toksycznej atmosferze rozstał się z Kaczyńskim. Można
się dziś zastanawiać, co tu było pierwsze: skłonności Marcinkiewicza do
własnej gry czy nieufność prezesa PiS, który dopatrywał się nielojalności już w
samych zalotach kokieteryjnego premiera do mediów. Ale sam finał sprzyja
unieważnieniu tego eksperymentu. Marcinkiewicz rzeczywiście okazał się
niepoważny. Jak tu próbować ponownie?
Prof. Piotr
Gliński (lub ktoś w jego typie, kogo trzeba by jednak szukać na gwałt) w ślady
Marcinkiewicza by z pewnością nie poszedł. Lecz wisi nad nim fatalizm
eksperymentu, który się nie udał, zanim na dobre się zaczął. Może zresztą sam
profesor, chyba nieobdarzony temperamentem szczególnego fightera, nie jest
pewien, czy chce próbować. Na jego miejscu też bym się obawiał, bo historia lubi się powtarzać.
A dochodzą
też niewygody z tytułu startu z ramienia formacji, którą media i autorytety
ochrzciły jako antysystemową. Gliński już zdążył poczuć na swojej, chyba dość
cienkiej, skórze bolesne kuksańce świata zewnętrznego i każdy musi być na nie
nastawiony. A to znowu powoduje powrót do osoby samego Kaczyńskiego. On i zaprawiony
w bojach, i do gruntu prześwietlony. Czyżby więc fatalizm dziejów? Wszyscy
czują, że cokolwiek się nie powie i zrobi, skończy się jego walką również
o prezydenturę.
Śladami Harry'ego Trumana
Czasu jest
pozornie dużo, ale chyba i tak za mało na jakiś wyrafinowany eksperyment, o
którym nie wiemy. Start samego Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich wydaje
się oczywistością, choć najeżoną rozlicznymi pułapkami, wręcz fatalistyczną.
Świadczy to o słabościach partii, która skądinąd, jak zauważają to nawet co
mądrzejsi przeciwnicy, zaczęła nad sobą, zbyt późno, ale jednak, pracować.
Wokół prezesa pojawiły się miłe i kompetentne twarze, on sam szuka nowych
tematów, za to unika zwady.
A przecież
historia zna przypadki, kiedy taki fatalizm bywał pokonywany. W roku 1948 Harry Truman, prezydent USA bijący rekordy niepopulamości i wręcz
skazywany na klęskę, rywalizujący nie tylko z republikaninem, lecz i dwoma
kandydatami wykreowanymi z szeregów jego własnej Partii Demokratycznej,
zdołał wygrać. Dzięki własnej
determinacji, uporowi i pracowitości.
Triumfując,
pokazywał reporterom wydrukowaną już pierwszą stronę gazety „Chicago Tribune".
Informowała, kogo
przyszły republikański prezydent powoła w skład swojego gabinetu. To jedna z
lekcji nie- przewidywalności demokracji. My nie przeszliśmy aż takich, jednak
powiedzmy szczerze: Lech Kaczyński w 2005
r. nie był faworytem.
Politycy PiS
powtarzają w kuluarach, że Komorowski może wygrać już w pierwszej turze. Dobrze,
iż nie bujają w obłokach, ale powinni już dziś kolekcjonować pomysły i triki,
które będą w stanie temu zapobiec. Bo w obecnych czasach scenariusze polityczne
pisze się z wieloletnim wyprzedzeniem. Potem można je co najwyżej poprawiać.
WSieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz