środa, 8 stycznia 2014

Grzebanie w życiorysach



CEZARY ŁAZAREWICZ

W 2012 r. napisałem arty­kuł o Rajmundzie Kaczyńskim - zmar­łym w 2005 r. ojcu pre­miera i prezydenta. Był to tekst o bohaterze powstania warszaw­skiego, który po wojnie próbował się dostosować do rzeczywistości PRL. Od lat 50. pracował na Politechnice Warszawskiej, jeździł na Zachód jako ministerialny eks­pert i był odznaczany medalami przez ówczesną Radę Państwa. Wstąpił nawet w latach 60. do „przykomunistycznego” Związku Bojowników o Wolność i Demo­krację (tak pisał o ZBoWiDzie prawi­cowy publicysta Krzysztof Wyszkowski). A po 1989 r. raczej wolał czytać „Gazetę Wyborczą” niż „Gazetę Polską”. I był dość sceptycznie nastawiony do nadchodzą­cego w 2005 r. wyborczego zwycięstwa PiS. - Boże, uchroń Polskę przed moimi synami narwańcami - mówił wtedy do Zofii Kowalewskiej-Jastrzębskiej, swojej koleżanki z powstania.


Tekst nie był ani napastliwy, ani nie piętnował Rajmunda Kaczyńskiego. Był to portret człowieka uczciwego, ale uwikła­nego w PRL, daleki od wizji niezłomnego bojownika. Zapewne dlatego, gdy tylko się ukazał, na prawicowych portalach rozpę­tało się piekło. Dziennikarze niepokorni uznali, że zajmowanie się przeszłością Kaczyńskich to dno, bagno moralne, paszkwilanctwo, psucie standardów i zbieranie smrodliwych plotek.
W prawicowym ścieku mogłem prze­czytać o sobie, że sam jestem synem oprawcy, jednak ci, którzy to pisali, nie mieli pewności, czy był on z UB, SB, czy z SS.
Najpierw odpór dał mi sam Jarosław Kaczyński, mówiąc, że to poniżej jego godności pozywać mnie do sądu, a zaraz potem rzuciły mi się do gardła prawicowe autorytety dziennikarskie, wśród nich rów­nież takie, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. „Sprawia to wrażenie pisania pod z góry założoną tezę, że u Kaczyń­skich działo się niedobrze, a czytelnik ma odnieść złe wrażenie o całej rodzinie”
- pisała Jadwiga Chmielowska, skarbnik Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. „Dziennikarz piszący pod z góry posta­wioną tezę i na zamówienie przestaje być dziennikarzem, jest szują i rzeczni­kiem prasowym układu” - zawyrokowała Chmielowska. A że SDP miało już przechył na prawą stronę, więc szybko obwołano mnie czarną owcą. W lipcu 2012 r. zarząd główny SDP nominował mnie do tytułu Hieny Roku, bo ich zdaniem źle napisałem o rodzinie Kaczyńskich. Według SDP tekst powstał tylko po to, by uderzyć w Jarosława Kaczyńskiego, a jego największą wadą jest to, że rani uczucia żyjących bliskich Raj­munda, czyli samego Jarosława Kaczyń­skiego. - Takiego lustrowania rodziców polityków jeszcze w polskiej prasie nie było - wyjaśniał w miesięczniku „Press” Piotr Legutko, wiceprezes SDP.

LUSTROWAĆ - TAK, ALE NIE NASZYCH
Ostrzeżenie SDP potraktowałem serio, tak jak się na Sycylii traktuje przysłanie zdechłej ryby. Ten znak zapowiada tam śmierć. Mnie też prawicowi publicyści próbowali ukatrupić, więc poszedłem do sądu i do dziś walczę. Miałem nadzieję, że skoro „niepo­korni” i „niezależni” tak wysoko postawili moralną poprzeczkę, to nie będą się sami pod nią czołgać. Myliłem się. Okazało się, że standardy, które sami wyznaczyli, mają obowiązywać tylko innych.
Kilka tygodni później „Gazeta Polska” zlustrowała nieżyjącego ojca prezydentowej Komorowskiej. Tekst był napisany z tezą i tylko po to, by dołożyć prezyden­towi. Bez wątpienia tekst ranił też uczucia Anny Komorowskiej, a mimo to ani SDP, ani tygodnik „Uważam Rze” ani bliźniacy Karnowscy, ani prezes SDP Krzysztof Skowroński publikacji nie potępili. Później była jeszcze lustracja rodziców sędziego Igora Tulei, bo wydał zły wyrok w spra­wie akcji CBA na doktora G.; wylewanie kubłów pomyj na rodzinę Danuty Wałęsy przez historyka Sławomira Cenckiewicza, który od lat zwalcza męża pani Danuty jako agenta SB, oraz systematyczne wyciąganie przeszłości ojców Moniki Olejnik i Andrzeja Morozowskiego.
Prawicowe autorytety dziennikar­skie milczały nawet wtedy, gdy ich kole­dzy z pisowskiego portalu próbowali ze śmiertelnie chorego człowieka zrobić pijaka, który ma tak duże parcie na szkło, że nawet po alkoholu nie potrafi zrezygno­wać z występów w telewizji.
Bo przecież nie chodziło o trzymanie się żadnych wyśrubowanych standardów; zachowania etyczne bądź nie, ale o odpo­wiedź na proste pytanie, czy dopusz­czalne jest opisywanie nieżyjącej rodziny współczesnych bohaterów. Związani z PiS publicyści mają na to jasną odpowiedź: Dopuszczalne. Ale nie naszych.
W ten standard doskonale się wpisuje książka „Resortowe dzieci” Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza. Autorzy postawili w niej w jak najgor­szym świetle wszystkich tych dziennika­rzy, za którymi nie przepadają: od Jacka Żakowskiego po Monikę Olejnik. Teza, którą próbują udowodnić w książce, jest dość przewrotna: zrobili kariery, bo albo sami służyli komunistom i esbekom, albo ich rodzice im się wysługiwali. Nie ma znaczenia, że jest to twierdzenie w wielu wypadkach naciągane i trudne do udo­wodnienia. Liczy się to, że dzięki tej publikacji można opluskwić tych, którzy przez lata narazili się Pis-owcom lub ich wyznawcom. Takich jak redaktor Tomasz Sekielski, gwiazda TVN i TVP, który pod­padł im kilka lat temu, bo pokazał tajne negocjacje Samoobrony z PiS. Dzięki filmowi, który pokazał w TVN, każdy mógł zobaczyć, że wiceprezes PiS Adam Lipiński jest gotów przekupić ludzi z Samoobrony rządowymi stanowiskami, byle tylko wrócili do koalicji.
Teraz się dowiadujemy, że Sekielski działał z premedytacją. Kania z kolegami dokopali się do wstrząsającej informa­cji, że ojciec redaktora Sekielskiego był nauczycielem języka rosyjskiego w Byd­goszczy. Sekielskiemu nie pomogłoby nawet to, że jego ojciec uczyłby węgier­skiego i znał osobiście premiera Viktora Orbana, ulubieńca polskiej prawicy. Bo ma na sumieniu również to, że ujawnił, iż według dokumentów IPN ekspert Anto­niego Macierewicza Chris Cieszewski był zarejestrowany przez SB jako tajny współ­pracownik „Nil”. Gdyby ujawnił, że z SB współpracował któryś ekspert z komisji Macieja Laska, na pewno na prawicowych forach byłby wychwalany pod niebiosa i nikt by mu ojca rusycysty nie wypominał.
Tak jak nikt nie wypomina dzienni­karzowi „Gazety Polskiej” Antoniemu Zambrowskiemu ojca stalinisty, pobytu w Moskwie ani radzieckiej szkoły podsta­wowej. Bo dla prawicowych lustratorów nie ma znaczenia, co kto robił wcześniej, ale co robi teraz. Gdyby Zambrowski pra­cował dziś w TVN czy „Polityce”, pewnie wylądowałby na okładce „Resortowych dzieci” być może zamiast Adama Michnika. Przyznała to nawet sama autorka Dorota Kania, wyjaśniając, dlaczego w publikacji nie ma nic o Antonim Zambrowskim: - Bo on przeszedł na jasną stronę mocy.



PARADOKS SZAREJ SIECI
Marcinowi Wolskiemu, satyrykowi zwią­zanemu z „Gazetą Polską” „Resortowe dzieci” przypominają dno Morza Egej­skiego po spuszczeniu wody. Nagle ukazał się Wolskiemu krajobraz, który z pojedyn­czych wysepek stworzył sieć podwodnych grzbietów i łańcuchów. To zapewne jest ta szara sieć, o której wspominał przed laty Jarosław Kaczyński. Najdziwniej­sze, że tę błyskotliwą uwagę robi facet, który sam mógłby być potraktowany jako wyspa z Morza Egejskiego, bo przecież był sekretarzem partii w latach 70. i stał na czele organizacji partyjnej w radiowej Trójce. Gdyby Wolski był po drugiej stro­nie barykady, to Dorota Kania opisałaby go zapewne jako kacyka partyjnego, który swoją całą późniejszą karierę zawdzię­cza temu pezetpeerowskiemu epizodowi z połowy lat 70.1 nie miałoby znaczenia, że Wolskiego w stanie wojennym wyrzu­cono z radia, dostał wilczy bilet i nie mógł znaleźć pracy.
Tak jak dla autorów książki nie ma znaczenia, że Wojciech Reszczyński, dzisiejsza gwiazda katolickiego „Naszego Dziennika”, przyszedł do Trójki w stanie wojennym. Ich interesuje tylko to, że w tym samym czasie pojawiła się tam Monika Olejnik, choć jej pozycja była wówczas nieporównywalna z Reszczyńskim. Gdyby było inaczej, to przecież Olejnik, a nie Reszczyński, prowa­dziłaby w redakcji „Teleexpressu” słynne spotkanie w 1987 r. z generałem Wojcie­chem Jaruzelskim, na którym dzisiejszy niepokorny przymilał się do I sekretarza partii.
Paradoks polega na tym, że jednym z autorów książki jest Jerzy Targalski, który sam jest resortowym dzieckiem.
Jego ojciec, posługując się retoryką auto­rów, był komunistycznym propagandzi­stą pracującym w Zakładzie Historii Partii przy KC PZPR. Targalski junior ma też za sobą kilkuletni epizod w PZPR. Co ciekawe, gdy w latach 70. robił dzięki partii karierę, Adam Michnik, którego dziś Targalski piętnuje i któremu wytyka resortowe korzenie, odwiedzał głównie areszty PRL.
W książce Targalskiego próżno by szukać informacji o jego koledze z zarządu Polskiego Radia Krzysztofie Czabańskim. A przecież na jego przykładzie można by z łatwością udowodnić lansowaną przez autorów tezę, że system sięgnął po sprawdzone kadry, które gwarantowały mu ciągłość władzy.
Bo przecież z łatwością można przeprowa­dzić dowód, że Czabański sprawował funk­cję prezesa Polskiego Radia tylko dlatego, że służył wcześniej jako funkcjonariusz PZPR reżimowi komunistycznemu.
Nie ma też słowa o gwieździe Radia Maryja - prof. Jerzym Robercie Nowaku, peerelowskim dyplomacie, który był kon­taktem operacyjnym SB o pseudonimie „Tadeusz”. Zanim stał się zaciekłym wro­giem III RP, grubej kreski, rządów po okrą­głym stole, przyszedł do premiera Tadeusza Mazowieckiego prosić, by ten go wysłał na placówkę do Budapesztu jako swojego reprezentanta. Być może gdyby go Mazo­wiecki wtedy nie odtrącił, dziś Nowak miałby swój felieton w Agorowym Radiu Tok FM zamiast w Radiu Maryja. Trudno zrozumieć, dlaczego zabrakło w książce informacji o jego działalności, a jest w niej Jacek Żakowski, który nie miał rodziców w resorcie ani sam w nim nie służył.
„Bo ma resortową mentalność” - powiedziała Dorota Kania, dodając, że publicysta „Polityki” pisze takie rzeczy, które jej się bardzo nie podobają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz