wtorek, 4 lutego 2014

Dyktatura przemocy



Jest coś obrzydliwie wspólnego dla grupy Weekend, braci Karnowskich, „Gazety Polskiej Codziennie”, Pudelka, Rafała Ziemkiewicza i brukowców.
Tym czymś jest odwoływanie się do naszych najniższych instynktów.

Rozmawiają MIKOŁAJ LIZUT I KUBA WOJEWÓDZKI

MIKOŁAJ LIZUT: Jak dzisiaj w Polsce zostać człowiekiem sławnym ?
KUBA WOJEWÓDZKI: Z popularnością jest dziś jak z cho­robą weneryczną. Człowiek nawet może nie wiedzieć, że ją ma. Poza wszystkim to proste. Wystarczy chęć. Dobrze, jak wraz z chęcią mamy sporo determinacji i mało skrupu­łów. Specjalne umiejętności są przereklamowane i od tego się odchodzi. Ważne jest niezadawanie sobie podstawo­wego i niepotrzebnego pytania: dlaczego ja? Powstał dość sprawny przemysł produkowania osób popularnych, budo­wania im popularnego życia, bo jak tego nie będzie robił, to zbankrutuje i upadnie. A że przybywa ludzi, którzy nic mogą obejść się bez popularności jak Indianie bez tytoniu, to koło się zamyka. Nie towarzyszy ci takie odczucie, że, dziś popularność zaczyna być żenująca? Słowo „celebryta” zaczy­na. być kłopotliwe. To owocuje dość powszechnym sądem, że bycie w mediach to prostackie zajęcie, niegodne najmniej­szego szacunku.

LIZUT: Z tym jest różnie. W końcu ludzie masowo czytają o Dodzie i matce Madzi z Sosnowca, ale też masowo cho­dzą na filmy Wojtka Smarzowskiego. Nic znaczy to przecież, że Dodę i Smarzowskiego łączy jakaś wspólnota zawodowa. Są też przypadki rozgłosu jakościowo zupełnie nowe. Maciej Stuhr był do niedawna powszechnie uwielbianym aktorem, kabareciarzem i konferansjerem. Słusznie zresztą, bo jest niezwykłym połączeniem talentu, wdzięku i pracowitości. Niestety. Najpierw zagrał w „Pokłosiu” i dla części polskiej publiczności stał się zdrajcą, zaprzańcem i oszczercą wobec zawsze niewinnych Polaków. A później tabloidy wzięty się za jego życie prywatne. W ten sposób z piedestału artysty spadł w otchłań masowego bagna. Już nie jego role, ale rozwód oraz ujadanie prawicowych publicystów i blogerów przyniosły mu rozgłos, z którego niezbyt się cieszy.

WOJEWÓDZKI: Innym przykładem jest Jurek Owsiak. Stanowi niby lewackie zagrożenie, bo generuje i dystrybuuje zaufanie, namiastkę soli­darności i bezinteresowności, stwarzając tym sa­mym konkurencję dla facetów w czerni. Wyciąga z ludzi dobro, nie obiecując życia wiecznego, ale dając poczucie zwykłej przyzwoitości. No i ten jego metajęzyk spod znaku rób ta co chceta. O wie­le atrakcyjniejszy dla młodzieży niż „Ojcze nasz”.

LIZUT: Obaj żyjemy z mediów ponad 20 lat. Na na­szych oczach dokonały się różne rewolucje: cyfro­wo-internetowa, obyczajowa, tabloidowa... Nie masz ważenia, że z eleganckiej księgarni przenie­śliśmy się na bazar z podrabianymi dżinsami?

WOJEWÓDZKI: Moje przerażenie mediami jest przerażeniem człowieka tkwiącego w środku. A więc człowieka uwikłanego, na pewno częś­ciowo winnego. Może nie całkiem „resortowego dziecka”, ale na pewno takiego, co to ma sporo za odstającymi, co jest typowe dlatego pochodzenia, uszami. Miarką, która wywołała u mnie potrzebę debaty, był artykuł na głównej stronie interneto­wego wydania „Gazety Wyborczej”, uśmiechają­cy się do mnie swą straszliwą treścią 1 listopada minionego roku.
Treść była godna autorstwa co najmniej Johna Cleesea i jego Latającego Cyrku, a brzmiała mniej więcej tak: „Cezary Mończyk, Tadeusz Mazowie­cki. W tym roku pożegnaliśmy wiele znanych i wybitnych osobistości”. Oto tryumf ludzkiego rozwoju i swobodnej myśli w wolnej ojczyźnie. Oto synteza godna czasów i mentalności pokole­nia spod znaku Facebooka, Instagramu i „Ekipy z Warszawy”. Radosne niczym szyld Spółdzielni Inwalidów Zryw. Pękły gdzieś granice pomiędzy tym, co ważne, istotne i posiadające rangę, a tym, co głośne, puste i nachalne.

LIZUT: Pamiętasz, jak w czasach, gdy byłeś juro­rem „Idola”, na Woronicza zdarz}7! się pewien in­cydent. Do gmachu telewizji publicznej wtargnął 22-letni desperat. Atrapą pistoletu sterroryzował ochronę, żądając natychmiastowego wystąpienia na wizji. Policyjne negocjacje trwały trzy godziny, na Woronicza zjechało kilkudziesięciu reporterów, ekipy telewizyjne i gapie. Do występu nie doszło, antyterroryści obezwładnili gościa i gdy wyprowa­dzano go w kajdankach, do tłumu dziennikarzy Wrzeszczał tylko dwa słowa: swoje imię i nazwi­sko. Dla mnie to historia Herostratesa, szewca z Efezu, który podpalił świątynię Artemidy, żeby zyskać wieczną sławę. Jakie czasy, takie świątynie.
Co ciekawe, teleterorysta nie był wcale samotnym wariatem. W jego rodzinnym Tomaszowie Mazowie­ckim powstał niemal ruch społeczny popierających go ludzi. Opisała ich „Gazeta Wyborcza”. Mówili dzien­nikarzom, że ich bohater chciał powiedzieć światu coś bardzo ważnego. Co takiego? Prawdę! Że nikogo nie obchodzą ludzie tacy jak my, z Tomaszowa. Tylko dla­czego tomaszowski bohater tak bardzo chciał ogłosić te swoje banały w telewizji? Przecież świat internetu daje ludziom nieograniczony wręcz dostęp do głosu. Każdy może opublikować w nim dowolną rzecz. Nie trzeba wymachiwać pukawką na wodę.
Możesz się śmiać, ale problem tkwi właśnie w tym, że to telewizja wybiera ludzi, a nie ludzie telewizję. Jeszcze w czasach naszej młodości wybierała wybred­nie. Żeby występować w szklanym pudełku, trzeba było być takim Lucjanem Kydryńskim, Wojciechem Młynarskim czy Marylą Rodowicz. Dawna telewizja pokazywała tych, którzy mają jakieś osiągnięcia. Teraz osiągnięciem jest samo pokazanie się w telewizji. Po prostu wystarczy być wybrańcem. Dlatego ludzie w Tomaszowie mają słuszne pretensje, że ich tam nie ma. To twoja wina!

WOJEWÓDZKI: Właściwie trudno ustalić, kiedy to się zaczęło i co wyznaczyło początek. Może „Big Brother”. Dla jednych eksperyment kulturowo-psychologiczny, a dla innych zgrzebne podglądactwo i pornografia w prime time. To była pierwsza tak intensywna wy­prawa telewizji w świat jej odbiorców. Na terytorium, którego normy wywaliły bezpieczniki dotychcza­sowych zasad. Świat telewizji stanął na głowie. Do osiągnięcia frekwencyjnego sukcesu przed telewizo­rami niepotrzebne już były kosztowne, zmanierowa­ne gwiazdy, wyrafinowane scenariusze czy finezyjna reżyseria. Wystarczył prosty człowiek jak bakteria wrzucony pod mikroskop kamer. Telewizja wyciąg­nęła rękę w kierunku zwyczajności, ulicy. Ulica skubnęła jej zegarek i sprowadziła na manowce.
Może sygnał dał „Idol” gdzie położono kres grzecz­nej telewizji na długo, zanim to hasło wciągnięto na flagowy maszt TVN. „Idol” wypowiedział posłuszeń­stwo telewizyjnej kurtuazji. Do czasów „Idola” gość w telewizji był witany słowiańskim gestem serdecz­ności i uprzejmości. Był gościem, nawet jak był nie­zdolny lub niezbyt rozgarnięty. W „Idolu” taki ktoś stawał się intruzem. Ten program pokazał, że bez­czelność, skrajna ironia, cym izm czy nawet kontro­lowane okrucieństwo szybko stają się dotychczas niedocenianym towarem, na który jest spory popyt. Tak, tak... To ja przyłożyłem do tego rękę i dziś czu­ję, jak ona powoli ląduje w przepełnionym nocniku. Moja wina. Moja wina. Moja bardzo wielka komercyj­na wina. Wtedy czuliśmy jednak, że bierzemy udział w jakiejś konwencji, że inaczej opisujemy? rzeczywi­stość, znudzeni polityczną poprawnością mediów i drobnomieszczańskim blichtrem rozrywki. Dziś ję­zyk wielokrotnie przekraczający tamtejsze standardy stał się medialną normą. Polskie media stały się ofiarą nowych zaborców chamstwa, prymitywizmu i skleja­jącej wszystko w? ogólnokrajowy całość nienawiści.

LIZUT: A może to naturalny proces ? Media staj ą się co - raz bardziej egalitarne. Każdy może je tworzyć. Efekt tych przemian jest taki, że byle pętak może obsobaczyć profesora. A język pętaków staje się normą. Dla mnie dojmującym tego przejawem jest prawicowo-kościelne grillowanie Owsiaka. O co im w zasadzie chodzi? To jakiś ponury koktajl chrześcijańsko-na­rodowej zawiści, podejrzliwości, strachu i zwykłej podłości. Zawiść wynika chyba ze swoiście pojmo­wanej konkurencji na charytatywnym rynku. Orkie­strę i jej twórcę trzeba wszelkimi sposobami tępić, bo mu wychodzi, jest skuteczny, kupuje sprzęt me­dyczny za setki milionów?. No i jest problem, bo kto teraz da kasę na Radio Maryja, na budowę świątyni Opatrzności Bożej, na tacę i na portal Karnowskich? Przecież nie tylko chore dzieci i starcy potrzebują szczodrobliwości.
Podejrzliwość poniekąd wynika z zawiści, ale jest też samodzielnym uczuciem, dość charakterystycznym dla prawdziwych patriotów. Dla nich Owsiak musi mieć jakieś ukryte i wredne cele. Robi to, by się wy?- lansować, próżność go rozsadza, celebryta pieprzony. Przy? okazji pewnie kradnie, potajemnie się bogaci, pod pozorem działalności dobroczynnej chce Polskę sprzedać, sprowadzić młodzież na złą drogę, odsunąć od Kościoła.
Strach to efekt dwóch pierwszych zjawisk, choć jego przejawy w naszym kraju są zastanawiające. Lubimy go w sobie i w innych podsycać, pielęgnować. Strach to najlepsza pożywka dla populizmu.
W tym roku pękły kolejne tamy. Poziom agresji, po­mówień i nienawiści do Owsiaka, dotąd jednak tłu­miony przez elementarne poczucie obciachu, wzrósł niebywale. Sam Jurek chyba średnio to znosi. Czy wi­działeś w telewizji ten materiał, w którym pokazuje swoje trzypokojowe mieszkanie, tłumacząc nerwo­wo, że nie jest to apartament, a obrazy na ścianach kupował po 500 zł na aukcjach? Zresztą chyba dla czytelników Pudelka nie wypadł wiarygodnie. Owsiak i gender to najmodniejsi dziś wrogowie. Nie wiem nawet, czy tych dwóch pojęć nie dałoby się sto­sować wymiennie. Trzeba zapytać ks. Oko.

WOJEWÓDZKI: Określenie „język nienawiści” straci­ło swoje znaczenie i moc. Ten język stał się językiem skutecznej komunikacji. Naszą mową potoczną. Od Trybsona z „Warsaw Shore” przez anonimowe­go dziennikarza Pudelka po profesor Krystynę Pa­włowicz. Polaków" wreszcie znowu coś połączyło. Retoryka wykluczenia i nietolerancji. Estetyka wer­balnego gwałtu i językowej przemocy. Bo tylko wtedy jestem zauważony, przez co skuteczny. A może tak ma wyglądać publiczny? standard mediów? W koń­cu są adresowane do widzów i siły życiowe czerpią z nich. Może tak ma wyglądać język wyzwolonej Polski. Poziom ulicy staje się naszym poziomem, bo tak jest zabawnie. Oto potęga wolnego rynku. Jego nie­widzialna ręka, która wyciąga z nas to, co najgorsze. Bo to widz staje się dysponentem kultury. Szuka­jąc najbardziej efektywnego pomysłu na program, artykuł czy orędzie do narodu, zniżamy się do naj­niższych instynktów. Programy takie jak: „Dlaczego ja”, „Pamiętniki z wakacji” ,,.Ukryta prawda”, „Trud­ne sprawy”. Na różnym poziomie penetrują codzien­ność, szukając tego punktu, w którym banał jednego życia stanie się rozrywką dla drugiego, a czyjś ży­ciowy dramat żenującym spektaklem dla gawiedzi. A przecież lubujemy się w tym, bo nic nas tak w te­lewizji nie cieszy jak świadomość tego, że inni mają gorzej. W końcu sam Woody Allen powiedział, że komedia to dramat, który dzieje się komuś innemu. Czyli, cokolwiek by mówić, żyjemy w Allenowskiej perspektywie.

LIZUT: Jeśli prawdą jest, że człowiek poznaje sam sie­bie, przeglądając się w oczach drugiego człowieka, to media działają jak hiperwentylacja. Od przegląda­nia się w oczach milionów można stracić rozum. Co zresztą w nich zobaczysz? Nienawiść!

WOJEWÓDZKI: O ile w mediach komercyjnych grani­cę mogły wyznaczać takie programy jak „Big Brother” czy „Idol”, to w telewizji zwanej dla niepoznaki pub­liczną tama puściła w momencie wprowadzenia na antenę „Ballady o lekkim zabarwieniu erotycznym”. I choć stały za tym takie nazwiska jak Jerzy Morawski czy Andrzej Fidyk, wszyscy i tak pamiętają już tylko Cezarego Mończyka i jego niebywały apetyt na na­gość, kisiel oraz sukces. Bajka o złym księciu z agencji i kopciuszkach porno stała się hitem TVP1.
Polska zobaczyła świat bez fałszerstwa, pudru i oszu­stwa. Polska zobaczyła siebie i wyraziła jednoznacz­ną potrzebę oglądania siebie dalej. Media z misji kulturotwórczej czy socjalizującej wypełzły w misję mordobicia.

LIZUT: Myślę, że trochę przesadzasz. W „Balla­dzie” był jednak kawałek niezłej reporterskiej robo­ty. Można się oczywiście zastanawiać, częścią czego staje się współczesny reporter czy dziennikarz. Dla mnie ostatnimi cezurami w mediach są takie zjawi­ska jak „Warsaw Shore”, brawurowe wkroczenie di­sco polo w główny nurt mediów czy język nagonki rodem z 1968 r. z „Resortowych dzieci”. Jeszcze nie­dawno Jarosław Kaczyński przepraszał za to, że Jacek Kurski wyciągnął Tuskowi dziadka z Wehrmachtu. A dziś Gontarz mógłby się bardzo wiele nauczyć od braci Karnowskich.

WOJEWÓDZKI: W Polsce ewidentnie padł ład moralny i estetyczny. Rozpoczął się czas dyktatury przemocy. Każdej. Estetycznej, politycznej, światopoglądowej. Jest coś obrzydliwie wspólnego pomiędzy grupą Weekend, braćmi Karnowskimi, „Gazetą Polską Co­dziennie”, Pudelkiem, Rafałem Ziemkiewiczem i bru­kowcami. Odwoływanie się do zamkniętych w nas
najniższych instynktów. Walenie nieociosanym ki­jem, byle tylko obudzić śpiącego w nas prymitywa. U nich już się wyrwał z letargu, jest skuteczny i sil­ny. Wszystko mi jedno, czy pierwszy wywołał to Ty­miński, Wałęsa, Lepper, Kaczyński, czy Palikot. Bestia stanęła na nogi i z rozmachem przemierza polski horyzont. Cham zaczyna redagować polską rzeczywistość. Od kultury przez media po politykę. Od „Kac Wawy” po Stefana Niesiołowskiego. Typo­wym polskim dziełem wysokiej intelektualnie próby jest oczywiście sieć ze swoim boskim błogosławień­stwem anonimowości. Oto raj dla harcowników wszelkiej maści, którzy zwołują zmasowane lincze pod sztandarami wielkich patriotycznych słów lub tak zwanej ludzkiej przyzwoitości. Tak jak politycy robią politykę z sondażowymi wynikami poparcia w rękach, tak telewizje robią ludzie zamroczeni wy­kresami oglądalności. Działa prawo popytu i podaży w najbardziej barbarzyńskim wydaniu. Aż chce się sparafrazować Jacka Kurskiego: ciemny lud decyduje i ciemny lud kupuje. Ale może to jest też znak czasu. Mówiłeś o rewolucji. W internecie nie ma pana, któ­ry układa ramówkę i dba o społeczny poziom smaku. Może nasze dywagacje to gasnący skowyt tych, któ­rym się wydaje, że wiedzą lepiej ?

LIZUT: Może. Są jednak w szeroko pojętych mediach zjawiska, które mnie cieszą i nie chciałbym, by na­sza rozmowa pozostawiła wrażenie, że dwóch już niemłodych, choć nadal przystojnych hipokrytów użala się nad spsieniem świata. Bo mnie krzepi fakt, że filmy „Drogówka” czy „Pod Mocnym Aniołem” są w Polsce chętniej oglądane niż hollywoodzkie masów­ki. Lubię popularne przecież książki Szczepana Twar­docha, Ignacego Karpowicza czy Krzysztofa Vargi. Czasem do łez śmieszą mnie felietony tego ostatniego. Sądzę, że Polska jest nadal prawdziwą potęgą w repor­tażu i literaturze faktu. Nie mówię tylko o Szczygle, Jagielskim, Tochmanie czy Hugo-Baderze. Biografie muzyków, które robi Rafał Księżyk (Tymański, Brylewski, Stańko), to poziom światowy. A to nie są wcale niszowe rzeczy! No więc rozchmurz się, drogi Kubo, zdejmij okulary malkontenta i powiedz, co zrobić z resztą tego miłego dnia.

WOJEWÓDZKI: Bądźmy prawdziwymi Polakami i zlu­strujmy swe rodziny. Ale tak serio. Cieszę się, kiedy widzę kolejnych laureatów Paszportów „Polityki”. Da­wid Ogrodnik, Ziemowit Szczerek czy Marcin Masecki. To nie są awangardowi twórcy. Dla mnie oni są mainstreamem. Możdżer, Danielsson i Fresco mogą być ozdobą każdego festiwalu na świecie. Ale zapy­taj o ich nazwiska na ulicy. Ostatnio widziałem sondę uliczną, w której pani oznajmiała, że gender to zabój­cy Jezusa, a inny pan twierdził, że to taka stacja prze­kaźnikowa. Mówiąc metaforycznie, chodzi o to, aby zamieniać wodę w wino. Chociaż gdyby Jezus upra­wiał swój proceder dzisiaj, to ludzie Tuska zaniknęliby go za nielegalną produkcję alkoholu.

Kuba Wojewódzki i Mikotaj Lizut już
od środy w nowej, codziennej, południowej
audycji „Książę i żebrak” na antenie Rock Radia




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz