AGNIESZKA BURZYŃSKA
Ośrodek narciarski niedaleko
włoskiego Predazzo. Trzeci dzień tegorocznego urlopu premier wraz z rodziną
spędza jak zwykle na stoku. W pewnym momencie zmęczeni szusowaniem państwo
Tuskowie szukają miejsca na odpoczynek. Wybór pada na niewielką knajpkę na
uboczu. Jest prawie pusta. Szef rządu ściąga kask i zapala cygaro. Nie ma
pojęcia, że narciarz, który zatrzymał się nieco niżej i wyciągnął aparat, to paparazzi.
CYGARO I OŚMIU BOROWIKÓW
Mimo że w Dolomitach pełno jest
rodaków wyposażonych w kamery i telefony komórkowe, Donald Tusk czuje się
bezpiecznie i anonimowo. Narty to co prawda sport urazowy, ale idealny dla osób
publicznych. W kaskach i ciemnych okularach wszyscy na stoku wyglądają
podobnie. Zmiana miejsca wypoczynku też osłabiła czujność premiera. W tym roku
po raz pierwszy nie zarezerwował pensjonatu w ulubionej Moenie, gdzie od lat z
rodziną spędzał zimowy urlop, o czym wiedziało pół Polski. Wybrał luksusowy
apartament oddalony stamtąd kilkadziesiąt kilometrów.
Mija około 40 minut. Relaks
dobiega końca. Szef rządu gasi cygaro, cała rodzina zakłada narty i zjeżdża w
dół. Nadal nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, że towarzyszy im paparazzi. Zarówno narciarskie popisy premiera, jak i powrót do hotelu
zostają uwiecznione na fotografiach. Podobnie jak cały następny dzień urlopu
rodziny Tusków. Zdjęcia szefa rządu z cygarem pojawiają się w internecie we
wtorek wieczorem. Od tej chwili nastrój premiera znacznie się pogarsza. A gdy
się okazuje, że w narciarskim wypadzie w Dolomity Tuskowi towarzyszy cała
ośmioosobowa obstawa Biura Ochrony Rządu, pojawia się wściekłość.
- Donald na pewno nie miał
pojęcia, że tylu chłopaków z BOR pojechało z nim na narty, on tego nie znosi.
Współczuję chłopakom na miejscu i współczuję szefowi BOR. Donald, jak wróci,
to głowy im pourywa - mówi współpracownik premiera. Po tym jak w „Fakcie”
ukazały się zdjęcia limuzyn i ochroniarzy pakujących narty do bagażnika,
opatrzone tytułem „Ochrona Tuska w Alpach kosztuje tyle, co rok życia polskiej
rodziny! ”, samochody BOR nagle zniknęły spod hotelu. Tego dnia premier
wyruszył na przystanek skibusa i dostał się na stok, korzystając z lokalnego
darmowego transportu. - Był wściekły na siebie, bo to zdjęcie z cygarem to
ewidentna wizerunkowa wtopa, i wściekły na BOR, że przyprawili mu gębę jakiegoś
bonzy, który lubi się wozić, gdy on akurat nie znosi takiej ostentacji
- mówi współpracownik szefa rządu.
To prawda. Tusk wyjątkowo nie lubi świty BOR. Zwłaszcza podczas urlopu.
KAMUFLAŻ PRZED KIEROWNIKIEM
Siedziba Biura Ochrony Rządu. Luty
2008 r. Trwa gorączkowa narada, co robić w sytuacji, kiedy premier
poinformował, że jedzie na narty, ale ani on, ani jego otoczenie nie chce
powiedzieć dokąd. - To jest prywatny wyjazd i szef rządu nie życzy sobie
obstawy
- powtarzają jak mantrę
współpracownicy Tuska. Zapada decyzja, że trójka ludzi po- jedzie jednak na
miejsce i będzie ochraniać, ale tak, aby „obiekt” się nie zorientował.
- To była absolutna szopka.
Najpierw musieliśmy ustalić miejsce pobytu. Gdy jakimś cudem uzyskaliśmy
informacje i pojechaliśmy, to musieliśmy się ukrywać. Kabaret - wspomina
jeden z funkcjonariuszy. Premier rusza na narty. Sam pakuje sprzęt i bagaże do
służbowej toyoty. Siada za kierownicą. Nie wie, że w trasie towarzyszą mu dwa
specjalnie wynajęte na tę okoliczność samochody. Są białe, zwyczajne, by szef rządu
nie nabrał podejrzeń. Oba mają tablice rejestracyjne spoza Warszawy. Też dla
niepoznaki. Kierowcy to funkcjonariusze BOR, ale spoza osobistej ochrony Tuska,
żeby nie rozpoznał ich twarzy. W autach nie mają radiostacji, bo poza granicami
Polski nie mogą z nich korzystać. Kontaktują się przez telefony komórkowe.
Premier zatrzymuje się rzadko i na
krótko. Tankuje paliwo i jedzie dalej. Nie oszczędza silnika. - Jeździ po
męsku, na autostradzie potrafi grzać 190, a nawet 200 km/h - przyznaje jeden
z funkcjonariuszy. Po kilkunastu godzinach zakonspirowana kolumna dojeżdża do
Moeny. Tam opiekę nad premierem przejmuje druga ekipa. To też ludzie z BOR, też
spoza osobistej ochrony premiera. Jest wśród nich ratownik medyczny. Cała
trójka zna angielski i jeździ na nartach. Obserwują Tuska i jego rodzinę 24
godziny na dobę. Robią to jednak tak dyskretnie, że szef rządu nie zdaje sobie
sprawy z ich obecności.
Podobnie jest podczas kolejnych
urlopów. Trzech funkcjonariuszy na miejscu i eskorta przez Europę. Z biegiem
czasu współpraca cywilizuje się w takim stopniu, że współpracownicy premiera
przestają ukrywać nazwę miejsca, do którego udaje
się ich szef. Szef rządu również
godzi się z dyskretną obecnością ochroniarzy. Przed każdym wyjazdem dostaje
karteczkę z numerem telefonu, pod który ma dzwonić, gdyby coś się działo.
Prywatne eskapady Tuska zawsze podnoszą
ciśnienie w Biurze Ochrony Rządu. A gdyby coś się stało na drodze? Gdyby
zatrzymała go policja obcego kraju? Gdyby wywrócił się na nartach i nie mógł
się podnieść? Dlaczego nie może wsiąść do naszej bezpieczniejszej,
opancerzonej limuzyny i dać się zawieźć na miejsce? - funkcjonariusze jednych
tchem zadają pytania, dopowiadając, że gdyby wydarzyło się coś złego, cała
odpowiedzialność spadłaby na nich. - Premier jest normalnym facetem, który raz
w roku chce pobyć ze swoją rodziną, poprowadzić samochód i choć przez chwilę
poczuć się wolnym człowiekiem - argumentują z kolei współpracownicy Tuska.
- Wszystko pięknie, ludziom bardzo
się podoba, kiedy premier sam prowadzi samochód, wynajmuje apartament i bez
oficjalnej eskorty jeździ na nartach, ale chłopaki z BOR mają swoją robotę i
nie powinni się ukrywać przed kierownikiem przyznaje polityk PO i przypomina,
jak Radosław Sikorski podczas narciarskiego urlopu w Szwajcarii przewrócił się
na nartach tak nieszczęśliwie, że nie mógł się podnieść. Ochroniarz i ratownik
medyczny w jednej osobie zwiózł szefa dyplomacji na dół na własnych plecach. -
Gdyby chłopaka tam nie było, Szwajcarzy zorganizowaliby spektakularną akcję
ratunkową z drogim śmigłowcem, a na BOR nie zostawiono by suchej nitki -
przekonuje mój rozmówca.
- Ale osiem osób nie jest chyba potrzebnych
do tego, aby pomóc premierowi na stoku? - dopytuję, tym bardziej że poza Polską
BOR nie ma zbyt wielu możliwości działania. Nie może nikogo nawet wylegitymować,
nie mówiąc już o zatrzymaniu czy przeszukaniu.
- Osiem osób to rzeczywiście
przegięcie. Tym bardziej że żadna z tych ośmiu osób albo nie zauważyła
paparazziego robiącego zdjęcia przez dwa dni, albo co gorsza zauważyła i nie
ostrzegła Donalda. A co by było, gdyby to nie był aparat, tylko coś
groźniejszego? - przyznaje polityk PO. Od razu jednak dodaje, że VIP-y też nie
ułatwiają życia tym, którzy mają ich chronić.
PROCEDURY NA PAPIERZE
- Po Smoleńsku padło wiele słów na
temat bezpieczeństwa VIP-ów. Spisano zalecenia na papierze i tam pozostały -
opowiada ekspert w tej dziedzinie. Chodzi o zachowanie zarówno pojedynczych
polityków, jak i ich współpracowników. Programy wizyt, informacje o planach
premiera i prezydenta przekazywane są do BOR w ostatniej chwili.
Funkcjonariusze nie mają czasu na dokładne sprawdzenie. - Trudno tak pracować
- skarżą się BOR-owcy.
Po gmachu przy ul. Podchorążych w
Warszawie (to siedziba BOR) krąży anegdota. Otwarcie nowego mostu w Brzegu
Dolnym na Dolnym Śląsku, październik zeszłego roku. Na miejsce wybiera się
prezydent Bronisław Komorowski. Funkcjonariusze BOR jadą na miejsce. Tyle że
zamiast w Brzegu Dolnym pojawiają się w oddalonym o 70 km Brzegu. To zupełnie
inne miasto i inny most, ale Kancelaria Prezydenta, informując o wizycie,
zapomniała dodać, że chodzi o Brzeg Dolny, a nie ten zwykły Brzeg.
Ochraniani politycy często nie
zdają sobie sprawy z tego, że coś, co im wydaje się na pstryknięcie palców,
uruchamia całą machinę państwa. Ot, choćby prozaiczna sprawa: zmiana planów
podróży w jej trakcie. Mistrzem był w tym Jacek Rostowski. Jako wicepremierowi
przysługiwała mu ochrona. Jako minister finansów (teraz były) często
podróżował, więc potrafił już na lotnisku wypatrzyć, że jest jakiś inny lot,
który pozwoli mu być na miejscu pół godziny wcześniej. Tłumaczeń BOR-owca, że tak
nie można, bo on ma przecież broń i ta broń została zgłoszona na ten, a nie na
inny lot, nie przyjmuje. - To już pana problem - kwituje wszelkie prośby o trzymanie się pierwotnego planu podróży.
W takiej sytuacji funkcjonariusz
może zrobić dwie rzeczy. Albo zostawić swojego podopiecznego i pozwolić mu
lecieć samemu, albo zostawić broń. Obie rzeczy są sprzeczne z procedurami. To
jednak polityków nie interesuje.
Podobnie jak koszty. - Rzucili się
na nas za ośmioosobową delegację w Dolomity i jej koszty, a jak Kwaśniewski
siedzi ponad miesiąc w Szwajcarii, to kto płaci za hotel dla BOR-owca? A jak
Wałęsa lata po świecie, to kto za to płaci? Szukamy tańszych pokoi w pobliżu
hotelu VIP-a, choć powinniśmy być w tym samym co on, ale już same bilety
lotnicze wykańczają budżet. To jakiś absurd. Co z tego, że mamy pięknie
opisane procedury na papierze?! - opowiada jeden z funkcjonariuszy.
W rozważaniach finansowych pojawia
się również wątek Bogdana Borusewicza. Marszałek Senatu jest znany ze swojego
upodobania do częstych podróży do Gdańska. Czasem dwa razy dziennie. „Super Express” wytknął Borusewiczowi, że lata głównie w sprawach
prywatnych, a nie służbowych. Czasami po to, aby wyprowadzić psa. Reporterzy
tabloidu ustalili, że za jego loty Kancelaria Senatu zapłaciła prawie 400 tys.
zł. Nie dodali, że wraz z marszałkiem leci ochroniarz, który również kupuje
bilet. W Warszawie musi być limuzyna, która zawiezie go na lotnisko, a w
Gdańsku inna, która go odbierze.
Wysokie koszty i brak współpracy
to najczęstsze skargi ze strony chroniących. Ochraniani argumentują, że
politycy też ludzie i nie chcą być krępowani procedurami, a czasami marzą, by
poczuć się jak zwykli obywatele. Jeśli chodzi o zarzut braku dokładnych
programów wizyt oraz informacji na temat planów najważniejszych osób w
państwie, kancelarie zarówno premiera, jak i prezydenta przekonują, że polityka
to sprawa dynamiczna i rzadko kiedy można podać precyzyjny plan. - To po co są
prze - pisy? Gdyby ktoś to skontrolował, byłby spory kłopot dla urzędników
rządowych i prezydenckich, ale ostatecznie największa odpowiedzialność pewnie
spadłaby na chłopaków z BOR - denerwuje się mój rozmówca. Gdy proszę o rozmowę
z rzecznikiem Biura Ochrony Rządu, słyszę, że nie są to kwestie do publicznych
rozważań. Podobnie jak sprawa wysłania ośmiu ochroniarzy w Dolomity.
MYSZY HARCUJĄ
- Donald ma swoje dolce vita w Dolomitach, a my mamy swoje dolce vita - mówi mi uśmiechnięty urzędnik kancelarii premiera. Urlop
premiera, który w BOR wywołuje zamieszanie, w budynku przy Alejach Ujazdowskich
witany jest z radością. Mniejszy stres, mniejsza presja. - Kierownik nie
ciśnie ministrów, ministrowie nie cisną dyrektorów, a dyrektorzy nie cisną nas.
Życie bywa piękne - opowiada szeregowy pracownik.
Rzeczywiście w gmachu panuje
atmosfera rozluźnienia. Dla wielu urzędników to jedyny czas na pozałatwianie
własnych spraw. - Późniejsze poranki i brak siedzenia po nocach w pełnej
gotowości - przyznaje pracownik kancelarii. Niby życie toczy się normalnie, ale
wtajemniczeni wiedzą, że tak nie jest.
Sala na czwartym piętrze w KPRM.
We wtorek jak zwykle zbiera się rząd. Pod nieobecność jego szefa pracami Rady
Ministrów kieruje wicepremier Elżbieta Bieńkowska. To jej debiut w tej roli.
Program liczy tylko pięć punktów. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego ani
specjalnie ważnego. - Donald nigdy by nie pozwolił, żeby ministrowie zajmowali
się jakimś znaczącym projektem, gdy on jest na urlopie. Żaden dokument budzący
spory koalicyjne albo kłótnie pomiędzy ministrami nie ma szans na przyjęcie w
takim okresie. Zasada ograniczonego zaufania - śmieje się jeden z ministrów.
Posiedzenie jest więc formalnością. Bieńkowska prowadzi je w swoim żołnierskim
stylu. - Mogłoby tak być częściej. Z nią to jest krótka piłka. Jak chcę coś
załatwić z Elą, to decyzja zapada natychmiast. Tak albo nie, a jak nie, to
nawet wiadomo dlaczego - opowiada kolega z rządu.
Tak jest i tym razem. Posiedzenie
kończy się po 30 minutach. Minister spraw zagranicznych żartuje, że Bieńkowska
nie pobiła rekordu Pawlaka, ale była blisko. Były prezes PSL jako wicepremier
zakończył obrady w ciągu 20 minut.
URLOPOWE FATUM PREMIERA
- Sielanka za chwilę się skończy.
Kierownik wróci z nart, i zamiast wypoczęty, wróci zły - prognozuje jeden ze
współpracowników, dodając, że tym razem może być zły wyłącznie na siebie. - To
mógł być drugi w historii urlopów Donalda wypoczynek bez żadnego zamieszania w
kraju, a on z tym cygarem wyjechał - mówi jeden z ministrów, przypominając wszelkie
urlopowe kryzysy. A tych było wiele. Premier nie ma szczęścia do spokojnego
wypoczynku.
Już w 2008 r. musiał skrócić urlop
i wrócić do kraju po trzech dniach z powodu zamieszania po stanowczej
wypowiedzi unijnej komisarz Neelie Kroes o negatywnym zaopiniowaniu pomocy dla
polskich stoczni.
Kilka miesięcy później podczas
zimowego wypoczynku Tuska rozszalał się kryzys gazowy. Rosyjsko-ukraińska
wojna gazowa doprowadziła do ograniczenia dopływu gazu do krajów Europy
Środkowej i Zachodniej. Tusk nie wraca co prawda do Polski, ale przerywa
wakacje, aby z Dolomitów polecieć do Bratysławy na spotkanie szefów państw
Grupy Wyszehradzkiej właśnie na temat gazu.
Najgorzej było jednak dwa lata
temu. 12 stycznia 2011 r. rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy prezentuje
raport dotyczący katastrofy w Smoleńsku. W Polsce rozpętuje się polityczne
piekło. Początkowo rzecznik rządu twierdzi, że nie ma podstaw, aby premier
przerwał urlop. Ostatecznie jednak wsiada do rządowego embraera i leci do
Werony po szefa rządu. Tusk pojawia się w Warszawie na kilka godzin. Występuje
na konferencji prasowej, po czym wraca w Dolomity. Powrót szefa rządu w góry
jest oczywiście tajny. O tym, że Tusk poleciał do Werony po swoją rodzinę, nie
wie nawet ówczesny minister obrony narodowej, który jest przekonany, że jego
szef jest w Warszawie i spotka się z nim, aby omówić kryzysową sytuację.
- Utajnianie urlopów to było
jakieś szaleństwo - przyznaje polityk PO. Scenariusz był prosty. Premier
tydzień przed urlopem jest wszędzie: udziela wywiadów, występuje na
konferencjach. W tygodniu urlopowym pokazują się dwa wywiady w tygodnikach, w
poniedziałek i w środę, aby powstało wrażenie, że szef rządu przez cały czas
jest w kraju. Ministrowie nie odpowiadają na żadne pytania dotyczące wypoczynku.
Dopiero w ostatnich latach
kancelaria premiera zaczęła rezygnować z prób oszukiwania dziennikarzy.
- Współpracownicy Tuska w końcu
doszli do wniosku, że to bez sensu, bo i tak zawsze było jakieś wariactwo. A to
zamieszanie w służbie zdrowia, a to wojna w prokuratorze i pytania o to,
gdzie jest premier - mówi polityk PO i dodaje, że odkąd sami informują o
planach szefa rządu, urlopowe fatum zniknęło.
Pierwszy normalny urlop Tusk
spędził w ubiegłym roku. - Cisza, spokój, szacunek, budowanie, nic się nie
działo, tak jak teraz - opowiada współpracownik Tuska i dodaje: - Odpukać.
Wszak gdy rozmawiamy, premier
wciąż jest w Dolomitach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz