JA SEXY?! NIGDY!
Ale jest strasznie dużo innych rzeczy, ze które możne mnie
pochwalić
Z główną bohaterką filmu
„Sierpień w hrabstwie
Osage”
rozmawia
Magdalena Żakowska
Zagrała pani starą,
zgorzkniałą, wredną sukę. To
trudniejsze niż role uroczych,
pełnych optymizmu kobiet, które
grała pani dotychczas?
- To było trudne. Rola Violet dała mi dużo satysfakcji, ale praca nad nią nie była
przyjemna. Niełatwo jest patrzeć na świat z perspektywy kogoś takiego jak ona.
Kogoś, kto nie czerpie z życia właściwe żadnej przyjemności, kogo jedynym
życiowym celem jest już tylko sprawianie bólu innym. I znoszenie własnego
bólu. Violet ma raka, bardzo cierpi, jest uzależniona od tabletek
przeciwbólowych, zażywa je w ilościach hurtowych. I strasznie dużo pali. To
był koszmar te osiem tygodni palenia. Codziennie po zdjęciach szorowałam zęby i
próbowałam zmyć z siebie smród papierosów.
Nigdy pani nie paliła?
- Oczywiście, że paliłam. Jak
większość dziewczyn w wieku dwudziestu paru lat. Głównie po to, żeby schudnąć.
Przez wiele lat to był dla mnie jeden z głównych życiowych motywów. Dziś jestem
już uzależniona tylko od serwisów informacyjnych.
Co było w tej roli
najtrudniejsze? Poza paleniem.
- Musiałam postawić się w sytuacji
kobiety, żony, matki, znienawidzonej przez własną rodzinę. To bolesne
doświadczenie.
- Pierwsza. Ta, w której gram z
Samem Shepardem.
Dlaczego?
- Jestem wyniszczona przez
chemioterapię, odrażająca fizycznie, ale przede wszystkim pełna agresji i
nienawiści. Każdy aktor wie, że pierwsza scena jest najważniejsza, bo widz
błyskawicznie wyrabia sobie opinię na temat postaci. Zdawałam sobie sprawę, że
w tej scenie ujawnia się cała ohyda mojej bohaterki, że po niej widzowie będą
jej nienawidzić. A to nie fair.
To panią martwi?! To chyba
satysfakcja dobrze zagrać potwora?
- Violet
nie jest potworem. Nigdy się na to nie zgodzę.
Żeby dobrze zagrać, trzeba polubić i zrozumieć swojego bohatera bez względu na
to, jaką rolę powierzono mu w scenariuszu. Trzeba się nim stać, spojrzeć na
świat jego oczami. Trzeba umieć zrozumieć tego „potwora”. Bo nawet największy
potwór zasługuje na współczucie widzów.
Co dobrego zobaczyła pani w Violet?
- Jest bezkompromisowa w stosunku
do siebie i innych. Jest też niezdolna do mówienia nieprawdy. To godne
podziwu. Ta pierwsza scena z Samem była dla mnie bolesna także dlatego, że mówi
wszystko o ich małżeństwie. Ona jest w nim wciąż dziko zakochana. A on? Myślę,
że on ma ją głęboko w dupie.
„Sierpień w hrabstwie
Osage" opowiada też o starzejącej się matce i jej trudnych relacjach z
dziećmi. Ma pani czwórkę dzieci. Czerpała pani z własnych doświadczeń?
- Nie. To jest generacyjny film.
Bohaterka, którą gram, należy do pokolenia, które doświadczyła wojna. Tak jak
moich rodziców. To pokolenie depresji, traumy, kryzysu, biedy, straty.
Poczucie straty - straconej młodości, szczęścia, marzeń - ich uwarunkowało i
uformowało. Walczyli w słusznej sprawie, każdy kogoś na tej wojnie stracił,
poniósł jakąś cenę. W Ameryce nazywamy ich „The Greatest
Generation”. Violet mówi „Fuckiń Greatest Generation”.
Pracując nad tą rolą, myślałam o
mojej matce, o kobietach tego pokolenia w ogóle. One nie miały w życiu wielu
możliwości wyboru. Były postawione wobec tych trudnych okoliczności i musiały
im sprostać. To hartuje, ale też wiele odbiera. Nie mogły pozwolić sobie na
słabość, ale przestały też akceptować ją u innych. Ten wątek to podstawowy
powód, dla którego zdecydowałam się zagrać w „Sierpniu w hrabstwie Osage".
Moja matka była wspaniałą kobietą. Pomyślałam, że dzięki tej roli będę mogła
ją lepiej zrozumieć. Spojrzeć na świat z perspektywy jej życiowych doświadczeń.
Słynie pani z tego, że
wyjątkowo skrupulatnie przygotowuje się do każdej roli. Jak było tym razem?
- Skarbie, jestem już stara, wiem
o życiu za dużo. Nie muszę już przygotowywać się do roli tali jak kiedyś. Znam
wielu ludzi, którzy przeszli przez raka, cierpienie, nadzieję, zwątpienie [Meryl Streep zaręczona była z aktorem Johnem Cazale, który zmarł na
raka, zanim się pobrali, w marcu 1978 roku]. Poznałam też z bliska temat
uzależnienia. Wielu moich przyjaciół dotknął ten problem. Chociaż nie
osobiście, to doświadczałam tego wszystkiego razem z nimi.
Czuje się pani staro?
- Mam 64 lata. Przeżyłam w życiu
wiele i przeżyłam wiele żyć moich bohaterek. Tak, obiektywnie jestem stara.
Ale wiesz, jak to jest w środku zawsze czujemy się młodsi, niż metryka
wskazuje.
Violet
mówi, że starzejąca się kobieta nie jest i nie
może być sexy.
A pani jak myśli?
- Totalnie się z nią zgadzam. W
naszej kulturze określenie „sexy” nie dotyczy kobiet po 45. roku
życia. Możemy się zachwycać, że kobieta się nieźle trzyma, ma dobrego chirurga,
nie wygląda na swój wiek. Ale sexy?! No way! To jest prawda
obiektywna dotycząca naszych czasów. Ale ja znam wiele kobiet, które były i są
sexy nawet po sześćdziesiątce.
A propos, w latach 70. spotkała
się pani z jedną z największych ówczesnych gwiazd polskiego kina - z Elżbietą
Czyżewską.
- O tak! Poznałyśmy się podczas
prób do spektaklu Andrzeja Wajdy w Yale School of Drama.
Zagrałyśmy razem w dwóch spektaklach - nie pamiętam tytułów [„Biesach”
Dostojewskiego i „Ojcu” Strindberga], Byłam zakwaterowana w tym samym budynku
co Andrzej, a Ela często go odwiedzała. Od razu zwróciłam na nią uwagę. Była
tak bardzo inna niż my, mocno już wówczas feminizujące Amerykanki. Niezwykle
piękna, kobieca, emanowała wręcz seksualnością. Kiedy się przeciągała - jak
kot - mężczyźni kamienieli. I była przy tym niebywale inteligentna - oczytana,
zawsze na bieżąco z polityką, miała mordercze poczucie humoru. Kochałam ją.
Uwielbiałam z nią rozmawiać i przyglądać się jej ukradkiem, kiedy rozmawiała
z innymi. Chciałam być taka jak ona. To na jej podstawie wyrobiłam sobie zdanie
o Europejkach jako istotach doskonałych.
Czy to prawda, że uczyła panią
polskiego akcentu, który wykorzystała pani potem
w filmie „Wybór Zofii”?
- Nie tyle uczyła, co po prostu
starałam się skopiować jej akcent, grając Zofię.
Jest taka legenda, że ukradła
jej pani tę rolę...
- Hm, naprawdę? Z perspektywy lat
pewnie można stworzyć taką legendę.
Jak pani znosi upływający czas?
- Nigdy nie zabiegałam o miano „sexy”. Owszem, w liceum byłam przez chwilę taką szkolną laseczką z
denionymi włosami, ale dość szybko z tego wyrosłam. Chciałam być traktowana
jako pełnoprawna istota ludzka, na równi z mężczyznami. Co w Hollywood nie było
i nadal nie jest łatwe. W latach 70., na początku kariery, startowałam w
castingu do głównej roli żeńskiej w „King-Kongu”. Odegrałam jakąś scenę, a
Dino De Laurentiis popatrzył na mnie wyraźnie niezadowolony i powiedział do
swojego syna po włosku: „Ona jest strasznie brzydka. Po co mi ją przyprowadziłeś?!’’.
Znam włoski. Zrozumiałam wtedy, że w życiu trzeba polegać na nieco mniej
ulotnych rzeczach niż uroda i seksapil. Dla mnie kobiecość zawsze sprowadzała
się do schludności i umiejętności zaistnienia w innych niż seksualność kategoriach.
W tym sensie nie bolą mnie moje 64 lata. Wbrew pozorom z wiekiem staję się
coraz bardziej pewna siebie. Rośnie też moje poczucie wartości. Bo jeśli nie
koncentrujesz się w życiu na tym, jak wyglądasz, ale na tym, kim jesteś, wiek
jest sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. Czuję się szczęściarą, że dożyłam moich
64 lat i jestem zdrowa. Wielu moich przyjaciół odeszło. Ciekawe jest też to,
że z wiekiem nie traci się apetytu na życie, wręcz przeciwnie - on rośnie.
Jaki komplement ucieszyłby
panią najbardziej?
- Że mam analityczny umysł? Ale
nie tylko. Chcę być komplementowana z wielu powodów: że jestem romantyczna,
wrażliwa, kochająca, piękna w szerszym niż zewnętrzna powłoka sensie. Że
potrafię genialnie imitować efekty choroby popromiennej i sprośne zbliżenia seksualne.
Ze dobrze wiosłuję i potrafię mówić slangiem z Bronxu. Jezu, jest
strasznie dużo rzeczy, za które można mnie pochwalić!
Mam ważenie, że kobiety zbyt
często koncentrują się na seksualności. Gdybym miała dać jakąś radę młodemu
pokoleniu kobiet, powiedziałabym: przestańcie myśleć ciągle o swojej wadze. Mężczyźni średnio co trzy minuty myślą o
seksie, a kobiety o... wadze. To taka strata czasu. Jak to o nas świadczy?!
Czytałam pani przemówienie na
cześć Emmy Thompson, kiedy wręczała jej pani nagrodę dla najlepszej aktorki
podczas gali National Board of Review dwa tygodnie temu.
Dotyczyło m.in. sytuacji kobiet w branży filmowej. Jest aż tak źle?
- Czy jest źle?! Jest
beznadziejnie. Walt Disney żył w pierwszej połowie XX wieku. Był rasistą,
antysemitą, mizoginem i męskim szowinistą. Z zasady nie zatrudniał kobiet w
twórczych zawodach i nigdy tego nie ukrywał. Ale minęło pół wieku od jego
śmierci i jeśli chodzi o gender, sytuacja w Hollywood w
zasadzie się nie zmieniła. Nadal rządzą tu mężczyźni.
Nie lubię narzekać, więc tylko
podam ci kilka danych dotyczących amerykańskiego kina wysokobudżetowego w 2012
roku: kobiety stanowiły 30 proc. postaci, które miały w scenariuszu swoje
kwestie; filmy, w których było mniej więcej tyle samo kobiet co mężczyzn lub
kobiety były w większości, stanowiły 10 proc. produkcji Hollywood w 2012 roku
- generalnie proporcja ta wynosiła średnio 2,25 mężczyzny na jedną kobietę.
Do tego dochodzi seksizm - liczba
nastolatek pokazywanych w filmach w kontekście seksualnym wzrosła od 2007 roku
o 32 proc. 26 proc. postaci kobiecych w filmach występuje przynajmniej półnago
- dwa razy tyle aktorek dostaje propozycję udziału w scenach, w których mają
się rozebrać. 80 proc. kobiecych dialogów w filmach w 2012 roku dotyczyło mężczyzn.
Powstał niedawno eksperyment -
film, w którym role kobiet i mężczyzn zostały zamienione. Mężczyźni spotykają
się w kawiarniach i rozmawiają o kobietach, a
one robią to, co zwykle w fiknach robią mężczyźni. Bardzo to było zabawne. Ale
rzeczywistość już taka zabawna nie jest. Gina Davis powołała
Institute of Gender
in Media i co roku robi szczegółowe badania
dotyczące sytuaq'i
kobiet w branży filmowej. Kobiety stanowią 9
proc. reżyserów w Hollywood. Kathryn Bigelow jest nadal jedyną
reżyserką, która otrzymała Oscara (2008) - a mamy XXI wiek! Jest tu kilka
wielkich i silnych kobiet - jak właśnie Kathryn, reżyserka
i scenarzystka Ava Du- vemay, scenarzystka Diablo Cody,
producentka Kathleen
Kennedy czy Lena Dunham, ale
jest ich garstka. A badania pokazują, że kobiety stanowią połowę widzów
wszystkich filmów.
Rozmawiałam ostatnio z Jane Fondą o pewnej nagrodzie filmowej, którą dostałam. Powiedziała
„Wow, jesteś jedną z pięciu kobiet, które dostały tę nagrodę w ciągu 28 lat jej
historii”. Mówiła to jako komplement, ale dla mnie to była obelga.
Pocieszające jest to, że w kinie niezależnym sytuacja kobiet wygląda znacznie
lepiej. W tym roku na Sundance Film Festival około połowy nominowanych filmów nakręciły reżyserki.
Dzięki zaangażowaniu w sprawy
kobiet w Hollywood i takim rolom jak Clarissa z
„Godzin” czy Ethel
z „Aniołów w Ameryce” stała się pani ikoną
ruchu gender.
- Jestem z tego powodu bardzo
dumna. Wspominam o tym, bo w Polsce gender to teraz
jeden z najbardziej dyskutowanych tematów.
- A o czym tu dyskutować?
W Polsce trwa obecnie krucjata
przeciw gender
- prowadzona przez Kościół katolicki i
środowiska prawicowe. Powstał nawet zespół parlamentarny „Stop ideologii gender”.
- Nie gadaj? Myślałam, że po
latach komunizmu dogoniliście już Zachód w sensie społeczno-kulturowym.
Chyba nie bardzo.
- No cóż, jako - jak to nazwałaś -
ikona gender mogę powiedzieć jedynie, że ta krucjata skazana jest na
porażkę.
Pomyślałam, że może wygłosiłaby
pani w tej sprawie jakieś krótkie przemówienie na zakończenie?
- Spróbuję. Domyślam się, że na tę
krucjatę wyruszyli głównie mężczyźni, więc powiem tak: Panowie, okłamujecie
się tak samo jak talibowie. Wyobraźcie sobie siebie jako drużynę sportową i
rozejrzyjcie się. W pierwszym składzie macie religijnych ekstremistów. Czy
naprawdę chcecie grać w tym klubie? Przyjrzyjcie się światu i kierunkowi, w
którym ewoluuje. Czy naprawdę myślicie, że możecie to zatrzymać?!
Przeszłość umiera w bólach, a
stary' porządek nie chce się poddać bez walki. Rozumiem to, ale z radością
zawiadamiam was, że reprezentujecie przegraną sprawę. Równość jest wielkim
marzeniem i przyszłością tego świata. Jesteśmy różni - kobiety i mężczyźni,
heterycy i geje, czarni i biali - ale wszyscy powinniśmy mieć równe szanse
wyrażania siebie i bycia sobą. Równe szanse w pracy, miłości i swojej własnej
drodze do szczęścia.
Panowie, tracicie władzę, a wasze
stare zasady odchodzą w niebyt. Goodbye!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz