Nieważne, że sam byłeś w
partii, a może
nawet
byłeś sekretarzem. Liczy się tylko, czy przejdziesz na „jasną stronę mocy”,
czyli do niepokornych.
Będzie
ci wybaczone.
MARCIN MELLER
Jakoś jesienią 1987 r.
esbecja zwinęła mnie z domu za knucie. Rodziców akurat nie było w domu, ze mną
i z rodzeństwem mieszkali dziadkowie. Kiedy przyszli ubecy, babcia wzięła ich
za moich kolegów, uprzejmie poinformowała, że poszedłem na rower, ale niedługo
powinienem wrócić. Nawet herbatę zaproponowała. Ale grzecznie podziękowali i
wycofali się do samochodu, a gdy jakiś czas później wyłoniłem się zza rogu,
zdjęli mnie z tego roweru, zrobili rewizję w mieszkaniu, zabrali do Pałacu
Mostowskich na przesłuchanie, a potem wrzucili na dołek.
Kiedy następnego dnia wrócili
rodzice i usłyszeli tę historię, tata eksplodował. Mama mi później opowiadała,
że strasznie krzyczał na babcię: „I ty, przedwojenna komunistka, co zęby
zjadłaś na konspiro- w7aniu, nie odróżniasz tajniaków od knujących
kolegów Marcina?!”. A potem razem ze swoim ojcem, dawnym komunistą, zaczął
mnie szukać. Jak opowiadał w swoich wspomnieniach „Świat według Mellera”, które
ukazały się w 2008 r., na kilka dni przed jego śmiercią: „Wziąłem ojca, przede
wszystkim w celach sadystycznych, bo chciałem, żeby poszukał Marcina ze mną.
Oczywiście wszędzie mówili, że nie ma i nic nie wiedzą. Okazało się potem, że
był tam, gdzie oficer dyżurny robił za zdziwionego durnia. W kolejnym
komisariacie ojciec eksplodował. Zaczął coś perorować podniesionym głosem,
oczywiście kazali mu się zamknąć. Kiedy stamtąd wyszliśmy, byłem tak wściekły,
że powiedziałem, chyba z odrobiną okrucieństwa: -
Widzisz, jak fajnie wszystko wymyśliliście i zbudowaliście? Teraz szukaj wnuka po komisariatach, może władza ludowa coś ci powie, a ja wracam do domu, do bliźniaków”.
Widzisz, jak fajnie wszystko wymyśliliście i zbudowaliście? Teraz szukaj wnuka po komisariatach, może władza ludowa coś ci powie, a ja wracam do domu, do bliźniaków”.
Przypomniała mi się ta historia,
gdy przeczytałem o sobie w książce „Resortowe dzieci” autorstwa związanych z
„Gazetą Polską” Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza, o czym
więcej za chwilę. Jak tłumaczą autorzy, chodziło im „o ukazanie środowiska, w
którym kształtowały się charaktery i które ułatwiało swoim dzieciom awans
(...). Jej bohaterowie pochodzą z domów' funkcjonariuszy komunistycznych
służb specjalnych, działaczy Komunistycznej Partii Polski czy PZPR”. Sens jest
prosty: pochodzenie przodków, ich służba w bezpiece bądź członkostwo w partii
gwarantują dzisiejszą pomyślność potomków w mediach.
Przez długie lata, jak ktoś nie
cierpiał Tomasza Lisa, zazdrościł mu efektownej kariery i chciał dowalić, to
często sięgał po morderczy argument: ten przeżarty ambicją prowincjusz! Gostek
z Zielonej Góry, któremu 'wydaje się, że może osiągnąć wszystko!
Pracoholik-robocop prący jak czołg do celu! Nawet uroda taka teutońska,
kompatybilna z podejściem do pracy.
A tymczasem z „Resortowych dzieci”
wynika, że sukces Lisa bierze się stąd, że jego ojciec w rzeczonej Zielonej
Górze był - uwaga, uwaga, fanfary! - dyrektorem Stacji Hodowli Zwierząt i
należał do partii. Brakuje tylko informacji, jaką rolę w wychowaniu małego
Liska odegrali ogier prowadzący major Bucefał i kont akt operacyjny Krasula.
Tak naprawdę sprawa z „Resortowymi
dziećmi” jest dosyć prosta. Jeżeli jesteś dziennikarzem, a nie wyznajesz
religii smoleńskiej, nie popierasz linii PiS w wersji hard i osobiście Jarosława Kaczyńskiego albo jeszcze lepiej, nie
jesteś od niego bardziej radykalny, to możesz odebrać legitymację resortowego
dziecka ze stosownym numerem. Najlepszym tego przykładem jest kazus Tomasza
Sekielskiego, którego w książce w zasadzie nie ma, ale wystarczyło, by
przyczepił się w swoim programie do komisji Macierewicza i - voila - już mamy przypis do książki w „Gazecie Polskiej ”, w
którym zdemaskowana jest demoniczna rola Sekielskiego seniora. Senior Sekielski
- niech państwo usiądą i wypiją coś na uspokojenie, bo nie uwierzą w tęgrozę -
był nauczycielem rosyjskiego i kierownikiem hotelu robotniczego!
Żakowski! Dawać go! Nic na gościa
nie ma? Przyzwoita biografia za komuny? Nikogo w rodzinie nawet w połowie tak
diabolicznego jak papa Sekielski? Nie szkodzi, coś tam poinsynuujemy i rzucimy
w wywiadzie, że może i w rodzinie nic nie ma, ale Żakowski mówi takie rzeczy,
jakby był adoptowanym resortowym dzieckiem.
Że to kabaret? Czysty surrealizm?
A i owszem. Bo podstawowa filozofia tej książki to: jak nie kijem go, to
palką, jeszcze lepiej sformułowana przez słynnego stalinowskiego prokuratora
Andrieja Wyszyńskiego: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Takie
piękne poszerzenie technik walenia pałką z prawej strony.
Wiaderko z błotem
Dotychczas podstawowym intelektualnym
kastetem niepokornych w wydaniu nadwiślańskim było piętnowanie każdego, kto
myśli inaczej niż oni, grepsem „przemysł pogardy”. Teraz sklepik poszerzył
ofertę i dodał wiaderka z błotkiem, którego składniki i technologię produkcji
mogę ocenić na własnym przykładzie.
Opis w skrócie wygląda tak, że
jestem twarzą TVN, synem byłego ministra spraw zagranicznych w rządzie
Kazimierza Marcinkiewicza (a w czasach PRL działacza
PZPR) i wnukiem dyplomaty oraz
działacza komunistycznego Adama Mellera, który „od 1947 r. służył w Informacji
Wojskowej, najbardziej zbrodniczej instytucji komunistycznej”.
Zacznijmy od dziadka, bo nawet tu
autorzy kłamią. Jakby im mało było, że faktycznie Adam Meller był
przedwojennym komunistą, to dodają mu jeszcze Informację Wojskową do
życiorysu, żeby zabrzmiało bardziej złowieszczo. W 1947 r. akurat był attache
konsularnym w Brukseli (po wojennych latach we francuskim ruchu oporu), a po powrocie
do Polski rok później został zatrudniony w MSZ jako kierownik referatu
romańskiego. Następnie zajmował się Azją, a w 1957 r. wyjechał na placówkę do
Genewy.
W sumie nie ma to większego znaczenia,
jak i parę innych przeinaczeń dotyczących biografii dziadka, które łatwo
sprawdzić, zaglądając do jego teczki, co niewątpliwie autorzy uczynili, ale
uznali, że treści ich nie zadowalają, więc je podkręcili. Tak czy siak, ma
wyjść taki ciąg myślowy: dziadek - zbrodniarz komunistyczny, syn - działacz PZPR,
wnuk - twarz wstrętnej telewizji.
Przy czym pomijamy to, że syn (czyli
mój tata Stefan) należał do partii przez dwa lata. Wyrzucony z pracy w ramach
nagonki marcowej 1968 r., sam złożył legitymację (dziadka wyrzucili) i przez
następnych osiem lat imał się wszelkich możliwych zajęć. Był kaowcem w
spółdzielni piękności IZIS, kasjerem w spółdzielni filmowej, uczył francuskiego,
tłumaczył, pisał pod pseudonimem, gdy paru przyzwoitych ludzi dało mu zarobić.
W teczkach w IPN znalazłem zapis ubeckiego podsłuchu z mieszkania dziadka,
który mówi do niezidentyfikowanego gościa o moim tacie: „Stefan osiem posad
miał w ciągu trzech miesięcy. Wszędzie go przyjmowano, ale zaraz po przyjęciu
zakład pracy otrzymywał z Komitetu Wojewódzkiego czy też z bezpieki
dyrektywę, aby go wyrzucić. Nie wiem, o co im chodziło, może chcieli, abym złożył
podanie o wyjazd. (...) Oni wiedzieli, w co
mogą
mnie uderzyć. Nie dość, że córkę
doprowadzili do samobójstwa, to jeszcze i syna chcieli wykończyć. Kiedy Stefan
pracował w archiwum, nosił tam książki, a nic innego mu nie pozwalano robić,
gdyż zaliczano go do elementu niepewnego”.
Wspomniana córka to Irenka, młodsza
siostra taty, moja ciocia, której nigdy nie poznałem, bo najsłabsza psychicznie
w rodzinie nie wytrzymała lejącego się zewsząd szamba w wersji A.D. 1968 i
targnęła się na życie trzy tygodnie przed moim przyjściem na świat. Po jej
śmierci samobójstwo próbowali popełnić dziadkowie w przeciwieństwie do Irenki na szczęście nieskutecznie,
odratował ich mój tata.
Po ośmiu długich latach pozwolono
mu wrócić do pracy. Zaczął uczyć studentów w filii Uniwersytetu Warszawskiego
w Białymstoku i w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, gdzie na
fali solidarnościowej rewolty został w 1981 r. wybrany7 na
prorektora. Przez całe lata związany z opozycją, ciekawe, co by powiedział na
to, że jednym z autorów „Resortowych dzieci” jest Jerzy Targalski. Targalski,
który do PZPR wstępował akurat w siódmymi roku przymusowego bezrobocia mojego
ojca i którego to Targalskiego ojciec całe żyjcie spędził w partii, a nawet
jakiś czas był pracownikiem zakładu historii partii przy Komitecie Centralnym
PZPR?
Czy zżymałby się na obezwładniającą
hipokryzję jegomościa? Skomentował to jakimś dowcipem? Raczej to drugie w
wersji czarnej. Nokautujące doświadczenie marcowej nagonki nieźle zahartowało
staruszka i pewnie by rzucił, że gdzie tam autorom „Resortowych dzieci”, czyli
Kani, Targalskiemu i Maroszowi, do prawdziwych mistrzów z 1968 r. Podobnie jak
w latach 80. komentował wyczyny narodowych komunistów ze stowarzyszenia
patriotycznego Grunwald i innych przedziwnych tworów wyłaniających się z PZPR.
Ale spadkobiercy autorów Marca ’68
i narodowców z Grunwaldu pojętni są, w związku z czym
piszą, że tata był ministrem w rządzie Marcinkiewicza, dyskretnie pomijając,
że był to rząd PiS-owski z oberpremierem Jarosławem Kaczyńskim. Pamiętam, jak
siedzieliśmy nocą z tatą i on się zastanawiał, czy wchodzić do tego rządu.
Wiedział, że spadnie na niego fala krytyki ze strony przyjaciół. Ale jak mi
mówił: „Nie jest to sytuacja moich marzeń, ale na Zachodzie może się rozpętać
histeria z powodu dojścia Kaczyńskich do władzy. Cokolwiek by mówić o sytuacji
w Polsce, będzie to reakcja przesadna i niesprawiedliwa. Więc chyba warto,
żebym łyknął tę żabę, wysyłając czytelny sygnał jako były ambasador w Paryżu
i Moskwie, człowiek kojarzony ze środowiskiem Unii Demokratycznej, że polska
polityka zagraniczna będzie kontynuowana, że obejdzie się bez szaleństw”.
Szukali haka
No i najbardziej niezręczna dla
mnie część tej kąpieli w wyprodukowanym przez kwiat niepokornego dziennikarstwa
szambie, czyli własna historia. No bo co? Mam rozsyłać swoją notkę biograficzną?
Pisać o podziemnym NZS, w którym działałem? O szmuglowanych książkach? O drugim
obiegu? O Pomarańczowej Alternatywie? Przecież to bez sensu. Ja wiem, że oni
to wiedzą. Szukali czegoś na mnie i guzik mają. Biografia za komuny lepsza niż
wielu ich gardłujących ultrapatriotycznie ziomali, w teczce IPN-owskiej
czysto. Znaczy materiał jest, ale haków brak. Nie kapowałem, tylko na mnie
szukali donosicieli. Z ojcem to samo. No to weźmy dziadka i zasugerujmy, że
redaktor Meller jest prostym przedłużeniem antypolskiej międzynarodówki
komunistycznej. Ze to prymitywne, aż boli? A jakie to ma znaczenie? Trzeba
ludów wskazać wroga, powtarzać kłamstwa i insynuacje i szczuć, szczuć, ile się
da. Na pewno coś przylgnie.
Już to mówiłem publicznie, ale
warto powtórzyć: to jest taka sytuacja jak wtedy, gdy w nocnym autobusie
obrzyga nas pijak. Co niby mamy zrobić? W mordę mu dać? Słaby pomysł. Udać, że
deszcz pada? Też źle. Zacząć się wycierać? Odrażające.
Jakiekolwiek odpyskowanie nakręca
to towarzystwo oraz ich wzmożonych rewolucyjnie sojuszników - w postaci braci
Karnowskich i ich dziennikarzy. To jest prosta metoda: rzygamy non stop, rzygamy
24 godziny na dobę, rzygamy tak, żeby nielubiani przez nas ludzie nie nadążali
z wycieraniem się z naszych rzygowin, a jak ktoś nam odpowie, to krzyczymy w
pięciu artykułach, że tamci histeiyzują i wpadają w panikę.
Parę dni temu spotkałem na ulicy
kumpla z dawnych czasów. Zawsze apolityczny, bezlitośnie pokpiwał z mego
zaangażowania w czasach chmurnych, wzniosłych i durnych, teraz zapytał nawet
bez przekąsu: „No i co? Nie żałujesz tej całej swojej działalności, żeby teraz
jakieś gównojady wycierały sobie gęby tobą i twoją rodziną?”. Odpowiedziałem
zgodnie z prawdą, że nie, nie żałuję. Tak jak nie żałuję tego, że w tej książce
się znalazłem.
A przecież bardzo łatwo zejść z
linii prawicowego strzału. Gdybym trzymał się moich kaukasko-afrykańskich zainteresowań,
miałbym święty spokój. Gdybym się zapisał do smoleńskiego kościoła - tak samo. Tam nieważne, czy miałeś dziadka działacza
partyjnego, czy nawet ubeka; nieważni rodzice, choćby najbardziej resortowi.
Jeżeli jesteś - jak Bronisław Wildstein - po właściwej stronie, to nie robimy z
tego afery. Nieważne, że sam byłeś w partii, wszystko nieważne. Liczy się
tylko, czy przejdziesz na „jasną stronę mocy”, czyli do niepokornych. A wtedy
choćbyś był w PRL sekretarzem Komitetu Centralnego
(jak Marek Król) czy pierwszym sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej
(jak Marcin Wolski), fanatycznym stalinistą, a potem sygnatariuszem reżimowych
listów wymierzonych w raczkującą opozycję (jak Jarosław Marek Rymkiewicz) -
zostajesz autorytetem, niemal świętym polskiej prawicy.
Bo tak naprawdę liczy się wyłącznie
jedno: przystąp do niepokornego obozu prawdy, prawa i sprawiedliwości, a
zostanie ci wybaczone wszystko. Stawiam dukaty przeciw orzechom, że gdyby Jerzy
Urban oświadczył, iż Donald Tusk wysadził samolot pod Smoleńskiem przy drobnej
pomocy Putina, a Jarosław Kaczyński jest jedyną nadzieją dla Polski, to
niepokorni powitaliby go z otwartymi ramionami jak zbłąkanego grzesznika, przez
grzeczność nie wspominając o kryciu morderców Grzegorza Przemyka i szczuciu na
księdza Jerzego Popiełuszkę.
A jeśli nie przejdziesz na naszą
stronę albo przynajmniej się nie zamkniesz, to zrobimy z ciebie resortowe
dziecko. Albo pedofila. A dlaczego akurat pedofila?
A dlaczego resortowe dziecko?
Dlatego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz