niedziela, 23 lutego 2014

Siedem lat czyśćca



Rozmowa z prof. Andrzejem Ceynową, byłym rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, o demolującej życie sądowej walce z pomówieniami i o tym, jaką w niej rolę odegrał Instytut Pamięci Narodowej


Ryszarda Socha: - Blisko siedem lat temu Dorota Kania opisała pana we „Wprost" jako tajnego agenta SB. Teraz wygrał pan proces i odszkodowanie -150 tys. zł. Jak na polskie warunki - ogromna kwota.
Prof. Andrzej Ceynowa: - Najważniejsze są wymuszone przez sąd prze­prosiny. A co do kwoty? Czy może być zestawiona z siedmioma la­tami życia? Przecież tamto oskarżenie było mi przypominane przy każdej sprawie wiążącej się z wyborem na jakąś funkcję. Potem to już sam, kiedy proponowano mi, bym wystartował na przykład na prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, rezygnowałem, mówiąc: ktoś wam wypomni, że może wybraliście konfidenta SB. To była śmierć cywilna. Utrata dobrego imienia, na które pracuje się przez całe życie, a potem w mgnieniu oka traci. Na początku nie sądziłem, że podobne oskarżenie może działać aż tak silnie.

Jak silnie?
Przez lata, jeszcze za poprzedniego rektora, reprezentowałem Uniwersytet Gdański, a potem też po trosze polskie środowiska akademickie w Europejskim Stowarzyszeniu Uniwersytetów. Zo­stałem nawet wybrany do elitarnej pięcioosobowej komisji, która rekomendowała kandydatów do następnego zarządu. Gdy dopra­wiono mi łatkę agenta, przestałem być zapraszany. Nie ma mnie. Bo nie wiadomo, kim jestem. W tym pierwszym okresie nie fajnie się też uczyło studentów. Na zajęciach pytali: to niech pan po­wie, jak to naprawdę jest z tą współpracą? Jeden z prominentnych polityków PO przesłał mi wiadomość: nie możemy się spotykać, bo ja jeszcze chcę być ministrem. I nie spotykaliśmy się przez kilka miesięcy. Potem w filharmonii do mnie przytruchtał, że teraz już możemy. Żołądek się wywraca. Były też miłe gesty- prof. Kubiński, który w czasie stanu wojennego przesiedział półtora roku w aresz­cie, przyniósł mi na uczelnię kwiaty za zajęcia o konstytucji USA, które w stanie wojennym prowadziłem dla studentów anglistyki.

Przypomnijmy okoliczności. Wiosną 2007 r., w apogeum IV RP, gdy toczyła się burzliwa dyskusja nad wprowadzaną właśnie przez PiS ustawą lustracyjną, pan, wtedy rektor Uniwersytetu Gdańskiego, próbował ośmieszyć tę ustawę tzw. Fortelem antylustracyjnym. Profesorom, którzy nie zechcą się zlustro­wać, zaoferował pan przeniesie­nie na stanowiska asystentów, bo ich lustracja nie objęła.
Tak, z zachowaniem wszystkich uprawnień akademickich i płacy. Powiedziałem to pewnej młodej dziennikarce chyba w połowie marca 2007 r. Nie przypuszcza­łem, że pomysł zrobi taką karierę. Dwa czy trzy dni później rektorzy innych uczelni byli wypytywani, czyby się przyłączyli do tego. Ko­lega z Lublina powiedział, że robili wtedy zakłady nie o to, czy za ten fortel dostanę w tyłek, tylko kiedy i jak mocno.

Nie musiał pan długo czekać na reakcję.
31 marca zadzwoniła pani Kania, wtedy jeszcze buńczuczna. Oskarżyła mnie, że współpracowałem z SB od 1972 r. Zaprzeczy­łem. Ale to nie miało znaczenia. To, co oni znaleźli - mówię „oni", bo nie wiem, kto znalazł - to były cztery meldunki sporządzone w latach 1988-89 przez oficera SB Tadeusza Kurkowskiego oraz charakterystyka TW Leka. W tej charakterystyce jest informacja, że wyjeżdżam do USA, żeby rozpracowywać CIA. Choć CIA nie ma prawa działać na terenie Stanów. Drobiazg. Dziennikarze mieli ksera tych dokumentów z - jak się potem okazało - archiwów taj - nych IPN w Warszawie. Na kserach był numer faksu Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Stamtąd je rozsyłano. Dokumenty te odtaj­nił prezes Kurtyka długo później, kiedy ruszał proces lustracyjny.

Ma pan za sobą aż cztery procesy, wszystkie wygrane - o publi­kację sprostowania, lustracyjny, karny o pomówienie, wreszcie ten ostatni, cywilny - o przeprosiny i zadośćuczynienie. Dlaczego aż tyle?
Prośba o zamieszczenie sprostowania z powodu oporu „Wprost", po dwóch latach, oparła się o Sąd Najwyższy. Czy miałem się godzić z niekończącym spotwarzaniem mnie? Wy­toczyłem trzy, bo na to, czy dojdzie do skutku ta najważniejsza sprawa -lustracyjna, nie miałem wpływu. Po złożeniu oświad­czenia musiałem czekać na ruch ze strony IPN. Nie miałem prawa sam wystąpić do sądu, żeby stwierdził, czy moje oświad­czenie było prawdziwe czy nie.

IPN zwlekał dwa lata, aż do końca listopada 2009 r. Dopiero wtedy prokurator IPN oskarżył pana o kłamstwo, zażądał zakazu pełnienia funkcji publicznych i proces mógł ruszyć. Wydaje mi się, że w ich interesie w ogóle nie było wytaczanie mi tego procesu. Miałem żyć z piętnem, w stanie zawieszenia. Ale pani Kania podczas sprawy karnej zapytała o wynik lustracji. Sąd zwrócił się z pytaniem oficjalnie do IPN. Nie mogło ono pozostać bez odzewu. Proces lustracyjny wykazał, że dokumenty stanowiące podstawę oskarżenia zostały sprokurowane przez ofi­cera SB. Jest instrukcja Kiszczaka z 1984 r., w której wprowadza się nakaz pełnego utajniania informacji zdobytych za pomocą działań technicznych, a więc podsłuchu, podglądu - te informacje miały być przypisywane jakimś osobowym źródłom informacyjnym SB. Ja byłem takim fikcyjnym źródłem. Informacje pochodziły zapew­ne z podsłuchu telefonicznego. Domyślaliśmy się z żoną, że nas podsłuchują, ale przyjęliśmy postawę, że co z tego. Niech wiedzą, jakie wina lubimy, jesteśmy ponad to. Innym bogatym źródłem informacji dla SB były dokumenty z biura paszportowego. Stypen­dyści Fundacji Fulbrighta, którymi się opiekowałem, przyjeżdżając do Polski, wraz z wnioskiem o wizę musieli składać bardzo szcze­gółowy opis projektu badawczego, swojej rodziny, gdzie mieszkają itp. Gdy wyjeżdżali z Polski, musieli sprawozdać, co tu robili. Z tego też czerpał Kurkowski, kiedy pichcił te swoje meldunki.

Jak się dowodzi, że było się TW wirtualnym? Oficer, który pana wykreował, od dawna nie żył, a nawet gdyby żył, jego świa­dectwo byłoby wątpliwe.
Przydały się pamiątki przechowywane z powodów senty­mentalnych. Bo mogłem udowodnić, że w meldunkach były różne bzdury. Np. że wybieram się do USA, żeby zrobić dokto­rat - a przecież zrobiłem go dużo wcześniej w Poznaniu. Takie informacje nie mogły pochodzić ode mnie. W ogóle różne rzeczy, do których wcześniej nie przywiązywałem wagi, w procesie oka­zały się istotne. Na przykład stare paszporty, które za PRL zawsze stemplowano przy przekraczaniu granicy. W czasie gdy - według prokuratora IPN - miałem składać jakiś meldunek do SB przeby­wałem poza krajem, o czym świadczyły pieczątki w paszporcie. Albo na odwrót - prokurator twierdził, że byłem przez miesiąc w Berlinie Zachodnim, a z paszportu wynikało, że to nieprawda.
Moi mecenasi mówili, że nie muszę niczego udowadniać, że to prokurator musi wykazać, że skłamałem. Ich nie całkiem obchodziło, czy byłem konfidentem czy nie. Oni mnie chcieli po prostu wybronić - taki ich adwokacki obowiązek. A mnie trudno
się było z takim podejściem pogodzić.

Dlaczego?
Cała ta historia nauczyła ^mnie, że prawdy, a szczególnie prawdy osobistej, należy bronić bez względu na koszty. W końcu stanęło na tym, że będę składał wyjaśnienia. I składałem je przez pięć po­siedzeń sądu, są spisane na ponad 50 stronach. Mnie to było po­trzebne. Coś jednak przemilczałem w czasie tego procesu. Gdy byłem w Poznaniu na studiach, to miałem bliskie kontrakty z amerykańskim konsulatem generalnym. Z panią konsul nie tylko i raz na dwa tygo­dnie grywałem w brydża, ale uczyłem ją jeszcze polskiego. Bywałem na przyjęciach, gdzie przewijali się różni ludzie. Nasz  wywiad woj­skowy chciał, żebym z nimi współpracował. Nie powiem, że mnie to nie pociągało. Ale ostatecznie, gdy położono przede mną dwie kartki - jedną, że wstępuję do wywiadu wojskowego, drugą - że je­żeli w ciągu 20 lat ujawnię fakt odbycia rozmów, to dostanę pięć lat więzienia, wybrałem tę drugą. I potem nie było już żadnych kontak­tów. Podczas procesu bałem się, że jeśli o tym opowiem, może to być zinterpretowane różnie - także przeciwko mnie.

Te siedem lat mocno wpłynęło na pański obraz świata?
Dowiedziałem się dużo o naturze ludzkiej. Jeden z rektorów po­wiedział mi, że codziennie daje na mszę za to, że to mnie trafiło, a nie jego. Inne zdarzenie: mam wieczorem uczestniczyć w progra­mie telewizji Wrocław. Ma być też rektor Politechniki Wrocławskiej jako przedstawiciel środowiska akademickiego i dwoje polityków. Rektor spóźnia się, ale jedzie. Mija 10 minut, 15, wciąż jedzie.
W końcu okazało się, że nie dojedzie. Rozumiem - po co miał się wystawiać i występować z esbekiem. Tylko smutno mi się zrobiło, że ktoś o takim autorytecie może mieć tak mało odwagi.

Spodziewał się pan po swoim środowisku większego wsparcia? Wie pani, że nikt z mojego uniwersytetu nawet mnie nie spy­tał, czy potrzebuję jakiejś pomocy prawnej, administracyjnej czy finansowej? Nie zostałem wybrany na obiekt ataku jako Andrzej Ceynowa, tylko jako rektor UG. Że ja bym z pomocy nie skorzystał, to inna sprawa. Nie mam złudzeń. Pomógł mi prawnik, z którym pracowałem już wcześniej przy innej spra­wie uniwersyteckiej. Mecenas Roman Nowosielski zaoferował usługi swojej kancelarii na zasadach pro bono. I dzięki Bogu.
Bo, jak się okazuje, polskie sądy nie są dla biednych. Gdyby nie to pro bono, musiałbym sprzedać mieszkanie, samochód...

To kiedy robi się lżej? Gdy ruszają te procesy? Zapadają wyroki?
Nie. Wtedy kiedy ma się wrażenie, że ludzie zaczynają o tym zapominać.

W procesie karnym domagał się pan więzienia dla Doroty Kani. To nie za dużo za słowa?
Zastanawiałem się nad tym. Ale mam poczucie, że w Polsce nikt już nie czuje się odpowiedzialny za słowa. Żaden dzienni­karz nie został też za nie skazany na więzienie. Chodziło mi raczej o to, żeby krzyknąć: słuchajcie, tak nie wolno postępować. Dlaczego

nie pozwał pan IPN? Być może ukarał pan wykonawcę, a odpuścił inspiratorom.
U nas, i w ogóle w Europie, nie jest przyjęte, żeby sądzić in­stytucje państwowe. Choć IPN po moich doświadczeniach poważać nie mogę.

Może jest to sposób, by obywatele wymuszali, także poprzez sądy, proces naprawy instytucji państwa?
Taki proces byłby sensowny, gdyby mógł doprowadzić do lep­szego doboru pracowników naukowych. Wielu z tych, co tam obecnie znajduje ochronę i pensje dużo wyższe niż profe­sorskie, to skandal nauki polskiej. Ludzie, którzy nie wiedzą, co to jest weryfikacja dokumentu ...

To kwestia cynizmu czy ideologii?
Oni pewnie wierzą w to, co robią - tylko nie wiedzą, co robią. Uważam, że IPN powinien być instytucją naukową. Powinno się zlikwidować pion prokuratorski, a archiwa włączyć do archiwum państwowego. Połowa naszych historyków z UG to etatowi pracow­nicy IPN - pracują tu i tam. Znam ich, widzę, co się z nimi dzieje.

Myśli pan, że praca w IPN ich zmienia?
Wydaje mi się, że bardzo mocno. Na początku całej tej spra­wy z „Wprost" wziąłem papiery; które dostałem od dziennikarzy, o które później okazały się wszystkim, co na mnie mają. Poszedłem z tym do historyków, o których wiedziałem, że pracują w IPN. Za­pytałem, co o sądzą. Powiedzieli: według naszych kryteriów ty byłeś agentem. Im nie przychodzi do głowy, że dokumenty mogą być prawdziwe i zarazem nie zawierać ani krzty prawdy. Że trze­ba je konfrontować z rzeczywistością czy z innymi nie esbeckimi źródłami. 'Wygrałem w sądzie dlatego, że tak właśnie zrobiłem. Ale do tych, którzy wierzą w IPN, to zupełnie nie trafia.

Jak patrzy pan na słupki sondażowe i widzi, że PiS rośnie, to boi się pan powrotu IV RP?
Cóż, boję się, że możemy wrócić do tamtego szaleństwa. Tylko tym razem będzie gorsze. Bo część ludzi uwierzyła w różne mitologie, które PiS rozpowszechnia. I boję się, że nie będzie żadnej partii, na którą można wskazać, że daje jakąś alternatywę. Ale jednocześnie nie tracę nadziei, że my, Polacy, jesteśmy jednak mądrzejsi niż te wszystkie sondaże.


Dr hab. Andrzej Ceynowa, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, jest filologiem anglistą, literaturoznawcą.
W latach 2002-08 był rektorem UG, od września 2008 r. jest dziekanem Wydziału Filologicznego UG. Wykładał na uniwersytetach amerykań­skich. Dwukrotny stypendysta Fundacji Fulbrighta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz