CEZARY ŁAZAREWICZ
W 2012 r. napisałem
artykuł o Rajmundzie Kaczyńskim - zmarłym w 2005 r. ojcu premiera i
prezydenta. Był to tekst o bohaterze powstania warszawskiego, który po wojnie
próbował się dostosować do rzeczywistości PRL. Od lat 50. pracował na
Politechnice Warszawskiej, jeździł na Zachód jako ministerialny ekspert i był
odznaczany medalami przez ówczesną Radę Państwa. Wstąpił nawet w latach 60. do
„przykomunistycznego” Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (tak pisał o
ZBoWiDzie prawicowy publicysta Krzysztof Wyszkowski). A po 1989 r. raczej
wolał czytać „Gazetę Wyborczą” niż „Gazetę Polską”. I był dość sceptycznie
nastawiony do nadchodzącego w 2005 r. wyborczego zwycięstwa PiS. - Boże,
uchroń Polskę przed moimi synami narwańcami - mówił wtedy do Zofii
Kowalewskiej-Jastrzębskiej, swojej koleżanki z powstania.
Tekst nie był ani napastliwy, ani nie piętnował Rajmunda Kaczyńskiego. Był to portret człowieka uczciwego, ale uwikłanego w PRL, daleki od wizji niezłomnego bojownika. Zapewne dlatego, gdy tylko się ukazał, na prawicowych portalach rozpętało się piekło. Dziennikarze niepokorni uznali, że zajmowanie się przeszłością Kaczyńskich to dno, bagno moralne, paszkwilanctwo, psucie standardów i zbieranie smrodliwych plotek.
W prawicowym ścieku mogłem przeczytać
o sobie, że sam jestem synem oprawcy, jednak ci, którzy to pisali, nie mieli
pewności, czy był on z UB, SB, czy z SS.
Najpierw odpór dał mi sam Jarosław
Kaczyński, mówiąc, że to poniżej jego godności pozywać mnie do sądu, a zaraz
potem rzuciły mi się do gardła prawicowe autorytety
dziennikarskie, wśród nich również takie, o których nigdy wcześniej nie
słyszałem. „Sprawia to wrażenie pisania pod z góry założoną tezę, że u Kaczyńskich
działo się niedobrze, a czytelnik ma odnieść złe wrażenie o całej rodzinie”
- pisała Jadwiga Chmielowska,
skarbnik Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. „Dziennikarz piszący pod z góry
postawioną tezę i na zamówienie przestaje być dziennikarzem, jest szują i
rzecznikiem prasowym układu” - zawyrokowała Chmielowska. A że SDP miało już
przechył na prawą stronę, więc szybko obwołano mnie czarną owcą. W lipcu 2012
r. zarząd główny SDP nominował mnie do tytułu Hieny Roku, bo ich zdaniem źle
napisałem o rodzinie Kaczyńskich. Według SDP tekst powstał tylko po to, by
uderzyć w Jarosława Kaczyńskiego, a jego największą wadą jest to, że rani
uczucia żyjących bliskich Rajmunda, czyli samego Jarosława Kaczyńskiego. -
Takiego lustrowania rodziców polityków jeszcze w polskiej prasie nie było - wyjaśniał
w miesięczniku „Press” Piotr Legutko, wiceprezes SDP.
LUSTROWAĆ - TAK, ALE NIE NASZYCH
Ostrzeżenie SDP potraktowałem
serio, tak jak się na Sycylii traktuje przysłanie zdechłej ryby. Ten znak
zapowiada tam śmierć. Mnie też prawicowi publicyści próbowali ukatrupić, więc
poszedłem do sądu i do dziś walczę. Miałem nadzieję, że skoro „niepokorni” i
„niezależni” tak wysoko postawili moralną poprzeczkę, to nie będą się sami pod
nią czołgać. Myliłem się. Okazało się, że standardy, które sami wyznaczyli,
mają obowiązywać tylko innych.
Kilka tygodni później „Gazeta
Polska” zlustrowała nieżyjącego ojca prezydentowej Komorowskiej. Tekst był
napisany z tezą i tylko po to, by dołożyć prezydentowi. Bez wątpienia tekst
ranił też uczucia Anny Komorowskiej, a mimo to ani SDP, ani tygodnik „Uważam
Rze” ani bliźniacy Karnowscy, ani prezes SDP Krzysztof Skowroński publikacji
nie potępili. Później była jeszcze lustracja rodziców sędziego Igora Tulei, bo
wydał zły wyrok w sprawie akcji CBA na doktora G.; wylewanie kubłów pomyj na
rodzinę Danuty Wałęsy przez historyka Sławomira Cenckiewicza, który od lat
zwalcza męża pani Danuty jako agenta SB, oraz systematyczne wyciąganie
przeszłości ojców Moniki Olejnik i Andrzeja Morozowskiego.
Prawicowe autorytety dziennikarskie
milczały nawet wtedy, gdy ich koledzy z pisowskiego portalu próbowali ze
śmiertelnie chorego człowieka zrobić pijaka, który ma tak duże parcie na szkło,
że nawet po alkoholu nie potrafi zrezygnować z
występów w telewizji.
Bo przecież nie chodziło o
trzymanie się żadnych wyśrubowanych standardów; zachowania etyczne bądź nie,
ale o odpowiedź na proste pytanie, czy dopuszczalne jest opisywanie
nieżyjącej rodziny współczesnych bohaterów. Związani z PiS publicyści mają na
to jasną odpowiedź: Dopuszczalne. Ale nie naszych.
W ten standard doskonale się
wpisuje książka „Resortowe dzieci” Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja
Marosza. Autorzy postawili w niej w jak najgorszym świetle wszystkich tych
dziennikarzy, za którymi nie przepadają: od Jacka Żakowskiego po Monikę
Olejnik. Teza, którą próbują udowodnić w książce, jest dość przewrotna: zrobili
kariery, bo albo sami służyli komunistom i esbekom, albo ich rodzice im się wysługiwali. Nie ma znaczenia, że jest
to twierdzenie w wielu wypadkach naciągane i trudne do udowodnienia. Liczy się
to, że dzięki tej publikacji można opluskwić tych, którzy przez lata narazili
się Pis-owcom lub ich wyznawcom. Takich jak redaktor Tomasz Sekielski, gwiazda TVN i TVP, który podpadł im kilka lat temu,
bo pokazał tajne negocjacje Samoobrony z PiS. Dzięki filmowi, który pokazał w TVN, każdy mógł zobaczyć, że wiceprezes PiS Adam Lipiński jest
gotów przekupić ludzi z Samoobrony rządowymi stanowiskami, byle tylko wrócili
do koalicji.
Teraz się dowiadujemy, że
Sekielski działał z premedytacją. Kania z kolegami dokopali się do wstrząsającej
informacji, że ojciec redaktora Sekielskiego był nauczycielem języka
rosyjskiego w Bydgoszczy. Sekielskiemu nie pomogłoby nawet to, że jego ojciec
uczyłby węgierskiego i znał osobiście premiera Viktora Orbana,
ulubieńca polskiej prawicy. Bo ma na sumieniu również to, że ujawnił, iż według
dokumentów IPN ekspert Antoniego Macierewicza Chris Cieszewski był
zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik „Nil”. Gdyby ujawnił, że z
SB współpracował któryś ekspert z komisji Macieja Laska, na pewno na
prawicowych forach byłby wychwalany pod niebiosa i nikt by mu ojca rusycysty
nie wypominał.
Tak jak nikt nie wypomina dziennikarzowi
„Gazety Polskiej” Antoniemu Zambrowskiemu ojca stalinisty, pobytu w Moskwie ani
radzieckiej szkoły podstawowej. Bo dla prawicowych lustratorów nie ma
znaczenia, co kto robił wcześniej, ale co robi teraz. Gdyby Zambrowski pracował
dziś w TVN czy „Polityce”, pewnie wylądowałby na okładce „Resortowych
dzieci” być może zamiast Adama Michnika. Przyznała to nawet sama autorka Dorota
Kania, wyjaśniając, dlaczego w publikacji nie ma nic o Antonim Zambrowskim: -
Bo on przeszedł na jasną stronę mocy.
PARADOKS SZAREJ SIECI
Marcinowi Wolskiemu, satyrykowi
związanemu z „Gazetą Polską” „Resortowe dzieci” przypominają dno Morza Egejskiego
po spuszczeniu wody. Nagle ukazał się Wolskiemu krajobraz, który z pojedynczych
wysepek stworzył sieć podwodnych grzbietów i łańcuchów. To zapewne jest ta
szara sieć, o której wspominał przed laty Jarosław Kaczyński. Najdziwniejsze,
że tę błyskotliwą uwagę robi facet, który sam mógłby być potraktowany jako
wyspa z Morza Egejskiego, bo przecież był
sekretarzem partii w latach 70. i stał na czele organizacji partyjnej w
radiowej Trójce. Gdyby Wolski był po drugiej stronie barykady, to Dorota Kania
opisałaby go zapewne jako kacyka partyjnego, który swoją całą późniejszą
karierę zawdzięcza temu pezetpeerowskiemu epizodowi z połowy lat 70.1 nie
miałoby znaczenia, że Wolskiego w stanie wojennym wyrzucono z radia, dostał
wilczy bilet i nie mógł znaleźć pracy.
Tak jak dla autorów książki nie ma
znaczenia, że Wojciech Reszczyński, dzisiejsza gwiazda katolickiego „Naszego
Dziennika”, przyszedł do Trójki w stanie wojennym. Ich interesuje tylko to, że
w tym samym czasie pojawiła się tam Monika Olejnik, choć jej pozycja była
wówczas nieporównywalna z Reszczyńskim. Gdyby było inaczej, to przecież
Olejnik, a nie Reszczyński, prowadziłaby w redakcji „Teleexpressu” słynne spotkanie w 1987 r. z generałem Wojciechem
Jaruzelskim, na którym dzisiejszy niepokorny przymilał się do I sekretarza partii.
Paradoks polega na tym, że jednym
z autorów książki jest Jerzy Targalski, który sam jest resortowym dzieckiem.
Jego ojciec, posługując się
retoryką autorów, był komunistycznym propagandzistą pracującym w Zakładzie
Historii Partii przy KC PZPR. Targalski junior ma też za sobą kilkuletni epizod
w PZPR. Co ciekawe, gdy w latach 70. robił dzięki partii karierę, Adam Michnik,
którego dziś Targalski piętnuje i któremu wytyka resortowe korzenie, odwiedzał
głównie areszty PRL.
W książce Targalskiego próżno by
szukać informacji o jego koledze z zarządu Polskiego Radia Krzysztofie
Czabańskim. A przecież na jego przykładzie można by z łatwością udowodnić
lansowaną przez autorów tezę, że system sięgnął po sprawdzone kadry, które
gwarantowały mu ciągłość władzy.
Bo przecież z łatwością można
przeprowadzić dowód, że Czabański sprawował funkcję prezesa Polskiego Radia
tylko dlatego, że służył wcześniej jako funkcjonariusz PZPR reżimowi
komunistycznemu.
Nie ma też słowa o gwieździe Radia
Maryja - prof. Jerzym Robercie Nowaku, peerelowskim dyplomacie, który był
kontaktem operacyjnym SB o pseudonimie „Tadeusz”. Zanim stał się zaciekłym wrogiem
III RP, grubej kreski, rządów po okrągłym stole, przyszedł do premiera
Tadeusza Mazowieckiego prosić, by ten go wysłał na placówkę do Budapesztu jako
swojego reprezentanta. Być może gdyby go Mazowiecki wtedy nie odtrącił, dziś
Nowak miałby swój felieton w Agorowym Radiu Tok FM zamiast w Radiu Maryja.
Trudno zrozumieć, dlaczego zabrakło w książce informacji o jego działalności, a
jest w niej Jacek Żakowski, który nie miał rodziców w resorcie ani sam w nim
nie służył.
„Bo ma resortową mentalność” -
powiedziała Dorota Kania, dodając, że publicysta „Polityki” pisze takie rzeczy,
które jej się bardzo nie podobają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz