Dawno żadna książka
nie wywołała tyle zamieszania co „Resortowe dzieci”. Niezależnie od jej zalet
oraz wad okazało się, że ludzie chcą wiedzieć, kim są ci, którzy pouczają ich w
telewizji, radiu i prasie
Takiej reklamy można tylko pozazdrościć.
Awantura wokół książki napisanej przez Dorotę Kanię, Macieja Marosza i Jerzego
Targalskiego sprawiła, że pierwotny nakład - 10
tys. egzemplarzy - rozszedł się na pniu. Wydawnictwo zleca kolejne dodruki, bo
tytuł zajmuje pierwsze miejsce na liście księgarskich bestsellerów. Wiadomo,
że liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 100 tys., co jak na Polskę jest
wynikiem nadzwyczajnym. Książka, mimo że wyszła zaledwie miesiąc temu, ma nawet
poświęcone jej hasło w Wikipedii. Sukcesu nie da się wyjaśnić tylko tym, że jej
bohaterami są ludzie tacy jak Tomasz Lis, Monika Olejnik, Janina Paradowska czy
Jacek Żakowski, którzy od 20 lat ex cathedra pouczają Polaków, co jest słuszne,
a co nie. Sprzedażowy sukces książkowy wynikł ze skandalu wywołanego nie przez
autorów i wydawnictwo, ale przez bohaterów książki urażonych zawartymi w niej
ocenami.
Wszystkie zarzuty wobec książki,
wątpliwości co do doboru bohaterów, metodologii, są ignorowane przez czytelników
wykupujących kolejne egzemplarze. Wygląda na to, że ludzie wolą mieć książkę o
gwiazdach mediów z felerami, niż nie mieć żadnej.
O publikacji było głośno jeszcze
przed jej wydaniem. Znane były zapowiedzi i to, kto będzie jej bohaterem.
Już
wtedy na należącym do Tomasza Lisa portalu ukazał się tekst, który z
rozbrajającą naiwnością pokazywał dylemat
tych, którym książka nie mogła się spodobać: „Dyskutować czy przemilczeć?
Lustrowani przez prawicę dziennikarze o książce »Resortowe dzieci«”. Ani autor
tekściku, ani wypytywani przez niego dziennikarze nie odpowiedzieli na to
pytanie, bo woleli wyrazić oburzenie.
Książka ugodziła boleśnie.
Zgodnie z typowym dla siebie sposobem ekspresji zareagował Tomasz Lis. Mówił o
zaczepiających go „żulach z prawicowego lumpek- su". „To się w pale nie
mieści!" - pokrzykiwał w radiowej audycji. Dzięki książce Lis miał przynajmniej
o czym pisać wstępniaki do „Newsweeka" i komentarze na swoim portalu.
Twierdził, że polskim eksportowym hitem powinna być „skondensowana nienawiść”.
Pisał o prawicowych menelach i internetowym
szajsie. Przekręcał nazwisko Doroty Kani na „red. Kanialia". Grzmiał przy
tej okazji na pojawiające się w Internecie informacje na jego temat, które nie
mają żadnego związku z książką. Pojawił się bowiem wpis - być może parodia lub wytwór
internetowego hejtera - o rodzinie komunisty Lisienki, byłego czerwonoarmisty,
który po 1945 r. osiedlił się w Polsce. Owa postać miała spolszczyć nazwisko na
„Lis" i tym samym stać się protoplastą Lisów z Zielonej Góry. Sam
zainteresowany przekonywał, że nie ma nic wspólnego z żadnymi Lisienkami. „Za
Lisienków będę wytaczał procesy. Trudno, nie mam na to ochoty, ale nie mam
wyjścia” - zapowiedział.
Inna postać z książki - redaktor
naczelny „Polityki" Jerzy Baczyński - nazwała publikację „groteskowo-absurdalną”
próbą lustracji. Baczyński napisał, że
„Resortowe dzieci" to część prawicowego „wzmożenia" wywołanego
nadziejami na powrót PiS do władzy. To zresztą częstsza narracja - tu i ówdzie
pojawiają się stwierdzenia, że „prawica lustruje dziennikarzy". Baczyński
próbuje tłumaczyć powodzenie książki tym, że wielu jej czytelników to osoby...
niedojrzałe: „Książka ma spore powodzenie w kręgach czytelników prawicowej
prasy, bo dokładnie odpowiada lansowanej tam wizji III RP jako spisku komunistycznych
elit wraz z pseudoopozycją o komunistycznych i na ogół żydowskich korzeniach,
symbolizowaną przez Adama Michnika. Książka może też być atrakcyjna dla jakiejś
części tabloidowej, »pudelkowej« publiczności, bo autorzy przywalają medialnym
celebrytom, ujawniając ich
prawdziwe« nazwiska, obnażając
powiązania i niezasłużone kariery".
Poza tym Baczyński twierdzi, że
będzie wiele pozwów osób, które czują się urażone książką. Kroki prawne
zapowiedział Piotr Pytlakowski z „Polityki". Na razie pozew złożył Jacek Żakowski.
Nie zgadzał się z zakwalifikowaniem go do kategorii „resortowych dzieci” i
opublikowaniem jego wizerunku na okładce. Sąd przyznał mu rację częściowo -
odrzucił wniosek o wstrzymanie kolportażu
książki, zabronił za to wydawcy umieszczania Żakowskiego na okładce. Pozwani
nie oponowali zbytnio przeciw temu, zapowiedzieli, że w miejscu twarzy
Żakowskiego będzie znak zapytania.
PUBLICYŚCI „W SIECI”
KONTRA DOROTA KANIA
Kazus Żakowskiego ukazał różnice
w krytyce książki. Odpowiedzi mediów,
z którymi związani są
bohaterowie książki, mieściły się w utartym schemacie. Oprócz gniewnych
komentarzy nie było krytycznego rozbioru informacji zawartych w „Resortowych
dzieciach". Były teksty o tym, jak podli są tzw. prawicowi dziennikarze.
„Polityka” pisała, że prawica lubi grzebać w życiorysach. „Newsweek"
oznajmił, że na prawicy są jeszcze gorsze resortowe dzieci, bo m.in. Targalski
był w PZPR, a jego ojciec był komunistycznym historykiem. „Gazeta Wyborcza”
przedstawiła Dorotę Kanię jako finansową szantażystkę i oszustkę. Kania w
odpowiedzi zapowiedziała, że poda „Wyborczą" do sądu.
Krytyka odnosząca się do merytorycznych
braków książki była obecna tylko po tzw. prawej stronie. Odnosiła się do
niejasnego klucza doboru bohaterów, na skutek którego w publikacji znalazł się
na przykład Żakowski.
A obok niego Marcin Meller,
Tomasz Wróblewski i Jarosław Gugała.
Na brak jasno określonych
kryteriów zwrócili uwagę w czasie debaty z Dorotą Kanią w telewizji Republika
Bronisław Wildstein i Piotr Zaremba. To było preludium krótkiego, ale
gwałtownego sporu, który potem wybuchł. W międzyczasie swoje zastrzeżenia co do
braków książki wyraził w „Do Rzeczy" Cezary Gmyz. Podobnie wypowiadali
się Tomasz P. Terlikowski i Paweł Lisicki, który żałował, że autorzy nie
zdefiniowali pojęcia „resortowe dzieci".
Największe emocje wybuchły po wywiadzie,
którego Kania udzieliła Robertowi Mazurkowi, publicyście tygodnika „W
Sieci", w „Rzeczpospolitej". Mazurek zarzucił Kani zastosowanie
„metody Góringa: to ja decyduję, kto jest Żydem". Jednak nie to wywołało
awanturę. Ta zaczęła się od wymiany zdań na temat Piotra Zaremby, obecnie
również publicysty tygodnika „W Sieci" - a konkretnie zarzutu Kani, że
Zarembie zabrakło odwagi, bo nie napisał takiej książki jak ona. Wywołało to
spór między środowiskiem „Gazety Polskiej", czyli obrońcami Kani, a środowiskiem
tygodnika „W Sieci” i portalu Wpolityce.pl, czyli stroną Zaremby.
Nie był to spór, lecz kłótnia o ocenę dorobku Kani i Zaremby.
„Życia ci nie starczy, by
osiągnąć poziom Zaremby" - rzucił w wywiadzie publicysta „W Sieci". Kania
ripostowała, że Zaremba napisał tylko jedną dobrą książkę (spośród 10, które w
ogóle wydał) i „kilka dobrych analiz politycznych". Bardzo ostra była
reakcja Piotra Skwiecińskiego z „W Sieci”, który określił Kanię jako
nieudacznika: „Dorota Kania jest rówieśnicą Zaremby. Nie osiągnęła w zasadzie niczego, co można by choć w
przybliżeniu porównać z jego osiągnięciami. To, jak widać, boli”. Do tego
doszedł tekst Michała Karnowskiego, publicysty „W Sieci", który miał być
pojednawczy, co jednak nie wyszło, choćby za sprawą wezwania z jego strony:
„Doroto, weź proszę zimny prysznic, nie niszcz już uznania, jakie zdobyłaś za
»Resortowe dzieci«, i po prostu przeproś Piotra Zarembę".
W obronie swojej dziennikarki
odezwał się Tomasz Sakiewicz, naczelny „Gazety Polskiej”, w tekście pod
znamiennym tytułem „Ludzie »W Sieci« atakują Kanię": „To właśnie autorka
»GP« i współautorka »Re- sortowych dzieci« opublikowała dziesiątki bardzo
głośnych tekstów dotyczących komunistycznej przeszłości elit politycznych,
dziennikarskich i biznesowych. Kara, jaka ją za to spotkała, była taka sama jak
dla całego środowiska »Gazety Polskiej«: niemal oficjalny zakaz zapraszania do
głównych mediów elektronicznych”.
Ostry był głos dziennikarza
„Gazety Polskiej Codziennie” Wojciecha Muchy:
„Można zapewne wiele zarzucić
Dorocie Kani i książce, którą napisała z Maroszem i Targalskim. Fakt, że napisali ją właśnie ci, a nie inni
autorzy jest jednak symptomatyczny. Nie przypominam sobie Karnowskiego
stojącego na sali sądowej za tekst, który nie spodobał się służbom specjalnym,
rządzącej partii lub postkomunistycznemu biznesowi. Nie czytałem Michała
Karnowskiego ujawniającego cokolwiek poza oczywistościami. Zawsze z manierą
prowincjonalnego belfra, który po przewertowaniu podręcznej encyklopedii,
poradnika agitatora i słownika epitetów postanowił nieść kaganek oświaty w
zabitą dechami wieś”.
Spór wygasł równie szybko, co wybuchł.
Zwłaszcza że nie dotyczył książki, która ciągle jest księgarskim hitem.
„Pochylenie się nad rodowodem
elit III RP nie tylko ma sens, ale jest obowiązkiem socjologów. Nie wypełniają
go z powodu braku odwagi, musieli ich zastąpić dziennikarze. Można mieć różne
zastrzeżenia oraz wątpliwości do tej książki i sam je mam, ale z pewnością
można powiedzieć, że autorzy wnieśli istotny element do opisu tego, czym jest
III RP” - mówił
w wywiadzie dla „GP” Bronisław Wildstein.
Puentą niech będzie zdziwienie
należącego do Tomasza Lisa portalu NaTemat.pl, który w sobie tylko znany
sposób wyliczył, że książka jest tak popularna, iż trójka autorów już teraz
mogła zarobić dzięki niej nawet milion złotych.
DoRzeczy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz