Film „Smoleńsk",
podobnie jak „Człowiek z marmuru", pozwoli odpowiedzieć
na pytanie, dlaczego
są tematy, o których nie można mówić, nie można robię filmów.
To ma być powrót do
źródeł
Jacek i Michał
Karnowscy rozmawiają z ANTONIM KRAUZEM, reżyserem powstającego filmu
„Smoleńsk"
Rzeczywiście przez ostatnie
miesiące milczałem. Najchętniej wróciłbym do rozmów z mediami dopiero wtedy,
gdy film będzie gotowy. Ale to specyficzna produkcja - jak żadna inna
współfinansowana przez tysiące ludzi, przyszłych widzów. Wiem, że należy im się
informacja, na jakim jesteśmy etapie. Najważniejsze jest to, że w roku 2013
udało się zrealizować pierwsze zdjęcia. Ruszyliśmy, co dodaje sił do dalszej
pracy i buduje świadomość, że nie ma odwrotu. Także dlatego, mówiąc żartobliwie,
że wydaliśmy już pieniądze zebrane od darczyńców, więc nie możemy zrezygnować.
Lubię takie kotwice uniemożliwiające odwrót bez względu na trudności, kłody
rzucane pod nogi i postępowanie czynników, od których jesteśmy zależni. W tym
miejscu dziękuję za to Maciejowi Pawlickiemu,
producentowi filmu, który ma w sobie wyjątkową dawkę tej pozytywnej
determinacji w dążeniu do naszego wspólnego celu.
Widzę to optymistycznie. To, co
czasami nazywamy klimatem społecznym, atmosferą wokół przedsięwzięcia, zmienia
się w dobrą stronę. Coś dociera do Polaków, przedziera się przez tę oficjalną,
w mojej ocenie nieprawdziwą, narrację. Nawet ludzie stojący z boku mają coraz
więcej wątpliwości, coraz jaśniej widzą, że to nie było tak, jak jest
przedstawiane w oficjalnej wersji. To rodzi głód prawdy, zapotrzebowanie na
nowe informacje, na nowe inicjatywy.
Dlatego zdecydowali się państwo - ekipa realizująca obraz -
zwrócić o dotację do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej?
Początkowo nie ukrywałem swojego
sceptycyzmu, czy warto zwracać się do PISF, ale Maciej Pawlicki oraz szefujący
Fundacji Smoleńsk 2010 Jan Polkowski i Bronisław Wildstein byli odmiennego
zdania. Z wielu stron docierały do mnie sygnały, że nie powinniśmy z tego
rezygnować. PISF jest instytucją publiczną, naszą wspólną. Robimy film na
bardzo ważny temat. Przychyliłem się więc do zdania wymienionych panów, że nie
ma powodu, by na dotację z tego źródła mogły liczyć jedynie tytuły prezentujące
inną wrażliwość.
Decyzja o dotacji jest kluczowa dla produkcji?
W przypadku ewentualnej odmowy
realizacja filmu będzie dużo trudniejsza. Liczę jednak na pozytywną decyzję,
ale przede wszystkim liczą na nią czekające na nasz film miliony ludzi i te tysiące, które z własnych pieniędzy
dokładają się do przedsięwzięcia za pośrednictwem Fundacji Smoleńsk 2010. To
wyraźny głos opinii publicznej. To jest też społeczeństwo obywatelskie w
działaniu. Wierzę w zawodową uczciwość i niezależność ekspertów PISF, którzy
będą ten projekt oceniać, wierzę w kompetencję urzędników tam zatrudnionych.
Ale oczywiście nie wiem, jak będzie, to się okaże za kilka tygodni. Na pewno
będzie to test, na ile jeszcze państwo jest nasze wspólne, publiczne pieniądze
dostępne dla wszystkich na tych samych prawach, zaś wszyscy obywatele równi.
Co zatem dotychczas udało się nakręcić?
Pierwsze
zdjęcia nakręciliśmy 10 kwietnia ub.r. na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie,
podczas obchodów rocznicy tragedii smoleńskiej. Później na lotnisku w Białej
Podlaskiej zrealizowaliśmy pierwsze sceny fabularne,
scenograficznie rekonstruując lotnisko Siewiemyj. Na marginesie: obiekt w
Białej Podlaskiej to piękne, ogromne lotnisko wojskowe, dziś popadające w
kompletną ruinę, ku rozpaczy osób z tym miejscem związanych. Cóż, kolejny
element degradacji naszego kraju. W wielu miejscach widzimy podobne obrazki.
W listopadzie zrealizowaliśmy kolejne zdjęcia w Muzeum Sił Powietrznych w
Dęblinie, wykorzystując m.in. samolot Jak-40 - taki sam jak ten, który 10
kwietnia wylądował w Smoleńsku tuż przed tym, jak nadleciał tam tupolew z
polską delegacją.
Jaki procent filmu można zatem uznać za nakręcony?
Reżyserowi zawsze trudno odpowiedzieć
na takie pytanie. Szacunkowo mogę tylko podać, że mam poczucie, iż łącznie z materiałami
archiwalnymi, za które wszystkim darczyńcom serdecznie przy okazji dziękuję, a
zwłaszcza pani Ewie Stankiewicz, mamy już mniej więcej kwadrans filmu. Ale
całość ma mieć dwie godziny, co pokazuje skalę wyzwań przed nami stojących.
Obsada jest skompletowana? Wiemy już, że Ewa Dałkowska
zagra śp. Marię Kaczyńską, a Lech Łotocki -śp. Lecha Kaczyńskiego.
Tak, i jestem z tych wyborów
bardzo zadowolony. Wiem, że mam do czynienia z aktorami
0
wielkich
możliwościach. Na dodatek Ewa Dałkowska była osobiście bardzo z parą prezydencką
związana, co dodaje temu dodatkowy kontekst. Halina Łabonarska wcieli się w
postać matki głównej bohaterki, dziennikarki, a Maciej Góraj - jej ojca.
Propozycję zagrania głównej roli otrzymała i przyjęła Beata Fido. Świetna
aktorka, w Polsce jeszcze mniej znana, bo wiele lat pracowała, ze sporymi sukcesami,
w Stanach Zjednoczonych. Np. grając w teatrze Jeffa Danielsa, otrzymała doroczną
nagrodę Detroit Free
Press dla najlepszej aktorki w
pierwszoplanowej roli kobiecej, pokonując kilkadziesiąt amerykańskich
koleżanek.
Wiemy, że w obsadzie są jeszcze Jerzy Zelnik
i Redbad Klijnstra. Kogo zagrają?
Jerzy Zelnik wcieli się w pewnego
dyplomatę, a Redbad Klijnstra we wpływowego człowieka mediów. I, proszę, niech
to na razie panom wystarczy, film musi mieć swoje tajemnice.
A na ile uda się zrealizować plany, by do zdjęć wykorzystać
bliźniaczego tupolewa?
Bardzo na
to liczymy, bo to rzeczywiście bliźniaczy model - wszystko jest w nim dokładnie
takie jak w tym, którego wrak do dzisiaj leży, złożony jak kupa śmieci, na
lotnisku w Smoleńsku. Ma identyczny salonik, taką samą tapicerkę. Dzięki
rozsądnej decyzji władz lotniczego muzeum udało nam się zrealizować zdjęcia z
Jakiem-40. Liczymy, że podobnie będzie z tupolewem. Z tym tupolewem, na którym
- jak wiadomo - znaleziono trotyl, tak samo jak na tym rozbitym, na którym
trotylu nie znaleziono (śmiech). Wiem, że brzmi to kuriozalnie, lecz przecież
właśnie takiej formuły użyli nasi dzielni prokuratorzy.
Dość powszechnie uważa się, że główna bohaterka,
dziennikarka, jest osobą wzorowaną na Ewie Stankiewicz, reżyserce,
dokumentalistce, obecnie współtwórczyni Telewizji Republika. Czy tak będzie w rzeczywistości?
Nasza bohaterka jest postacią
całkowicie fikcyjną, nie jest wzorowana na żadnej istniejącej osobie. Jeżeli
już, to raczej na postaci filmowej - Agnieszce, bohaterce „Człowieka z marmuru”
Andrzeja Wajdy. Pewne nawiązania są świadome. Nasza bohaterka pracuje w
wielkiej telewizji, ma szefów, którzy w lot rozumieją, czego oczekuje władza.
Co nie zmienia faktu, że nasz film odda hołd tym wspaniałym dziennikarkom z
mediów niezależnych, które odegrały i odgrywają ogromną rolę w poszukiwaniu prawdy
o smoleńskiej tragedii.
Jak główna bohaterka wchodzi w tę sprawę?
Jak my
wszyscy - dowiaduje się o tragedii z telewizji, w tym momencie rozpoczyna się
film. Kobieta zaczyna zajmować się sprawą, wszystkie oficjalne komunikaty
przyjmuje z pełną wiarą. Kiedy jednak składa kolejne fakty, dociera do rodzin
ofiar - zaczyna mieć wątpliwości. Coraz uważniej przygląda się różnym źródłom
informacji, szuka ich. Nie boi się myśleć. I tu zatrzymajmy opowieść, reszta na
premierze filmu. Mam nadzieję, że odegra on ważną rolę w budzeniu świadomości
wielu z nas. Jestem bowiem przekonany, że ze sprawą smoleńską musimy poradzić
sobie sami, że nikt nam nie pomoże, nikogo poza nami to nie obchodzi. Ani
naszych sojuszników z NATO, ani Amerykanów, ani Unii Europejskiej.
Może nie mogą pomóc?
Pomogą dopiero, gdy zobaczą, że
pomagamy sobie sami, u polskich władz dostrzegą prawdziwą chęć wyjaśnienia
tragedii. Od kiedy wiemy, że z lotniska w Smoleńsku swoje operacje prowadził
ścigany przez Amerykanów przemytnik broni Wiktor But, wiemy też, iż miejsce to
musiało być stale pod obserwacją wszelkich możliwych satelitów, podglądów i
podsłuchów. Jest ogromna lista informacji stawiających poważne pytania, co
naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku. To pytania zupełnie podstawowe, oczywiste
dla człowieka uczciwego i myślącego. Z okien mojego mieszkania widzę Las
Kabacki. Często tam chodzę na spacery. Do dziś jest tam długi na 400 m, szeroki ślad po
wyciętych drzewach, twardych dębach jak łan zboża ściętych skrzydłami Iła-62,
który rozbił się tam w roku 1987. Jak można zatem twierdzić, że jedna brzoza,
drzewo miękkie, urwała skrzydło i roztrzaskała
tupolewa? Jak można dowodzić, że lecący rzekomo kilka metrów nad ziemią
potężny odrzutowiec wielotonową siłą wydmuchu nie zmiótł leżącej obok kupy
śmieci, jakiejś drewnianej budy? Jak przyjąć tę wersję oficjalną i jednocześnie
mieć w pamięci widok boeingów, które 11 września 2001 r. wbijają się w stalowe
wieże World Trade Center i które - gdyby nie wybuch - pewnie wyleciałyby z
drugiej strony?
To wszystko jest bez wątpienia warte filmowego opisu.
Czy planuje pan zmierzyć się także z tym, co działo się w Polsce po 10 kwietnia? Z tymi natychmiastowymi
wezwaniami do zamknięcia tematu, co najlepiej i przerażająco wyraził Waldemar
Kuczyński, wołając w radiu TOK FM zaledwie kilka dni po śmierci narodowej elity, by kończyć tę żałobę, bo on ma już
tego dość?
Tak. To, co się wtedy działo, te
wydarzenia zestawione obok siebie, skondensowane, nie pozwalają spać spokojnie.
Przecież pierwszą decyzją następcy śp. Lecha Kaczyńskiego, polityka chętnie
deklarującego swoje chrześcijaństwo, była zapowiedź usunięcia krzyża
postawionego przed Pałacem Prezydenckim jako znak żałoby, znak podstawowy w naszej
kulturze. A potem to zezwolenie władzy na agresję wobec osób tam się modlących.
Kończyłem wówczas film „Czarny czwartek”, pracowałem na Krakowskim Przedmieściu
i widziałem to osobiście, z bliska. Są i fakty bardziej przerażające. Słyszałem
o wielkim, wystawnym, mocno wódczanym bankiecie, jaki odbył się 10 kwietnia
2010 r., a wydany został przez jedno ze środowisk postkomunistycznego biznesu,
gdzie wesołości i śmiechom nie było końca.
Trudno też pominąć liczne
manipulacje medialne. Im dłużej zresztą myślimy o sprawie smoleńskiej i
potencjalnym filmie, tym bardziej trafna wydaje się decyzja, by opowiedzieć
tę historię przez świat mediów.
Z tych licznych manipulacji nikt
nigdy się nie wycofał. „Gazeta Wyborcza” tylko raz napisała prawdę o tej
tragedii. W jednym z reportaży Pawła Smoleńskiego pojawia się scena, gdy 10
kwietnia 2010 r. między godziną 9.00
a 10.00 do baru w jakimś małym miasteczku wpada człowiek
i krzyczy: „Ruskie załatwiły prezydenta Kaczyńskiego”. On to oczywiście
wyśmiewa, a w tym przekonaniu ludzi jest co najmniej element wart
zastanowienia. To zdanie jako wspomnienie spontanicznej, narodowej reakcji na
Smoleńsk powtarza się zresztą często w Internecie lub w różnych środowiskach,
także za granicą - wśród Rosjan, Gruzinów, Amerykanów... Dziś możemy już
spojrzeć na skutki 10 kwietnia w polityce wewnętrznej i zewnętrznej, możemy
zobaczyć, kto i ile zyskał, kto stracił. I sami ocenić, czy racjonalnie
zachowują się ci, którzy biorą pod uwagę wszystkie wersje, również wersję
zamachu, czy też ci, którzy dawno i ostatecznie ją wykluczyli.
Prawdziwe było też zdanie
Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, która całkiem niedawno, w kwietniu ubiegłego roku, na łamach gazety Michnika
napisała: „Prawda już została ustalona, żadne fakty jej nie zmienią”.
To
celne ujęcie. Może nawet warto zacytować tę znamienną sentencję w naszym
filmie? Możemy się więc zgodzić, że „Wyborcza” kilka razy napisała o Smoleńsku
prawdę. Generalnie jednak wielkie media stosują starą sowiecką zasadę
manipulacji, tzw. nożyce Golicyna. W celu manipulacji opinią pub
liczną i skompromitowania prawdy
podrzuca się absurdalne wątki, przypisuje się skrajne i wykoślawione intencje
przeciwnikom. Sami zresztą tego doświadczamy. Próbuje się np. wmówić Polakom,
że robimy film o sztucznej mgle. To oczywista nieprawda, robimy film fabularny,
w którym - w zakresie przebiegu tragedii smoleńskiej - pokażemy podstawowe,
nieulegające wątpliwości fakty.
To będzie film
robiony z rozmachem czy kameralny? Nie boi się pan, że opowieść zbyt skromna,
niemierząca się z całością ogromnego tematu, nawet jeśli artystycznie piękna,
mogłaby rozczarować widzów?
Zgoda. Plany są takie, by był to
film, w którym wszystko, co chcemy pokazać - pokazujemy. Dlatego tak ważne są
pieniądze na projekt, bo od nich zależy wiele spraw, w tym sceny zbiorowe czy
efekty specjalne. W filmie niestety są sceny bardzo kosztowne. Ale to też nie
może być obraz dokumentalny czy śledczy. Musimy opowiedzieć fabułę w możliwie
atrakcyjny sposób. Wielu wątków nie zdołamy podjąć. Dlatego cieszą mnie powstałe
w ostatnim okresie doskonałe filmy dokumentalne o śp. Lechu Kaczyńskim. One
poprzedzają, ale i w jakiś sposób uzupełniają, nasz projekt. Autorzy obu -
Joanna Lichocka i Jarosław Rybicki oraz Robert Kaczmarek - mają za swoje dzieła
mój wielki szacunek. Wszyscy działamy w tej samej sprawie - przywrócenia prawdy
o Lechu Kaczyńskim, jego ekipie, o Smoleńsku i o tych, którzy zginęli. W
dotychczas nakręconych materiałach mamy scenę, w której podczas obchodów
rocznicy smoleńskiej ludzie niosą portrety tych, którzy tam zginęli. Czujemy,
że oni są wśród nas, że pamięć o nich jest zobowiązaniem dla każdego Polaka.
Mówi pan, że to nie jest
film dokumentalny czy śledczy, ale nie ma chyba osoby ważnej dla tematu, z
którą pan by nie rozmawiał, nie ma dokumentu, którego by pan nie przejrzał.
Prowadzi pan coś w rodzaju
własnego śledztwa?
Robię to, co powinien zrobić
rzetelny dziennikarz, co chce zrobić moja bohaterka. Mieszkanie tonie w
materiałach, jakie udało mi się zdobyć. I
rzeczywiście rozmawiam, z kim mogę, odbyłem setki rozmów.
Także ze śp. chor. Remigiuszem
Musiem, który był w załodze
faka-40 i którego relacja zadawała Mam wersji oficjalnej?
Tak. To była bardzo poruszająca
rozmowa. Nie rozumiem, dlaczego jego wersję po prostu pominięto. Jakby jej nie
było.
Czy chor. Muś sprawiał
wrażenie człowieka, który może popełnić samobójstwo?
A gdzie tam. Kompletnie nie.
Bystry facet, znany wśród przyjaciół z fenomenalnej pamięci. Dlatego jego
świadectwo o tym, jakie komendy i informacje podawali Rosjanie załodze
tupolewa, miało i ma tak wielką wartość. W to samobójstwo nie wierzy chyba
nikt. Zresztą, w mojej ocenie, na serio nikt też nie wierzy w oficjalną wersję
wydarzeń
przedstawioną przez MAK i komisję
Millera. One tak bardzo obrażają logikę - tak wnioski, jak i sposób dochodzenia
do nich - że sądzę, iż ludzie występujący w jej imieniu zdają sobie sprawę, że
kłamią.
Można być dzisiaj dowolnym
radykałem, można wszystko z wyjątkiem mówienia o Smoleńsku.
To wyklucza z życia publicznego.
Takie wrażenie często miałem w
ostatnich latach. Ale - jak już powiedziałem - coś zaczyna się zmieniać. To,
jak zostanie potraktowany nasz film, da odpowiedź na pytanie, czy to wrażenie
jest słuszne.
Nie obawia się pan, że
padnie zarzut, iż „Smoleńsk” pogłębi podziały w Polsce, już i tak rozrywanej tematem tragedii?
Będzie odwrotnie. Ten film, jak go
widzę, otworzy możliwość spokojnej rozmowy o tym, co dzieli nas, Polaków, w
sprawie smoleńskiej, co naprawdę stało się 10 kwietnia 2010 r. i co potem
stało się z nami. Podobnie jak „Człowiek z marmuru” pozwoli odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego są tematy, o których nie można mówić, nie można robić filmów.
To ma być powrót do źródeł. A dla ludzi dobrej woli taka uczciwa rozmowa zawsze
jest czymś dobrym, oczyszczającym.
WSieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz