niedziela, 19 stycznia 2014

Sarmata i despota



Premier ma realną władzę, prezydent jedynie „żyrandol”. Pierwszy chce pokazać, że w pocie czoła orze polityczne poletko, drugi czeka, aż samo urośnie.
Ale to Bronisław Komorowski ma lepsze widoki na obfite żniwa.
RAFAŁ KALUKIN, MICHAŁ KRZYMOWSKI


Różne bywały w Polsce modele kohabitacji prezydentów i pre­mierów. Gdy najwyższe urzędy sprawowali politycy z wrogich obozów, naturalnej rywalizacji mogło towarzy­szyć poszanowanie dla wzajemnych kom­petencji (Kwaśniewski z Buzkiem) bądź pełna fauli wolnoamerykanka (Lech Ka­czyński z Tuskiem). Różnie też układały się relacje politycznych przyjaciół. „Szorst­ka przyjaźń” Kwaśniewskiego z Millerem była w istocie wyniszczającą wojną na gó­rze, rujnującą cały obóz władzy. Na tym tle kohabitacja premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego może wyglądać na poli­tyczną idyllę. Premier rządzi, a prezydent komentuje. Tu pochwali, tam się skrzywi, czasem zdopinguje do śmielszych działań. Ale nie przeszkadza.
Tyle że idylla podszyta jest wzajemnym chłodem i narastającym brakiem zaufania. Po części wynikającym z zadawnionych urazów, ale i z dynamiki politycznej ostat­nich miesięcy.

Gdy trzy lata temu Donald Tusk demon­strował pogardę dla prezydenckiego ży­randola i z protekcjonalną wyższością wystawiał Komorowskiego, był w7 polskiej polityce jedynowładcą. Dziś jego popular­ność leci na łeb i coraz częściej słychać, że rządom Platformy najbardziej ciąż}7 sam Tusk. Na tym tle Bronisław
Komorowski, umacniający pozycję numer jeden na liście najpopularniejszych polityków, może czuć się dzieckiem szczęścia. Nikt nie zagraża jego ustrojowej pozycji, nie musi obmyślać żadnych strategii ani szarpać się z opozy­cją, nawet rachunki za niespełnione obiet­nice Platformy nie obciążają jego konta.
Istotą tej prezydentury jest balans. Po­kazać, że prezydent jest politykiem su­werennym i niepodatnym na wpływy niedawnego protektora, a zarazem nie stracić łączności z polityczną bazą. Nie tłu­maczyć się z błędów Tuska, ale i nie pięt­nować ich zbyt stanowczo, oraz jak ognia unikać spektakularnych konfliktów. Bo konflikt może się Polakom nie spodobać. Bo nie leży w naturze Bronisława Komo­rowskiego. Bo może sprowokować Tu­ska do sięgnięcia po broń ostateczną, jaką byłoby cofnięcie partyjnej rekomendacji w następnej elekcji prezydenckiej.
Zresztą premier ponoć już wiele miesię­cy temu zasugerował, że może być problem
ze sfinansowaniem kampanii Komorow­skiego z partyjnych funduszy. W otocze­niu głowy państwa jednak uznano, że pieniądze nie tak ważne. Urzędują­cy prezydent ma mele możliwości godnej autoprezentacji. W 2000 r. ubiegający się o reelekcję Aleksander Kwaśniewski nawet nie musiał się lansować na billbordach, a i tak wygrał w pierwszej turze.
Choć dziś reelekcja Komorowskiego też wydaje się pewna, to - jak wiadomo - po­lityka jest nieprzewidywalna. Warto więc pisać alternatywne scenariusze. W Plat­formie krąży pogłoska, że ośrodek pre­zydencki na wszelki wypadek stara się zbudować dodatkowe zaplecze niezależne od partyjnych hierarchii, oparte na popu­larnych samorządowcach, jak Rafał Dut­kiewicz, Wojciech Szczurek bądź Ryszard Grobelny. Komorowski bowiem zakłada, że jego głównym obciążeniem w walce o reelekcję może być szyld Platformy, i li­czy, że dzięki wsparciu niezależnych pre­zydentów miast mógłby7 przedstawiać się jako kandydat ponadpartyjny.
Zresztą, podpowiada polityk PO sympa­tyzujący z Komorowskim, to Tuskowi bę­dzie wtedy7 zależało na podczepieniu się pod głowę państwa. Przecież w 2015 roku kilka miesięcy7 po prezydenckich odbędą się wybory parlamentarne.
- To oznacza, że prezydent nie zamierza być spolegliwy? - pykamy.
- Żadnych awantur nie będzie, ale co ja­kiś czas zaznaczy swoją obecność. Czyli więcej tego samego.
Niedawna decyzja Komorowskiego w sprawie kontrowersyjnej ustawy, de­montującej system emerytalny, jest do­brym przykładem prezydenckiego balansu. Podpisał - bo gdyby tego nie zrobił, zafun­dowałby premierowi kryzys budżetowy. I zarazem zaznaczył swój dystans, kierując ustawę do Trybunału Konstytucyjne­go. Z pełną świadomością, że dokonana przez sędziów analiza obowiązujących już przepisów raczej nie doprowadzi do rady­kalnych rozstrzygnięć. Cofnięcie urucho­mionych już procesów, nawet będących na bakier z konstytucją, mogłoby bowiem przynieść trudne do oszacowania szkody.
Opowiada osoba z otoczenia głowy pań­stwa: - Prezydent nie jest miłośnikiem OFE, nasze dyskusje zawsze kończyły się jego pytaniem: „Czy z OFE ludzie będą dostawać więcej pieniędzy niż z ZUS? Je­śli nie, to nie ma sensu ich dłużej mamić”.
- Skoro tak, to dlaczego wysiał tę ustawę do Trybunału?
- Bo prawnicy mieli zastrzeżenia. Poza tym, gdyby tego nie zrobił, wszyscy by mó­wili, że chodzi na pasku Tuska. Premier zo­stał jednak uprzedzony o takiej decyzji. Nie było zaskoczenia.

Jeden ufa, drugi szanuje
Nie jest tajemnicą, że Tusk i Komorow­ski się nie lubią. Nie mają wspólnych te­matów, nie spotykają się z żonami, nie dzwonią do siebie, nie esemesują i nie e-mailują (zresztą prezydent nie korzy­sta z internetu). Nawet życzeń na imieni­ny sobie nie składają. Jak chcą się spotkać - a widują się średnio raz na dwa tygodnie - to umawiają się przez sekretariaty. Tusk przyjeżdża do Belwederu na wyznaczaną godzinę, omawiają co trzeba, 30-40 mi­nut i do widzenia.
To, jak bardzo ta komunikacja szwan­kuje, czasem może przyprawiać o ból zę­bów. Przykład pierwszy z brzegu: Rada Krajowa Platformy sprzed kilku tygodni. Tusk zaproponował na niej, by Komorow­ski zwołał okrągły stół z udziałem opozy­cji. Wcześniej powinien skonsultować to z prezydentem, ale Komorowski o dekla­racji Tuska dowiedział się z telewizji. Miał się żachnąć, że zachowanie premiera jest
„zabawne'1. Propozycję oczywiście odrzu­cił. - Okrągły Stół to było nadzwyczajne rozwiązanie, właściwe państwu niedemo­kratycznemu - stwierdził w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
Współpracownik głowy państwa: - Tusk źle znosi prezydenturę Komorowskie­go. Nawet jak się witają w sekretariacie przy urzędnikach, mówi: „Cześć, Bronek”. Inni, choćby od lat byli z Komorowskim po imieniu, w takich sytuacjach zwracają się do niego: „panie prezydencie”. Nawet Ta­deusz Mazowiecki tak robił.
Komorowski mimo braku sympatii jed­nak szanuje Tuska i uważa go za polityka dużej klasy. A jednocześnie za grosz mu nie ufa. Zdarza się, że mówiąc o nim, z apro­batą przywołuje opinię żony: „Anka uwa­ża, że to notoryczny kłamca”.
Z Tuskiem jest dokładnie na odwrót. Komorowskiemu ufa, choć go nie szanu­je. Uważa, że to jedna z niewielu osób, które nigdy nie wsadziłyby mu noża w plecy. Nie wynika to z życzliwości, po prostu wie, że takie zachowania nie leżą w naturze prezydenta. Stosunek Tuska do Komorowskiego zawsze był lekceważą­cy, na zasadzie - to taki wujcio. Pociesz­ny, ale bez błysku i podmiotowej pozycji. Wąsy, sygnet. Cały Bronek.
Nawet gdy Komorowski został mar­szałkiem Sejmu, Tusk trzymał go na odległość. Gdy miał jakąś sprawę, to prze­kazywał dyspozycje za pośrednictwem ówczesnego szefa klubu PO Zbigniewa Chlebowskiego. Albo kazał któremuś ze współpracowników pisać do Sejmu esemesy: „Premier prosi o przełożenie punk­tu obrad na piątek rano. Dzięki”. Do stałego repertuaru żartów otoczenia Tu­ska należały też docinki dotyczące życia prywatnego Komorowskiego: „Bronek wyszedł? No tak, pewnie żona już ziem­niaki wstawiła”.
Inna rzecz, że sam Komorowski nigdy nie aspirował do platformerskiego dworu. Nawet z zarządów? Platformy ulatniał się po angielsku. Przy krześle zostawał nese­ser, mówił, że zaraz wróci, i jechał do domu na Powiśle. Kiedy posiedzenie było już za­
kończone, dzwonił do asystenta i prosił, żeby przywiózł mu teczkę. Od meczów?, wina i cygar wolał wypady na Suwalszczyznę, domową nalewkę i biesiadowanie przy ognisku oraz wojskowej grochówce.

Zostali ulepieni z innej gliny. Komorow­ski wywodzi się ze starego arystokra­tycznego rodu. Od małego chował się w? towarzystwie duchów' wielkich przod­ków - hrabiów?, kasztelanów i starostów?, romantycznych awanturników strzegących polskości na przedmurzu chrześcijaństwa.
Tusk to nazwisko chłopskie, popularne na Kaszubach. Jeden z dziadków premiera mówił po polsku, drugi po niemiecku, lecz obaj określali się tak samo - że są danzigerami. Jeśli patriotyzm, to lokalny.
Młodość Komorowskiego to patriotycz­ne harcerstwo w Czarnej Jedynce, a później - już w czasach opozycji - organizowanie niepodległościowych manifestacji. Bie­gał po Warszawie ubrany w  czarną party­zancką skórę odziedziczoną po ojcu, który walczył w? oddziale AK na Wileńszczyźnie. Romantyczny wymiar polityki przesła­niał mu polityczne podziały w  opozycji lat 70. Choć instynktownie trzymał się bliżej nurtu niepodległościowego, to nie szukał ideowego zwarcia z KOR-owską lewicą. Ucieczka przed konfliktem pozostanie do­minującą cechą Komorowskiego polityka.
Młodość Tuska to gdańskie podwórko z chuligańskimi hierarchiami, a potem za­puszczanie włosów, palenie trawki i słu­chanie Hendriksa. Jego sprzeciw wobec PRL wyrastał z kontrkulturowego prag­nienia wolności, które w latach 80. ewoluować będzie ku fascynacji zachodnią myślą liberalną. To było już świadome działanie polityczne w? formacji gdańskich libera­łów? poszukującej tożsamości w polemice z głównym nurtem warszawskiej opozycji.
Młody Komorowski - rozmiłowany w narodowych mitach. Młody Tusk - do­magający się ich rewizji. „Polskość to nie­normalność” - napisał w ankiecie dla „Znaku” w 1987 r., co mu po latach prawica będzie wywlekać, wyrywając słowa z kon­tekstu, którym był dysonans pomiędzy ro­mantyczną wizją polskiej historii a Polską realną. „Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegra­nej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia i prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem” - nieco bełkodiwie pisał trzydziestoletni Tusk w owej ankiecie.
Po latach te różnice widać jak na dło­ni. O ile premier nabija się z pałacowych kandelabrów, o tyle prezydent lubi celebrę i sprawowanie funkcji reprezentacyjnej. Jego urzędnicy chwalą się, że w dziedzi­nie nominacji profesorskich, sędziowskich i ambasadorskich Komorowski nie ma żadnych zaległości. Ze uporządkowano portrety wiszące w Sali Hetmańskiej pałacu prezydenckiego i przygotowano porządną wizualizację znaków chorąg­wianych. No, i najważniejsze: w Belwede­rze odtworzono dawny gabinet marszałka Piłsudskiego wraz z adiutanturą. Premie­ra takie rzeczy nie interesują. Wystrój Kan­celarii Premiera to ostatnia rzecz, która by go zajmowała. Dla Donalda Tuska priory­tetem jest czysta władza.
Komorowski w głębi duszy pozostał sarmackim Polakiem katolikiem, izolują­cym się od świata w zaciszu szlacheckiego dworku, pielęgnującym tradycję, przyglą­dającym się wydarzeniom. Taki też wy­brał model prezydentury, wyczekujący i ostrożny. W epoce drapieżnej gry poli­tycznej może archaiczny, lecz - jak widać po sondażach - wyjątkowo przez Polaków ceniony.
Za to Tusk zachłannie zagarnia kolej­ne segmenty władzy. Pod jego rządami, których osiągnięcia premier najchętniej przelicza na kilometry autostrad, Polska z pewnością stała się mniej „przegrana, brudna i biedna”. Tyle że społeczne ocze­kiwania wobec despoty, nawet jeśli jest to despota szanujący reguły demokracji, są znacznie wyższe.

Bronka chata z kraja
W epoce przedplatformerskiej ich drogi przecięły się tylko raz. Był rok 1994. Rzą­dził SLD, a scena postsolidarnościowa była zdemolowana. Unia Demokratycz­na właśnie łączyła się z Kongresem Libe­ralno-Demokratycznym pod szyldem Unii Wolności. Szef UD Tadeusz Mazowiecki, rywalizujący o przywództwo z Bronisła­wem Geremkiem, chciał dokonać połą­czenia na własnych warunkach - tak, by zmarginalizować wpływy unijnej lewi­cy. W liberałach widział swych sojuszni­ków. Dopiął swego. Sam stanął na czele UW, a jedynym jego zastępcą został nie­dawny szef KLD Donald Tusk. Zaś sekre­tarzem generalnym uczynił Bronisława Komorowskiego, bezpartyjnego wicemi­nistra obrony w kolejnych solidarnościo­wych rządach.
Gdy po roku Mazowiecki opuszczał fo­tel lidera UW, jego zaplecze poszło w roz­sypkę. Komorowski odszedł z partii, a Tusk sam się zmarginalizował, zapadając w pa­roletni polityczny sen. Przebudził się pod koniec 2000 roku, gdy stanął do wal­ki z Geremkiem o przywództwo nad UW, a następnie w triumwiracie z Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyński budo­wał Platformę Obywatelską.
Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, ówczesna partia Komorowskiego, przez kilka miesięcy hamletyzowało, czy iść do PO, czy też pozostać w marniejącej AWS. „Olku, to sprawa wiarygodności” - Komo­rowski na jednym z konwentykli przema­wiał do rozumu orędownikowi skoku na
Platformę Aleksandrowi Hallowi. „I ty, i ja jesteśmy panami po przejściach. Gdy fa­cet mówi pierwszy raz, że z tą sekutnicą nie może już dłużej być, że poznał boginię, zakochał się, można jeszcze to zrozumieć. Ale jak to robi czwarty-piąty raz, to nikt już mu nie wierzy'. Ani w żonę sekutnicę, ani w boginkę. Wszyscy myślą, że chodzi o czteropokojowe mieszkanie”.
Zwyciężyła jednak opcja odejścia w ra­miona boginki. Platformę zasiliło grono znaczących politycznych osobowości z SKL - z Hallem, Janem Rokitą i Arturem Balazsem na czele. Na tym tle Komorowski nie wydawał się atrakcyjnym nabytkiem. Organizator struktur PO Paweł Piskor­ski pamięta, że "łuskowi na obecnym pre­zydencie w ogóle nie zależało. Ponoć się żachnął, że jest mu obojętne, które miejsce na liście wyborczej mu przypadnie. To wy­siłki Piskorskiego miały sprawić, że Komo­rowski dostał w wyborach 2001 r. biorącą „dwójkę”.
Jest paradoksem, że to właśnie lekce­ważący stosunek Tuska zaprowadzi Ko­morowskiego do pałacu prezydenckiego. Kolejne lata historii PO znaczyły bowiem polityczne mordy konkurentów Tuska przy bierności pozostającego na uboczu Komo­rowskiego - nawet wtedy, gdy marginalizo­wano bliskiego mu Rokitę i sprzyjającego mu Piskorskiego. Ten próbował nawet or­ganizować partyjną frakcję będącą prze­ciwwagą dla Tuska i do stanięcia na jej czele namawiał właśnie Komorowskiego.
Ale Komorowski, choć najpierw dal się namówić do kandydowania przeciw Tu­skowi, to wkrótce przeszedł na jego stro­nę. Przy okazji Tusk wymusił na nim akt ostatecznego poddaństwa, nakazując mu poinformowanie Piskorskiego o decyzji usunięcia go z szeregów partii.
Układność opłaciła się. Gdy rywale Tu­ska zostali już usunięci, a on sam od­puścił sobie walkę o „żyrandol”, partyjna nominacja w wyborach prezydenckich przypadła „Bronkowi”.

Rybak zarzucił sieć
Po przeprowadzce do pałacu nastąpił czas rewanżu. Teraz to Komorowski dawał Tu­skowi prztyczki. Już nazajutrz po ogłosze­niu wyników wyborów opuścił stanowisko marszałka Sejmu i wbrew Tuskowi reko­mendował na swego następcę Grzegorza Schetynę.
Do podobnej sytuacji doszło dwa dni po wyborach parlamentarnych w 2011 roku. Przed powierzeniem Tuskowi mi­sji tworzenia rządu prezydent umówił się na śniadanie ze Schetyną i ogłosił, że chciałby jeszcze przeprowadzić konsulta­cje z szefami partii parlamentarnych. Jak­by tego było mało, spóźnił się na spotkanie z Tuskiem, bo zagadał się z dziennikarza­mi. - Donald był wściekły. Ciskał gromy: „Ja wygrałem wybory; a on sobie konsulta­cje urządza? Palikota będzie się pytać, czy' mogę zostać premierem?” - wspomina je­den z polityków PO.
Przed laty to Tusk upokarzał Komorow­skiego, notorycznie opóźniając umówione spotkania i przetrzymując go w sekreta­riacie. Ale role się odwróciły. Tusk przy­jechał kiedyś do Belwederu na umówioną godzinę i dowiedział się, że musi pocze­kać, bo Komorowski jest w trakcie spot­kania. Wszedł po piętnastu minutach spędzonych w poczekalni, gdy się okaza­ło, że ważnym gościem prezydenta jest je­den z ministrów Kancelarii.
Za drobnymi złośliwościami kryje się jednak metoda, którą Komorowski stosu­je od lat. Paweł Piskorski opisywał ją nie­gdyś metaforą rybaka zarzucającego sieć - cierpliwie czekającego na połów. Po prze­prowadzce do pałacu prezydenckiego nic się nie zmieniło. Postępująca erozja rządu Tuska i rosnące szanse PiS na powrót do władzy nie motywują głowy państwa do aktywniejszej polityki. I nie zmieni tego ani niemiła Komorowskiemu perspekty­wa przyszłej kohabitacji z Jarosławem Kaczyńskim, ani też narastające w szeregach PO oczekiwanie na nowego męża opatrz­nościowego, pod skrzydła którego będzie można się schronić.
W szlacheckim dworku nikomu się nie spieszy, bo życie samo przynosi rozwiązania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz