Premier ma realną władzę,
prezydent jedynie „żyrandol”. Pierwszy chce pokazać, że w pocie czoła orze
polityczne poletko, drugi czeka, aż samo urośnie.
Ale to Bronisław Komorowski
ma lepsze widoki na obfite żniwa.
RAFAŁ KALUKIN, MICHAŁ KRZYMOWSKI
Różne bywały w Polsce modele
kohabitacji prezydentów i premierów. Gdy najwyższe urzędy sprawowali politycy
z wrogich obozów, naturalnej rywalizacji mogło towarzyszyć poszanowanie dla
wzajemnych kompetencji (Kwaśniewski z Buzkiem) bądź pełna fauli
wolnoamerykanka (Lech Kaczyński z Tuskiem). Różnie też układały się relacje
politycznych przyjaciół. „Szorstka przyjaźń” Kwaśniewskiego z Millerem była w
istocie wyniszczającą wojną na górze, rujnującą cały obóz władzy. Na tym tle
kohabitacja premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego może wyglądać na polityczną
idyllę. Premier rządzi, a prezydent komentuje. Tu pochwali, tam się skrzywi,
czasem zdopinguje do śmielszych działań. Ale nie przeszkadza.
Tyle że idylla podszyta jest
wzajemnym chłodem i narastającym brakiem zaufania. Po części wynikającym z
zadawnionych urazów, ale i z dynamiki politycznej ostatnich miesięcy.
Gdy trzy lata temu Donald Tusk
demonstrował pogardę dla prezydenckiego żyrandola i z protekcjonalną
wyższością wystawiał Komorowskiego, był w7 polskiej polityce
jedynowładcą. Dziś jego popularność leci na łeb i coraz częściej słychać, że
rządom Platformy najbardziej ciąż}7 sam Tusk. Na tym tle Bronisław
Komorowski, umacniający pozycję numer jeden na liście
najpopularniejszych polityków, może czuć się dzieckiem szczęścia. Nikt nie
zagraża jego ustrojowej pozycji, nie musi obmyślać żadnych strategii ani
szarpać się z opozycją, nawet rachunki za niespełnione obietnice Platformy
nie obciążają jego konta.
Istotą tej prezydentury jest
balans. Pokazać, że prezydent jest politykiem suwerennym i niepodatnym na
wpływy niedawnego protektora, a zarazem nie stracić łączności z polityczną
bazą. Nie tłumaczyć się z błędów Tuska, ale i nie piętnować ich zbyt
stanowczo, oraz jak ognia unikać spektakularnych konfliktów. Bo konflikt może
się Polakom nie spodobać. Bo nie leży w naturze Bronisława Komorowskiego. Bo
może sprowokować Tuska do sięgnięcia po broń ostateczną, jaką byłoby cofnięcie
partyjnej rekomendacji w następnej elekcji prezydenckiej.
Zresztą premier ponoć już wiele
miesięcy temu zasugerował, że może być problem
ze sfinansowaniem kampanii Komorowskiego z partyjnych
funduszy. W otoczeniu głowy państwa jednak uznano,
że pieniądze nie są aż tak ważne. Urzędujący prezydent ma mele możliwości godnej autoprezentacji. W 2000
r. ubiegający się o reelekcję Aleksander Kwaśniewski nawet nie musiał się lansować na billbordach, a i tak wygrał w pierwszej turze.
Choć dziś reelekcja Komorowskiego też wydaje
się pewna, to - jak wiadomo - polityka jest
nieprzewidywalna. Warto więc pisać alternatywne scenariusze. W
Platformie krąży
pogłoska, że ośrodek prezydencki na wszelki wypadek stara się zbudować dodatkowe zaplecze niezależne od partyjnych
hierarchii, oparte na popularnych
samorządowcach, jak Rafał Dutkiewicz, Wojciech Szczurek bądź Ryszard Grobelny.
Komorowski bowiem zakłada, że jego głównym obciążeniem w walce o reelekcję może być szyld
Platformy, i liczy, że dzięki wsparciu
niezależnych prezydentów miast mógłby7 przedstawiać
się jako kandydat ponadpartyjny.
Zresztą, podpowiada polityk PO
sympatyzujący z Komorowskim, to Tuskowi będzie wtedy7 zależało na podczepieniu się pod
głowę państwa. Przecież w 2015 roku kilka miesięcy7 po prezydenckich odbędą się wybory parlamentarne.
- To oznacza, że prezydent nie
zamierza być spolegliwy? - pykamy.
- Żadnych awantur nie będzie, ale co jakiś czas zaznaczy swoją obecność. Czyli więcej
tego samego.
Niedawna decyzja Komorowskiego w sprawie kontrowersyjnej ustawy, demontującej system emerytalny, jest dobrym
przykładem prezydenckiego balansu. Podpisał - bo gdyby tego nie zrobił, zafundowałby premierowi kryzys budżetowy.
I zarazem zaznaczył swój
dystans, kierując ustawę do Trybunału Konstytucyjnego.
Z pełną świadomością, że dokonana przez sędziów analiza obowiązujących już przepisów raczej nie doprowadzi do radykalnych rozstrzygnięć. Cofnięcie uruchomionych już
procesów, nawet będących na bakier z konstytucją,
mogłoby bowiem przynieść trudne do oszacowania szkody.
Opowiada osoba z otoczenia głowy państwa: - Prezydent nie jest
miłośnikiem OFE, nasze dyskusje zawsze kończyły się jego pytaniem:
„Czy z OFE
ludzie będą dostawać więcej pieniędzy niż z ZUS? Jeśli nie, to nie ma sensu ich dłużej mamić”.
- Skoro tak, to dlaczego wysiał tę
ustawę do Trybunału?
- Bo prawnicy mieli zastrzeżenia.
Poza tym, gdyby tego nie zrobił, wszyscy by mówili, że chodzi na pasku Tuska.
Premier został jednak uprzedzony o takiej decyzji. Nie było zaskoczenia.
Jeden ufa, drugi szanuje
Nie jest tajemnicą, że Tusk i
Komorowski się nie lubią. Nie mają wspólnych tematów, nie spotykają się z
żonami, nie dzwonią do
siebie, nie esemesują i nie e-mailują (zresztą
prezydent nie korzysta z internetu). Nawet życzeń na imieniny sobie nie
składają. Jak chcą się spotkać - a widują się
średnio raz na dwa tygodnie - to umawiają się
przez sekretariaty. Tusk przyjeżdża do Belwederu na wyznaczaną godzinę,
omawiają co trzeba, 30-40 minut i do widzenia.
To, jak bardzo ta komunikacja
szwankuje, czasem może przyprawiać o ból zębów. Przykład pierwszy z brzegu:
Rada Krajowa Platformy sprzed kilku tygodni. Tusk zaproponował na niej, by
Komorowski zwołał okrągły stół z udziałem opozycji. Wcześniej powinien
skonsultować to z prezydentem, ale Komorowski o deklaracji Tuska dowiedział
się z telewizji. Miał się żachnąć, że zachowanie premiera jest
„zabawne'1. Propozycję
oczywiście odrzucił. - Okrągły Stół to było nadzwyczajne rozwiązanie, właściwe
państwu niedemokratycznemu - stwierdził w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
Współpracownik głowy państwa: -
Tusk źle znosi prezydenturę Komorowskiego. Nawet jak się witają w
sekretariacie przy urzędnikach, mówi: „Cześć, Bronek”. Inni, choćby od lat byli
z Komorowskim po imieniu, w takich sytuacjach zwracają się do niego: „panie
prezydencie”. Nawet Tadeusz Mazowiecki tak robił.
Komorowski mimo braku sympatii jednak
szanuje Tuska i uważa go za polityka dużej klasy. A jednocześnie za grosz mu
nie ufa. Zdarza się, że mówiąc o nim, z aprobatą przywołuje opinię żony: „Anka
uważa, że to notoryczny kłamca”.
Z Tuskiem jest dokładnie na
odwrót. Komorowskiemu ufa, choć go nie szanuje. Uważa, że to jedna z niewielu
osób, które nigdy nie wsadziłyby mu noża w plecy. Nie wynika to z życzliwości,
po prostu wie, że takie zachowania nie leżą w naturze prezydenta. Stosunek
Tuska do Komorowskiego zawsze był lekceważący, na zasadzie - to taki wujcio.
Pocieszny, ale bez błysku i podmiotowej pozycji. Wąsy, sygnet. Cały Bronek.
Nawet gdy Komorowski został marszałkiem
Sejmu, Tusk trzymał go na odległość. Gdy miał jakąś sprawę, to przekazywał
dyspozycje za pośrednictwem ówczesnego szefa klubu PO Zbigniewa Chlebowskiego.
Albo kazał któremuś ze współpracowników pisać do Sejmu esemesy: „Premier prosi
o przełożenie punktu obrad na piątek rano. Dzięki”. Do stałego repertuaru
żartów otoczenia Tuska należały też docinki dotyczące życia prywatnego
Komorowskiego: „Bronek wyszedł? No tak, pewnie żona już ziemniaki wstawiła”.
Inna rzecz, że sam Komorowski
nigdy nie aspirował do platformerskiego dworu. Nawet z zarządów? Platformy
ulatniał się po angielsku. Przy krześle zostawał neseser, mówił, że zaraz
wróci, i jechał do domu na Powiśle. Kiedy posiedzenie było już za
kończone, dzwonił do asystenta i
prosił, żeby przywiózł mu teczkę. Od meczów?, wina i cygar wolał wypady na
Suwalszczyznę, domową nalewkę i biesiadowanie przy ognisku oraz wojskowej
grochówce.
Zostali ulepieni z innej gliny.
Komorowski wywodzi się ze starego arystokratycznego rodu. Od małego chował
się w? towarzystwie duchów' wielkich przodków - hrabiów?, kasztelanów i
starostów?, romantycznych awanturników strzegących polskości na przedmurzu
chrześcijaństwa.
Tusk to nazwisko chłopskie,
popularne na Kaszubach. Jeden z dziadków premiera mówił po polsku, drugi po
niemiecku, lecz obaj określali się tak samo - że są danzigerami. Jeśli
patriotyzm, to lokalny.
Młodość Komorowskiego to
patriotyczne harcerstwo w Czarnej Jedynce, a później - już w czasach opozycji - organizowanie niepodległościowych
manifestacji. Biegał po Warszawie ubrany w czarną partyzancką skórę odziedziczoną po
ojcu, który walczył w? oddziale AK na Wileńszczyźnie. Romantyczny wymiar
polityki przesłaniał mu polityczne podziały w opozycji lat 70. Choć instynktownie trzymał
się bliżej nurtu niepodległościowego, to nie szukał ideowego zwarcia z
KOR-owską lewicą. Ucieczka przed konfliktem pozostanie dominującą cechą
Komorowskiego polityka.
Młodość Tuska to gdańskie podwórko
z chuligańskimi hierarchiami, a potem zapuszczanie włosów, palenie trawki i
słuchanie Hendriksa. Jego sprzeciw wobec PRL wyrastał z kontrkulturowego pragnienia
wolności, które w latach 80. ewoluować będzie ku fascynacji zachodnią myślą
liberalną. To było już świadome działanie polityczne w? formacji gdańskich
liberałów? poszukującej tożsamości w polemice z głównym nurtem warszawskiej
opozycji.
Młody Komorowski - rozmiłowany w
narodowych mitach. Młody Tusk - domagający się ich rewizji. „Polskość to nienormalność”
- napisał w ankiecie dla „Znaku” w 1987 r., co mu po latach prawica będzie
wywlekać, wyrywając słowa z kontekstu, którym był dysonans pomiędzy romantyczną
wizją polskiej historii a Polską realną. „Piękniejsza od Polski jest ucieczka
od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego
tak często nas ogłupia, zaślepia i prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem” -
nieco bełkodiwie pisał trzydziestoletni Tusk w owej ankiecie.
Po latach te różnice widać jak na
dłoni. O ile premier nabija się z pałacowych kandelabrów, o tyle prezydent
lubi celebrę i sprawowanie funkcji reprezentacyjnej. Jego urzędnicy chwalą się,
że w dziedzinie nominacji profesorskich, sędziowskich i ambasadorskich Komorowski nie ma żadnych zaległości. Ze uporządkowano portrety
wiszące w Sali Hetmańskiej pałacu prezydenckiego i przygotowano porządną
wizualizację znaków chorągwianych. No, i najważniejsze: w Belwederze odtworzono
dawny gabinet marszałka Piłsudskiego wraz z adiutanturą. Premiera takie rzeczy
nie interesują. Wystrój Kancelarii Premiera to ostatnia rzecz, która by go
zajmowała. Dla Donalda Tuska priorytetem jest czysta władza.
Komorowski w głębi duszy pozostał
sarmackim Polakiem katolikiem, izolującym się od świata w zaciszu
szlacheckiego dworku, pielęgnującym tradycję, przyglądającym się wydarzeniom.
Taki też wybrał model prezydentury, wyczekujący i ostrożny. W epoce drapieżnej
gry politycznej może archaiczny, lecz - jak widać po sondażach - wyjątkowo
przez Polaków ceniony.
Za to Tusk zachłannie zagarnia
kolejne segmenty władzy. Pod jego rządami, których osiągnięcia premier
najchętniej przelicza na kilometry autostrad, Polska z pewnością stała się
mniej „przegrana, brudna i biedna”. Tyle że społeczne oczekiwania wobec
despoty, nawet jeśli jest to despota szanujący reguły demokracji, są znacznie
wyższe.
Bronka chata z kraja
W epoce przedplatformerskiej ich
drogi przecięły się tylko raz. Był rok 1994. Rządził SLD, a scena
postsolidarnościowa była zdemolowana. Unia Demokratyczna właśnie łączyła się z
Kongresem Liberalno-Demokratycznym pod szyldem Unii Wolności. Szef UD Tadeusz
Mazowiecki, rywalizujący o przywództwo z Bronisławem Geremkiem, chciał dokonać
połączenia na własnych warunkach - tak, by zmarginalizować wpływy unijnej lewicy.
W liberałach widział swych sojuszników. Dopiął swego. Sam stanął na czele UW,
a jedynym jego zastępcą został niedawny szef KLD Donald Tusk. Zaś sekretarzem
generalnym uczynił Bronisława Komorowskiego, bezpartyjnego wiceministra obrony
w kolejnych solidarnościowych rządach.
Gdy po roku Mazowiecki opuszczał
fotel lidera UW, jego zaplecze poszło w rozsypkę. Komorowski odszedł z
partii, a Tusk sam się zmarginalizował, zapadając w paroletni polityczny sen.
Przebudził się pod koniec 2000 roku, gdy stanął do walki z Geremkiem o
przywództwo nad UW, a następnie w triumwiracie z Andrzejem Olechowskim i
Maciejem Płażyński budował Platformę Obywatelską.
Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe,
ówczesna partia Komorowskiego, przez kilka miesięcy hamletyzowało, czy iść do
PO, czy też pozostać w marniejącej AWS. „Olku, to sprawa wiarygodności” - Komorowski
na jednym z konwentykli przemawiał do rozumu orędownikowi skoku na
Platformę Aleksandrowi Hallowi. „I
ty, i ja jesteśmy panami po przejściach. Gdy facet mówi pierwszy raz, że z tą
sekutnicą nie może już dłużej być, że poznał boginię, zakochał się, można
jeszcze to zrozumieć. Ale jak to robi czwarty-piąty raz, to nikt już mu nie
wierzy'. Ani w żonę sekutnicę, ani w boginkę. Wszyscy myślą, że chodzi o
czteropokojowe mieszkanie”.
Zwyciężyła jednak opcja odejścia w
ramiona boginki. Platformę zasiliło grono znaczących politycznych osobowości z
SKL - z Hallem, Janem Rokitą i Arturem Balazsem na czele. Na tym tle Komorowski
nie wydawał się atrakcyjnym nabytkiem. Organizator struktur PO Paweł Piskorski
pamięta, że "łuskowi na obecnym prezydencie w ogóle nie zależało. Ponoć
się żachnął, że jest mu obojętne, które miejsce na liście wyborczej mu
przypadnie. To wysiłki Piskorskiego miały sprawić, że Komorowski dostał w
wyborach 2001 r. biorącą „dwójkę”.
Jest paradoksem, że to właśnie
lekceważący stosunek Tuska zaprowadzi Komorowskiego do pałacu prezydenckiego.
Kolejne lata historii PO znaczyły bowiem polityczne mordy konkurentów Tuska
przy bierności pozostającego na uboczu Komorowskiego - nawet wtedy, gdy
marginalizowano bliskiego mu Rokitę i sprzyjającego mu Piskorskiego. Ten
próbował nawet organizować partyjną frakcję będącą przeciwwagą dla Tuska i do
stanięcia na jej czele namawiał właśnie Komorowskiego.
Ale Komorowski, choć najpierw dal
się namówić do kandydowania przeciw Tuskowi, to wkrótce przeszedł na jego stronę.
Przy okazji Tusk wymusił na nim akt ostatecznego poddaństwa, nakazując mu
poinformowanie Piskorskiego o decyzji usunięcia go z szeregów partii.
Układność opłaciła się. Gdy rywale
Tuska zostali już usunięci, a on sam odpuścił sobie walkę o „żyrandol”,
partyjna nominacja w wyborach prezydenckich przypadła „Bronkowi”.
Rybak zarzucił sieć
Po przeprowadzce do pałacu
nastąpił czas rewanżu. Teraz to Komorowski dawał Tuskowi prztyczki. Już
nazajutrz po ogłoszeniu wyników wyborów opuścił stanowisko marszałka Sejmu i
wbrew Tuskowi rekomendował na swego następcę Grzegorza Schetynę.
Do podobnej sytuacji doszło dwa
dni po wyborach parlamentarnych w 2011 roku. Przed powierzeniem Tuskowi misji
tworzenia rządu prezydent umówił się na śniadanie ze Schetyną i ogłosił, że
chciałby jeszcze przeprowadzić konsultacje z szefami partii parlamentarnych.
Jakby tego było mało, spóźnił się na spotkanie z Tuskiem, bo zagadał się z
dziennikarzami. - Donald był wściekły. Ciskał gromy: „Ja wygrałem wybory; a on
sobie konsultacje urządza? Palikota będzie się pytać, czy' mogę zostać
premierem?” - wspomina jeden z polityków PO.
Przed laty to Tusk upokarzał
Komorowskiego, notorycznie opóźniając umówione spotkania i przetrzymując go w
sekretariacie. Ale role się odwróciły. Tusk przyjechał kiedyś do Belwederu na
umówioną godzinę i dowiedział się, że musi poczekać, bo Komorowski jest w
trakcie spotkania. Wszedł po piętnastu minutach spędzonych w poczekalni, gdy
się okazało, że ważnym gościem prezydenta jest jeden z ministrów Kancelarii.
Za drobnymi złośliwościami kryje
się jednak metoda, którą Komorowski stosuje od lat. Paweł Piskorski opisywał
ją niegdyś metaforą rybaka zarzucającego sieć - cierpliwie czekającego na połów. Po przeprowadzce do pałacu
prezydenckiego nic się nie zmieniło. Postępująca erozja rządu Tuska i rosnące
szanse PiS na powrót do władzy nie motywują głowy państwa do aktywniejszej
polityki. I nie zmieni tego ani niemiła Komorowskiemu perspektywa przyszłej
kohabitacji z Jarosławem Kaczyńskim, ani też narastające w szeregach PO
oczekiwanie na nowego męża opatrznościowego, pod skrzydła którego będzie można
się schronić.
W szlacheckim dworku nikomu się
nie spieszy, bo życie samo przynosi rozwiązania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz