W dzieciństwie, które
spędziłem w Kenii, nauczyłem się gospodarczego liberalizmu. Bo tam
każdy, nawet małe dziecko, musiał o siebie zadbać – mówi Jacek
Rostowski (PO), były wicepremier i minister finansów.
Po sześciu latach opuścił pan
gmach Ministerstwa Finansów. Jakie to uczucie?
JACEK Rostowski: Trochę jak z rehabilitacją. Niektórych rzeczy trzeba się
uczyć na nowo, ale wiadomo, że z dnia na dzień będzie lepiej.
Rzeczywiście jest lepiej?
Pyta pan o samopoczucie? Jest
dobre. Choć żałuję, że odszedłem z rządu tuż przed Bożym Narodzeniem. Zawsze
sobie przyrzekałem, że kiedy przestanę być ministrem, pojadę na długi urlop do
ciepłego kraju. Tymczasem były święta, więc pojechałem do Londynu, gdzie
pogoda była gorsza niż u nas. Ale trzy tygodnie z rodziną to też świetna
sprawa.
Zero rozmów o polityce?
Tak od razu się nie da. Ale
stopniowo przechodzę okres detoksykacji.
Podobno odszedł pan z rządu, bo
premier miał do pana żal za błędne oszacowanie deficytu budżetowego.
Co powiedział panu premier na
odchodne?
Było kilka rozmów, pierwsza już w
czerwcu. Przy każdej pytał, czy na pewno chcę odejść.
Zatrzymywał pana?
To nie była publiczna rozmowa i
niech tak zostanie.
A dlaczego właściwie chciał pan
odejść?
Po prostu uznałem, że sześć lat
wystarczy. I że resortowi przyda się nowa, świeższa perspektywa. Chciałem
odejść w momencie, gdy będzie widać, że gospodarka wyraźnie przyspiesza i że
wychodzimy z ekonomicznego zakrętu. I ten moment właśnie nadszedł.
Polska sobie poradziła z
kryzysem?
W okresie kryzysu jesteśmy liderem
wzrostu gospodarczego w całej Unii.
To najlepsza odpowiedź na to
pytanie.
Ale jednocześnie jesteśmy w
grupie outsiderów budżetowych wytykanych palcem przez Komisję Europejską.
Chwileczkę, dobrze by było, żeby
komentatorzy byli rzetelni. W okresie od 2007 do ubiegłego roku mieliśmy
czwarty najniższy wzrost długu publicznego w relacji do PKB w całej Unii
Europejskiej. A to oznacza, że w 24 krajach Unii zadłużenie wzrosło więcej niż
u nas. W dodatku połowa tego wzrostu to wina środków bezsensownie
przekazywanych do OFE. Gdyby nie one, bylibyśmy na trzecim miejscu.
Ale wyhamowanie gospodarcze w
latach 2012-2013 pana zaskoczyło.
Przewidzieliśmy je, choć nie w takim
stopniu, w jakim nastąpiło. Polityka gospodarcza musi być elastyczna. Zdolność
do reagowania na zmienną sytuację jest konieczna, bo nigdy nie da się dokładnie
przewidzieć przyszłości.
Spróbujmy jednak przewidzieć
pana przyszłość. Jakie ma pan polityczne plany?
Nie mam potrzeb zawodowych ani
politycznych. Jednak po sześciu latach pracy w Ministerstwie Finansów mam
doświadczenie, które może się naprawdę Polsce przydać. Obecnie jestem na ławce
rezerwowych.
Europarlament?
Zobaczymy.
Mówi się, że ma pan zagwarantowaną
wysoką funkcję w Unii Europejskiej.
Odpowiedź będzie identyczna jak na
poprzednie pytanie.
W pana życiu zawsze było dużo
zmian. W wieku siedmiu lat przedzierał się pan do szkoły przez busz w Kenii,
gdzie pana ojciec był dyplomatą. A sześć lat później chodził do elitarnej
szkoły dla chłopców w Anglii.
Bo w Kenii każdy, nawet małe
dziecko, musiał o siebie zadbać. Miałem też w życiu okresy spokojniejsze. W
końcu przez lata byłem wykładowcą, m.in. na Uniwersytecie Londyńskim.
Generalnie zmiany w życiu nauczyły mnie tego, by się w stu procentach angażować
w to, co w danym momencie się robi. A także tego, żeby w pewnym momencie umieć
sobie powiedzieć: „Dość. Zrobiłem to, co mogłem, przyszedł moment, żeby podjąć
inne wyzwania”.
Urodził się pan w Wielkiej
Brytanii.
Jako dziecko mówił pan po
polsku?
Do piątego roku życia wyłącznie.
Później nauczyłem się angielskiego i mimo że w domu mówiliśmy jedynie po
polsku, to w wieku dwudziestu kilku lat mówiłem z lekkim akcentem. Właśnie
wtedy, gdy pisałem pracę magisterską u prof. Normana Daviesa, poznałem narzeczoną Polkę i mój polski znowu się poprawił.
Kiedy pierwszy raz przyjechał
pan do Polski?
W1976 r., w wieku 25 lat. To była
prywatna podróż.
Pierwsze wrażenie?
Po wyjściu z hali przylotów
dostałem 200 zł mandatu. Milicjant powiedział, że za deptanie trawnika. Problem
w tym, że tam nie było żadnej trawy, tylko błoto. Gdy próbowałem to tłumaczyć,
usłyszałem: „To właśnie przez takich jak wy nie ma tu trawy! ” Chwilę później
podszedł do mnie ten sam milicjant z pretensją, że przeszedłem przez jezdnię
nie na przejściu dla pieszych. „To teraz wrócicie i przejdziecie jeszcze raz,
tym razem na pasach”. Absurd polegał na tym, że aby to zrobić, musiałem znowu
nielegalnie przejść nie na pasach. Dla mnie to był taki przyspieszony kurs PRL.
W1980 r. zgłosił się pan w
Londynie do późniejszego prezydenta RP na uchodźstwie.
Ryszard Kaczorowski był wtedy
ministrem spraw krajowych, zgłosiłem się, żeby mu pomagać. To był początek intensywnych
kontaktów z ludźmi „Solidarności”
W tym z pana dzisiejszym
oponentem prof.
Leszkiem Balcerowiczem. Poznaliśmy się w czasie stanu wojennego na konferencji w British Association for Slavonic
and East European Studies. Pamiętam, jak
później wywoziłem z Polski teksty ekonomiczne - jego i Janka Winieckiego. Chciałem je opublikować w Wielkiej Brytanii.
Podczas odprawy zainteresowały one urzędnika. Artykuły nie były podpisane, więc
pytali, kto je napisał. A ja na to, że nie mam pojęcia. Wiozę je do recenzji, a
takie teksty zawsze mają usunięte nazwiska autorów. Chcieli mi je zarekwirować,
ale w końcu się przestraszyli skandalu za granicą. Wtedy z Leszkiem
spotykaliśmy się dosyć często.
Czyli jesteście na ty?
Byliśmy przez jakieś 30 lat.
Dopiero trzy lata temu podczas debaty o OFE kazał mi do siebie mówić „panie
profesorze”
Śmieje się pan, ale chyba ma
pan żal. Staram się zrozumieć emocje,
które nim kierują w sprawie OFE. Nie do końca mi się udaje. Uważam, że reforma
emerytalna była w 80 proc. dobra. To w sumie pozytywna ocena i tych 80 dobrych
procent nie zmieniamy. Ale nie rozumiem, jak to jest, że Leszek Balcerowicz nie
może się przyznać do tego, że w 20 proc. popełniono wtedy poważny błąd
destabilizujący polskie finanse publiczne na dziesięciolecia. Przeciwnicy
zarzucają panu, że zmieniając system emerytalny, podważa pan zaufanie ludzi do
reform.
W rzeczywistości jest dokładnie na
odwrót. Nie możemy społeczeństwu proponować nowych reform, jeśli nie umiemy
naprawić starych. Twierdzenie, że „koło historii toczy się w jedną stronę”
kojarzy mi się z inną epoką.
Ale „cztery wielkie reformy
Buzka” to była forma umowy społecznej.
Pan ją zerwał.
Jeśli wprowadzenie OFE było umową
społeczną, to duża jej część była napisana drobnym drukiem. I jak to bywa z
takimi zapisami, okazała się bardzo droga dla klienta. Kosztowało to już
Polaków dokładnie 17 mld zł i gdyby nie nasza ustawa, kosztowałoby kolejne 2
mld każdego roku.
A zarzut, że narusza pan świętą
własność prywatną? Że wywłaszcza Polaków?
Skrajne nieporozumienie. Z ustaw
wprowadzających tamtą reformę emerytalną jednoznacznie wynika, że środki
odprowadzane do OFE są składką na ubezpieczenia społeczne. A zatem publiczne,
a nie prywatne. To raczej osoby, które propagandowo wmawiały Polakom co innego,
powinny się tłumaczyć.
Jedną z takich osób jest chyba
prezydent Bronisław Komorowski. Ostatnio skierował ustawę do Trybunału
Konstytucyjnego, więc zapewne ma wątpliwości.
Dostał na biurko ustawę, która
wzbudzała bardzo wiele skrajnych, niesprawiedliwych opinii krytycznych. Mamy
przecież do czynienia z wielką wojną o wielkie pieniądze. To dobrze, że
prezydent chce, by Trybunał się wypowiedział w tej sprawie. Ja się z tego
cieszę, bo lepiej, żeby wszelkie wątpliwości zostały rozwiane.
„Nie ma co udawać, że ustawa o
OFE to rozwiązanie pożądane. Ta reforma jest konieczna głównie ze względu na
budżet” - powiedział prezydent
w RMF. Z tego wynika, że
traktuje pana reformę jako zło konieczne.
I w tej akurat sprawie z panem
prezydentem się nie zgadzam.
Jako polityk czy jako
ekonomista?
Jako ekonomista.
Pan jest też politykiem.
W demokratycznym kraju minister
finansów musi być politykiem. Powiem więcej: nasi najgłośniejsi eksperci
medialni są często bardziej polityczni niż niektórzy otwarcie zdeklarowani
politycy. Trzeba też pamiętać, że są oni często powiązani z instytucjami
finansowymi. Widać to jasno na przykładzie dyskusji o OFE.
Leszek Balcerowicz też jest
powiązany z instytucjami finansowymi?
Nie wiem, jak dokładnie jest
finansowana fundacja FOR. Ale w przypadku samego Leszka nie mam wątpliwości, że
jego wypowiedzi, choć błędne i nieodpowiedzialne, są w stu procentach
szczere. Zresztą nie ma takich pieniędzy, za które można by kupić tak duże
emocje (śmiech).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz