wtorek, 14 stycznia 2014

Rzyg niepokornych



Nieważne, że sam byłeś w partii, a może nawet byłeś sekretarzem. Liczy się tylko, czy przejdziesz na „jasną stronę mocy”, czyli do niepokornych. Będzie ci wybaczone.


MARCIN MELLER

Jakoś jesienią 1987 r. esbecja zwinęła mnie z domu za knucie. Rodziców akurat nie było w domu, ze mną i z rodzeństwem miesz­kali dziadkowie. Kiedy przyszli ube­cy, babcia wzięła ich za moich kolegów, uprzejmie poinformowała, że poszedłem na rower, ale niedługo powinienem wró­cić. Nawet herbatę zaproponowała. Ale grzecznie podziękowali i wycofali się do samochodu, a gdy jakiś czas później wy­łoniłem się zza rogu, zdjęli mnie z tego roweru, zrobili rewizję w mieszkaniu, za­brali do Pałacu Mostowskich na przesłu­chanie, a potem wrzucili na dołek.
Kiedy następnego dnia wrócili rodzi­ce i usłyszeli tę historię, tata eksplodował. Mama mi później opowiadała, że strasz­nie krzyczał na babcię: „I ty, przedwojenna komunistka, co zęby zjadłaś na konspiro- w7aniu, nie odróżniasz tajniaków od knu­jących kolegów Marcina?!”. A potem razem ze swoim ojcem, dawnym komunistą, za­czął mnie szukać. Jak opowiadał w swoich wspomnieniach „Świat według Mellera”, które ukazały się w 2008 r., na kilka dni przed jego śmiercią: „Wziąłem ojca, prze­de wszystkim w celach sadystycznych, bo chciałem, żeby poszukał Marcina ze mną. Oczywiście wszędzie mówili, że nie ma i nic nie wiedzą. Okazało się potem, że był tam, gdzie oficer dyżurny robił za zdziwio­nego durnia. W kolejnym komisariacie oj­ciec eksplodował. Zaczął coś perorować podniesionym głosem, oczywiście kazali mu się zamknąć. Kiedy stamtąd wyszliśmy, byłem tak wściekły, że powiedziałem, chy­ba z odrobiną okrucieństwa: -
Widzisz, jak fajnie wszystko wymyśliliście i zbudowali­ście? Teraz szukaj wnuka po komisariatach, może władza ludowa coś ci powie, a ja wra­cam do domu, do bliźniaków”.
Przypomniała mi się ta historia, gdy przeczytałem o sobie w książce „Resorto­we dzieci” autorstwa związanych z „Gazetą Polską” Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza, o czym więcej za chwilę. Jak tłumaczą autorzy, chodziło im „o ukazanie środowiska, w którym kształ­towały się charaktery i które ułatwiało swoim dzieciom awans (...). Jej bohate­rowie pochodzą z domów' funkcjonariu­szy komunistycznych służb specjalnych, działaczy Komunistycznej Partii Polski czy PZPR”. Sens jest prosty: pochodze­nie przodków, ich służba w bezpiece bądź członkostwo w partii gwarantują dzisiej­szą pomyślność potomków w mediach.

Przez długie lata, jak ktoś nie cierpiał To­masza Lisa, zazdrościł mu efektownej ka­riery i chciał dowalić, to często sięgał po morderczy argument: ten przeżarty ambi­cją prowincjusz! Gostek z Zielonej Góry, któremu 'wydaje się, że może osiągnąć wszystko! Pracoholik-robocop prący jak czołg do celu! Nawet uroda taka teutońska, kompatybilna z podejściem do pracy.
A tymczasem z „Resortowych dzieci” wynika, że sukces Lisa bierze się stąd, że jego ojciec w rzeczonej Zielonej Górze był - uwaga, uwaga, fanfary! - dyrekto­rem Stacji Hodowli Zwierząt i należał do partii. Brakuje tylko informacji, jaką rolę w wychowaniu małego Liska odegrali ogier prowadzący major Bucefał i kont akt operacyjny Krasula.
Tak naprawdę sprawa z „Resortowy­mi dziećmi” jest dosyć prosta. Jeżeli je­steś dziennikarzem, a nie wyznajesz religii smoleńskiej, nie popierasz linii PiS w wer­sji hard i osobiście Jarosława Kaczyńskiego albo jeszcze lepiej, nie jesteś od niego bar­dziej radykalny, to możesz odebrać legity­mację resortowego dziecka ze stosownym numerem. Najlepszym tego przykładem jest kazus Tomasza Sekielskiego, którego w książce w zasadzie nie ma, ale wystar­czyło, by przyczepił się w swoim progra­mie do komisji Macierewicza i - voila - już mamy przypis do książki w „Gazecie Pol­skiej ”, w którym zdemaskowana jest demoniczna rola Sekielskiego seniora. Senior Sekielski - niech państwo usiądą i wypi­ją coś na uspokojenie, bo nie uwierzą w tęgrozę - był nauczycielem rosyjskiego i kie­rownikiem hotelu robotniczego!
Żakowski! Dawać go! Nic na gościa nie ma? Przyzwoita biografia za komuny? Ni­kogo w rodzinie nawet w połowie tak diabolicznego jak papa Sekielski? Nie szkodzi, coś tam poinsynuujemy i rzucimy w wy­wiadzie, że może i w rodzinie nic nie ma, ale Żakowski mówi takie rzeczy, jakby był adoptowanym resortowym dzieckiem.
Że to kabaret? Czysty surrealizm? A i ow­szem. Bo podstawowa filozofia tej książki to: jak nie kijem go, to palką, jeszcze lepiej sformułowana przez słynnego stalinow­skiego prokuratora Andrieja Wyszyńskie­go: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Takie piękne poszerzenie technik walenia pałką z prawej strony.

Wiaderko z błotem
Dotychczas podstawowym intelektual­nym kastetem niepokornych w wydaniu nadwiślańskim było piętnowanie każdego, kto myśli inaczej niż oni, grepsem „prze­mysł pogardy”. Teraz sklepik poszerzył ofertę i dodał wiaderka z błotkiem, które­go składniki i technologię produkcji mogę ocenić na własnym przykładzie.
Opis w skrócie wygląda tak, że jestem twarzą TVN, synem byłego ministra spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Mar­cinkiewicza (a w czasach PRL działacza
PZPR) i wnukiem dyplomaty oraz dzia­łacza komunistycznego Adama Mellera, który „od 1947 r. służył w Informacji Woj­skowej, najbardziej zbrodniczej instytucji komunistycznej”.
Zacznijmy od dziadka, bo nawet tu au­torzy kłamią. Jakby im mało było, że fak­tycznie Adam Meller był przedwojennym komunistą, to dodają mu jeszcze Infor­mację Wojskową do życiorysu, żeby za­brzmiało bardziej złowieszczo. W 1947 r. akurat był attache konsularnym w Brukse­li (po wojennych latach we francuskim ru­chu oporu), a po powrocie do Polski rok później został zatrudniony w MSZ jako kierownik referatu romańskiego. Następ­nie zajmował się Azją, a w 1957 r. wyjechał na placówkę do Genewy.
W sumie nie ma to większego znacze­nia, jak i parę innych przeinaczeń doty­czących biografii dziadka, które łatwo sprawdzić, zaglądając do jego teczki, co niewątpliwie autorzy uczynili, ale uzna­li, że treści ich nie zadowalają, więc je podkręcili. Tak czy siak, ma wyjść taki ciąg myślowy: dziadek - zbrodniarz ko­munistyczny, syn - działacz PZPR, wnuk - twarz wstrętnej telewizji.
Przy czym pomijamy to, że syn (czy­li mój tata Stefan) należał do partii przez dwa lata. Wyrzucony z pracy w ramach nagonki marcowej 1968 r., sam złożył le­gitymację (dziadka wyrzucili) i przez następnych osiem lat imał się wszel­kich możliwych zajęć. Był kaowcem w spółdzielni piękności IZIS, kasjerem w spółdzielni filmowej, uczył francuskie­go, tłumaczył, pisał pod pseudonimem, gdy paru przyzwoitych ludzi dało mu za­robić. W teczkach w IPN znalazłem zapis ubeckiego podsłuchu z mieszkania dziad­ka, który mówi do niezidentyfikowanego gościa o moim tacie: „Stefan osiem posad miał w ciągu trzech miesięcy. Wszędzie go przyjmowano, ale zaraz po przyjęciu za­kład pracy otrzymywał z Komitetu Woje­wódzkiego czy też z bezpieki dyrektywę, aby go wyrzucić. Nie wiem, o co im cho­dziło, może chcieli, abym złożył podanie o wyjazd. (...) Oni wiedzieli, w co mogą
mnie uderzyć. Nie dość, że córkę dopro­wadzili do samobójstwa, to jeszcze i syna chcieli wykończyć. Kiedy Stefan pracował w archiwum, nosił tam książki, a nic inne­go mu nie pozwalano robić, gdyż zalicza­no go do elementu niepewnego”.
Wspomniana córka to Irenka, młod­sza siostra taty, moja ciocia, której nigdy nie poznałem, bo najsłabsza psychicznie w rodzinie nie wytrzymała lejącego się ze­wsząd szamba w wersji A.D. 1968 i targnę­ła się na życie trzy tygodnie przed moim przyjściem na świat. Po jej śmierci samo­bójstwo próbowali popełnić dziadkowie w przeciwieństwie do Irenki na szczęście nieskutecznie, odratował ich mój tata.
Po ośmiu długich latach pozwolono mu wrócić do pracy. Zaczął uczyć studen­tów w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i w warszawskiej Pań­stwowej Wyższej Szkole Teatralnej, gdzie na fali solidarnościowej rewolty został w 1981 r. wybrany7 na prorektora. Przez całe lata związany z opozycją, ciekawe, co by powiedział na to, że jednym z autorów „Resortowych dzieci” jest Jerzy Targalski. Targalski, który do PZPR wstępował akurat w siódmymi roku przymusowego bezrobocia mojego ojca i którego to Tar­galskiego ojciec całe żyjcie spędził w par­tii, a nawet jakiś czas był pracownikiem zakładu historii partii przy Komitecie Centralnym PZPR?
Czy zżymałby się na obezwładniają­cą hipokryzję jegomościa? Skomentował to jakimś dowcipem? Raczej to drugie w wersji czarnej. Nokautujące doświad­czenie marcowej nagonki nieźle zahar­towało staruszka i pewnie by rzucił, że gdzie tam autorom „Resortowych dzieci”, czyli Kani, Targalskiemu i Maroszowi, do prawdziwych mistrzów z 1968 r. Podob­nie jak w latach 80. komentował wyczyny narodowych komunistów ze stowarzy­szenia patriotycznego Grunwald i innych przedziwnych tworów wyłaniających się z PZPR.
Ale spadkobiercy autorów Marca ’68 i narodowców z Grunwaldu pojętni są, w związku z czym piszą, że tata był mini­strem w rządzie Marcinkiewicza, dyskret­nie pomijając, że był to rząd PiS-owski z oberpremierem Jarosławem Kaczyń­skim. Pamiętam, jak siedzieliśmy nocą z tatą i on się zastanawiał, czy wchodzić do tego rządu. Wiedział, że spadnie na niego fala krytyki ze strony przyjaciół. Ale jak mi mówił: „Nie jest to sytuacja moich marzeń, ale na Zachodzie może się rozpętać histeria z powodu dojścia Kaczyńskich do władzy. Cokolwiek by mówić o sytuacji w Polsce, będzie to re­akcja przesadna i niesprawiedliwa. Więc chyba warto, żebym łyknął tę żabę, wy­syłając czytelny sygnał jako były am­basador w Paryżu i Moskwie, człowiek kojarzony ze środowiskiem Unii Demo­kratycznej, że polska polityka zagranicz­na będzie kontynuowana, że obejdzie się bez szaleństw”.

Szukali haka
No i najbardziej niezręczna dla mnie część tej kąpieli w wyprodukowanym przez kwiat niepokornego dziennikarstwa szambie, czyli własna historia. No bo co? Mam rozsyłać swoją notkę bio­graficzną? Pisać o podziemnym NZS, w którym działałem? O szmuglowanych książkach? O drugim obiegu? O Poma­rańczowej Alternatywie? Przecież to bez sensu. Ja wiem, że oni to wiedzą. Szuka­li czegoś na mnie i guzik mają. Biografia za komuny lepsza niż wielu ich gardłują­cych ultrapatriotycznie ziomali, w tecz­ce IPN-owskiej czysto. Znaczy materiał jest, ale haków brak. Nie kapowałem, tyl­ko na mnie szukali donosicieli. Z ojcem to samo. No to weźmy dziadka i zasuge­rujmy, że redaktor Meller jest prostym przedłużeniem antypolskiej międzyna­rodówki komunistycznej. Ze to prymi­tywne, aż boli? A jakie to ma znaczenie? Trzeba ludów wskazać wroga, powtarzać kłamstwa i insynuacje i szczuć, szczuć, ile się da. Na pewno coś przylgnie.
Już to mówiłem publicznie, ale warto powtórzyć: to jest taka sytuacja jak wtedy, gdy w nocnym autobusie obrzyga nas pi­jak. Co niby mamy zrobić? W mordę mu dać? Słaby pomysł. Udać, że deszcz pada? Też źle. Zacząć się wycierać? Odrażające.
Jakiekolwiek odpyskowanie nakręca to towarzystwo oraz ich wzmożonych re­wolucyjnie sojuszników - w postaci bra­ci Karnowskich i ich dziennikarzy. To jest prosta metoda: rzygamy non stop, rzyga­my 24 godziny na dobę, rzygamy tak, żeby nielubiani przez nas ludzie nie nadąża­li z wycieraniem się z naszych rzygowin, a jak ktoś nam odpowie, to krzyczymy w pięciu artykułach, że tamci histeiyzują i wpadają w panikę.
Parę dni temu spotkałem na ulicy kum­pla z dawnych czasów. Zawsze apoli­tyczny, bezlitośnie pokpiwał z mego zaangażowania w czasach chmurnych, wzniosłych i durnych, teraz zapytał na­wet bez przekąsu: „No i co? Nie żałujesz tej całej swojej działalności, żeby teraz jakieś gównojady wycierały sobie gęby tobą i twoją rodziną?”. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie, nie żałuję. Tak jak nie żałuję tego, że w tej książce się znalazłem.
A przecież bardzo łatwo zejść z linii prawicowego strzału. Gdybym trzymał się moich kaukasko-afrykańskich zain­teresowań, miałbym święty spokój. Gdy­bym się zapisał do smoleńskiego kościoła - tak samo. Tam nieważne, czy miałeś dziadka działacza partyjnego, czy nawet ubeka; nieważni rodzice, choćby najbar­dziej resortowi. Jeżeli jesteś - jak Bronisław Wildstein - po właściwej stronie, to nie robimy z tego afery. Nieważne, że sam byłeś w partii, wszystko nieważne. Liczy się tylko, czy przejdziesz na „jasną stro­nę mocy”, czyli do niepokornych. A wtedy choćbyś był w PRL sekretarzem Komi­tetu Centralnego (jak Marek Król) czy pierwszym sekretarzem Podstawowej Or­ganizacji Partyjnej (jak Marcin Wolski), fanatycznym stalinistą, a potem sygna­tariuszem reżimowych listów wymierzo­nych w raczkującą opozycję (jak Jarosław Marek Rymkiewicz) - zostajesz autoryte­tem, niemal świętym polskiej prawicy.
Bo tak naprawdę liczy się wyłącz­nie jedno: przystąp do niepokornego obozu prawdy, prawa i sprawiedliwo­ści, a zostanie ci wybaczone wszystko. Stawiam dukaty przeciw orzechom, że gdyby Jerzy Urban oświadczył, iż Do­nald Tusk wysadził samolot pod Smo­leńskiem przy drobnej pomocy Putina, a Jarosław Kaczyński jest jedyną nadzie­ją dla Polski, to niepokorni powitaliby go z otwartymi ramionami jak zbłąkanego grzesznika, przez grzeczność nie wspominając o kryciu morderców Grzegorza Przemyka i szczuciu na księdza Jerzego Popiełuszkę.
A jeśli nie przejdziesz na naszą stronę albo przynajmniej się nie zamkniesz, to zrobimy z ciebie resortowe dziecko. Albo pedofila. A dlaczego akurat pedofila?
A dlaczego resortowe dziecko? Dlatego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz