Skąd Maciej Marcinkowski pochodzi, gdzie mieszka, jakie
skończył szkoły? Nawet na tak niewinne pytania agencja PR zajmująca się
medialnym wizerunkiem biznesmena nie odpowiada.
Biznesmen jest w konflikcie z miastem i do czasu jego
rozwiązania nie chce udzielać informacji o sobie.
Inwestycje
i protesty
O Marcinkowskim wiadomo przede
wszystkim, że przejmuje najatrakcyjniejsze działki w Warszawie. Choć jego
nazwisko przewija się w kilku rodzinnych spółkach budowlanych, nawet znaczący
inwestorzy tej branży, z którymi rozmawialiśmy, nie znają go. Zero promocji,
specjalnych stron, CV, zdjęć. Jedynie standardowe informacje na portalach
gromadzących dane z rejestru spółek; nazwa, siedziba, nazwiska właścicieli i
prezesów.
Ma 56 lat. Od pięciu lat działa z
synem, który jest, prezesem jednej ze spółek należących do rodziny. W
biznesie jest od niedawna również synowa, zajmuje się marketingiem.
Od pięciu lat Marcinkowski zasiada
w radzie fundacji Semper
Polonia, której patronuje prezydent
Aleksander Kwaśniewski. We władzach, wśród przyjaciół i donatorów są głównie
ludzie związani z lewą stroną sceny politycznej. Wspieraj ą Polonię, przede
wszystkim za wschodnią granicą.
- Marcinkowski nie funkcjonuje u
nas towarzysko, przedstawił się jako prawnik, ale zbytnio się nie udziela -
mówi jeden z ważnych działaczy fundacji.
Na stronie pewnego serwisu
fotograficznego można znaleźć zdjęcia z wesela syna biznesmena. Oprócz młodej
pary pozuje też Maciej Marcinkowski. Przyjęcie przygotowano z wyjątkowym
rozmachem. Po ślubie w kościele goście bawili się w wynajętym na tę okazję
Teatrze Wielkim - Operze Narodowej (koszt - ponad 88 tys. zł), występował
zespół Boney M. Poprawiny, w stylu Bollywood, odbyły się w podwarszawskich
Oborach. Obowiązywały stroje indyjskie, a Maciej Marcinkowski uwiecznił się na
zdjęciach w złotoczerwonym turbanie.
To jednak zdjęcia nieoficjalne. W
działalności biznesowej Marcinkowski postępuje tak, jakby przyjął wyraźną
strategię unikania rozgłosu.
Za to jego inwestycje są głośne.
Głównie z powodu towarzyszących im konfliktów i protestów. Marcinkowski
zajmuje się bowiem skupowaniem roszczeń spadkobierców do gruntów znacjonalizowanych
po wojnie.
W Warszawie to biznes o wielkim
potencjale.
Przed wojną niemal wszystkie
budynki i ziemia wmieście były prywatne. Jesienią 1945 r. na mocy dekretu
Bieruta właścicielom odebrano 24 tys. nieruchomości. Ten majątek prezydent
Hanna Gronkiewicz-Waltz szacuje dziś na blisko 40 mld zł. Część ziemi i
budynków już wraca w prywatne ręce. Ale dla miasta oddawanie nieruchomości jest
coraz bardziej kłopotliwe: wiele przedwojennych działek leży na dzisiejszych
terenach publicznych: w parkach, pod szkołami czy placami zabaw, albo tam,
gdzie miasto chciałoby je sprzedać inwestorom.
To budzi sprzeciw. Zwłaszcza że -
jak szacuje ostrożnie ratusz - przynajmniej co trzecia działka przechodzi w
ręce nie spadkobierców właścicieli, lecz tych, którzy prawa majątkowe od nich
kupili.
Takich jak Maciej Marcinkowski.
Budynek Business with Heritage, najnowsza inwestycja Marcinkowskiego, reklamowany jest jako
„jedyny komercyjny w tak prestiżowej lokalizacji, tylko 80 m od kolumny Zygmunta”. Powstaje na odzyskanej działce, buduje
go Senatorska Investment,
jedna z rodzinnych spółek Marcinkowskiego,
której prezesem jest syn biznesmena Maksymilian.
Powstaje rzeczywiście w wyjątkowym
miejscu. Po drugiej stronie placu Zamek Królewski. Naprzeciwko mury Starego
Miasta, kamienice, gotycki dach katedry. Widok znany ze zdjęć i widokówek.
Dla wielu miejsce niezmienne w swoim kształcie. Bo Starówka jest na Liście
Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dlatego ogromny płot, który wyrósł wokół
budowy, zelektryzował obrońców zabytków i aktywistów miejskich. Zaczęły się
pikiety, akcje w intemecie i doniesienia w mediach. Mimo że biurowiec ma
nawiązywać architekturą do otoczenia, jest krytykowany. Architekt Tomasz Lec
twierdzi, że „budynek naruszy koncepcję powojennej odbudowy Warszawy, której
twórcy pozostawili tu pustą działkę, by odsłonić perspektywy widokowe”. Do
tego doszły perypetie
przy pozwoleniu na budowę.
„Wprost” ujawniło, że nad
wizualizacją biurowca pracował m.in. syn urzędniczki, która wydała
pozwolenie. Po 1,5 roku od tej decyzji prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz
zwolniła ją z pracy.
Do protestujących społeczników
dołączyli opozycyjni radni oburzeni faktem, że parcela została zwrócona z
fragmentem tunelu. Odzyskana działka znajduj e się bowiem nad Trasą W-Z.
Przejmując grunt, Marcinkowski stał się też prywatnym właścicielem części
tunelu i arterii komunikacyjnej . Wszyscy byli zaskoczeni, że fragment publicznej
drogi może być w prywatnych rękach.
- Teraz biznesmen, jak będzie
chciał, to odetnie łańcuchem swoją część tunelu i będzie stawiał miastu
warunki - komentował sytuację jeden z urzędników ratusza.
Na złą atmosferę wokół inwestycji
żali się mecenas Andrzej Muszyński, były sędzia, dziś adwokat biznesmena,
zajmujący się m.in. odzyskiwaniem nieruchomości z dekretu Bieruta. Mówi, że kryzys
przyszedł, akurat gdy do Warszawy jechały z Francji lekkie maszyny budowlane,
które mogą pracować nad tunelem. I przypomina, że zbieranie pozwoleń zajęło
spółce całe lata. Tymczasem Hanna Gronkiewicz-Waltz pod presją protestujących
nakazała wstrzymać budowę. Potem wojewoda uchylił jej decyzję. Jednak po
zamieszaniu wokół budowy bank wstrzymał finansowanie biurowca. A ratusz ponownie
analizuje dokumenty, które inwestor zebrał do pozwolenia na budowę. Mec.
Muszyński zapowiedział, że jeśli miasto utrąci legalną inwestycję wartą 170
min zł, narazi się na wielkie odszkodowania. Złożył też „samodoniesienie do
prokuratury”; zgodnie z wolą swojego klienta chce, by śledczy zbadali sprawę,
czy z inwestycją wszystko w porządku. Wczoraj spółka Senatorska Investment pochwaliła się, że prokuratura odmówiła wszczęcia
postępowania. Nie dopatrzyła się w działaniu urzędników „znamion czynu
zabronionego”.
Porządkujemy
stan prawny
Gdy chcemy się spotkać z biznesmenem,
okazuje się to niemożliwe. Podróżuje po świecie. Na rozmowę zgadza się
mecenas Muszyński. Spotykamy się w kamienicy w alei Szucha. W sąsiedztwie MSZ
i resortu edukacji. Tam Maciej Marcinkowski rejestrował kolejne spółki. Nie
jesteśmy jednak u biznesmena, ale trzy lokale dalej, w firmie PR. Wynajęci
przez Marcinkowskiego eksperci przysłuchują się rozmowie. Gdy mecenas staje
się bardziej wylewny, przerywają, bo już pora kończyć. Sytuacja się powtarza,
bo Muszyński ma talent oratorski, temperament i wiedzę o interesach Marcinkowskiego.
- W jego imieniu, a także innych
klientów zajmuję się porządkowaniem stanu prawnego kilku nieruchomości w
Warszawie - opisuje współpracę z Marcinkowskim.
- Co biznesmen robił przed
skupowaniem nieruchomości?
- Od wczesnych lat 90. mój klient
prowadzi działalność biznesową - pada odpowiedź. Potem firma PR kolejną
prośbę o spotkanie zbywa milczeniem. Dostajemy za to nieco informacji o biznesmenie:
z sukcesami zajmował się importem sprzętu elektronicznego i komputeryzacją
polskich przedsiębiorstw. Nie wiadomo jakich. Działał też w branży
telekomunikacyjnej. Firma została korzystnie sprzedana w2005 r. jednemu z
największych operatorów w Polsce. Nazwa kupca? Tajemnica handlowa. Od tamtej
pory Marcinkowski skupił się na nieruchomościach.
Współpracę zaczęli ponad osiem lat
temu od spotkania w kancelarii. Marcinkowski zrobił na mecenasie wrażenie. -
Jest bardzo wnikliwy, pracuje po kilkanaście godzin dziennie. Sprawa, z którą
się do mnie zgłosił, wydawała się nie do rozwiązania, jednak dzięki jego
cierpliwości doprowadziliśmy ją do końca.
Mecenas zaznacza, że zwykle
pracuje na rzecz spadkobierców właścicieli zabranych majątków. Zrobił wyjątek
dla Marcinkowskiego, który spadkobiercą nie jest. Ale nigdy nie zająłby się
kamienicą z lokatorami („wyrzucanie ludzi z mieszkań jest niemoralne, psuje
opinię o rynku obrotu roszczeniami”). Na szczęście biznesmena interesują tylko
puste działki w dobrych lokalizacjach.
- To normalna działalność
biznesowa - kontynuuje adwokat - Jedni pieką chleb, inni produkują rowery, pan
Marcinkowski rewindykuje roszczenia. A także pomaga swoją wiedzą rodzinom żydowskim
rozsianym po świecie, które chcą odzyskać zagrabione przez PRL mienie
rodzinne.
Z
Brazylii na pl.Zamkowy
Mecenas jest oburzony złą
atmosferą wokół inwestycji przy pl. Zamkowym. Tłumaczy, że właśnie dzięki
takim ludziom jak Marcinkowski dawni właściciele zyskują szanse na
zadośćuczynienie. Skoro państwo od ponad 20 lat nie przygotowało ustawy
reprywatyzacyjnej, to tzw. kupcy roszczeń biorą na siebie ciężar wypłaty pieniędzy
za utracone majątki.
Mecenas wyjmuje z segregatora dwa
zdjęcia. Na pierwszym para uśmiechniętych starszych ludzi. - To właśnie pan
Kazimierz z Sao Paulo, jeden ze spadkobierców - przedstawia. Starszy pan
starał się o działkę przy pl. Zamkowym jeszcze w latach 90., ale utknął w biurokracji.
- Bolesne wspomnienia z wojny sprawiły, że nie chciał już kontynuować wysiłków
o odzyskanie działki na własną rękę. Zdecydował się sprzedać roszczenia Marcinkowskiemu.
Podobnie zdecydowała reszta
spadkobierców
Kolejne wspólne zdjęcie inwestora
i pana Kazimierza zrobione zostało w Brazylii. - Powiedział. że jego
marzeniem jest, aby Marcinkowskiemu udało się odbudować to, co zostało
zniszczone przez II wojnę - zdradza mecenas.
Podkreśla. że wspólne zdjęcie jego
klienta i spadkobiercy poprzedziły lata żmudnych starań o załatwienie praw do
nieruchomości.
Rozmowy o tym Marcinkowski prowadził
w ratuszu jeszcze za Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta stolicy. Zapamiętał go
z tego czasu Michał Borowski, ówczesny naczelny architekt miasta.
- Przedstawił mi go Waldemar Dąbrowski,
minister kultury w rządzie Marka Belki - wspomina architekt. - Panowie
przyszli porozmawiać o działce przy Starówce, a ja odradzałem kupno tych roszczeń.
Z prezydentem Kaczyńskim zamierzaliśmy urządzić tam ratusz, wykupić prawa od
właścicieli pałacu Braniekich. potem do sąsiedniego parkingu, o który starał
się pan Marcinkowski.
Dąbrowski, dziś dyrektor Teatru
Wielkiego, spotkania z naczelnym architektem Warszawy nie pamięta. - Ale nie
zaprzeczam, że do niego doszło - wspomina. - Znam i szanuję obydwu panów.
Macieja Marcinkowskiego poznałem ok 20 lat temu przez wspólnych znajomych z
Wrocławia, skąd przyjechał do Warszawy. O biznesmenie mówi same dobre rzeczy,
np. że jest szalenie aktywny.
- Jest indywidualistą, chodzi
własnym ścieżkami, jego działalność z perspektywy, z której ją obserwuję,
budzi respekt. Wkroczył w nową rzeczywistość po 1989r. z sukcesem, jak wielu
innych obecnych biznesmenów nazywanych wówczas „prywaciarzami”. Chyba miał
jakieś firmy polonijne.
Pytamy o wystawne wesele w Teatrze
Wielkim. - No tak, było takie przyjęcie - potwierdza. - Przestrzeń naszego
foyer udostępniliśmy na tę formę działalności na rzecz osób prywatnych
dwukrotnie, w tym i na przyjęcie weselne, o które pani pyta. Jednakże już jej
nie kontynuujemy
Dyrektor dodaje, że Marcinkowski
dobrze zapłacił, a przyjęcie nie kolidowało z pracą sceny.
Biznesmen nie posłuchał
Borowskiego i zaczął szukać na szeroką, skalę. Spadkobierców było wielu. Mec.
Muszyński opowiada, że docierali nawet do osób, które żydowskie imiona i
nazwiska zmieniały parokrotnie; że znaleźli angielskiego zarządcę spadku po
jednym z dziedziców. Co chwila powtarza: - Niesamowite, prawda?
Wysłali 200 pism do różnych archiwów,
zatrudnili archiwistów w różnych krajach, aby zgromadzić dokumenty do
przeprowadzenia spraw spadkowych. Wydawali na podróże do Brazylii. Anglii.
Argentyny, Izraela i Francji. Trwało to pięć lat.
- Jeśli uda się już zebrać
wszystkie dokumenty. to decyzję o zwrocie można uzyskać nawet w pól roku -
zdradza mecenas.
Tempo w sprawie działki przy pl.
Zamkowym nie było aż tak szybkie, ale i tak robi wrażenie. W maju 2009 r.
Samorządowe Kolegium Odwoławcze unieważnia peerelowską odmowę przyznania praw
do działki przedwojennym właścicielom. Wtedy biznesmen kupuje mocne roszczenia
m.in. od pana Kazimierza z Sao Paulo. W październiku 2010 roku
miasto wprawdzie odmawia zwrotu części gruntu - tej nad tunelem - ale mecenas
nie odpuszcza. Skarży się do SKO i w styczniu 2011 r. Marcinkowski jest właścicielem
całej działki.
Atrakcyjny szkolny
adres
Kilka miesięcy przed sporami o
biurowiec przy pl. Zamkowym miasto obiega inna głośna wieść. która, jak się
okaże, też ma związek z działalnością Marcinkowskiego i Muszyńskiego. Jedno z
najlepszych gimnazjów publicznych, przy ul.
Twardej, w centrum miasta, traci budynek i hektar gruntu. Jako reprezentant,
rodzin pochodzenia żydowskiego, które mają prawa do dwóch przedwojennych
działek na szkolnym terenie, zgłosił się mecenas Muszyński. Wprawdzie kawałek
szkolnego gruntu należy do miasta, ale te dwie działki są. kluczowe.
Rodzice uczniów są oburzeni
perspektywą przeprowadzki szkoły. Protestują na sesjach rad dzielnicy. Ratusz
mówi jednak, że roszczenia są mocne, szkoła przepadła. Ale urzędnicy
postanawiają pertraktować. Z Marcinkowskim. Bo dla ratusza jest jasne, że jeśli
mecenas Muszyński reprezentuje spadkobierców, to wkrótce ich roszczenia będą w ręku
biznesmena.
A jest co negocjować. Rodzina
Marcinkowskich ma już bowiem prawa do innego cennego szkolnego adresu - to
boisko przy reprezentacyjnej ulicy Foksal. Urzędnikom chodziło o to, by w
całości ocalić przynajmniej jedną szkolę. Dyrektor miejskiego biura
nieruchomości, które zajmuje się zwrotami działek Marcin Bajko mówi, że mecenas
zaproponował wymianę: miejska część gruntu przy gimnazjum w zamian za zrzeczenie
się praw do boiska. - Marcinkowscy mają pomysł, jak zostawić szkolę przy Twardej.
ale jeszcze nie wiem. czy obecni roszczeniowcy zechcą im sprzedać swoje prawa
- relacjonuje Muszyński.
Urzędnicy obawiali się, że po
przykrych dla biznesmena potyczkach w sprawie budowy przy pl. Zamkowym
negocjacje dotyczące szkól zostaną zerwane, bo, jak mówią nieoficjalnie,
Marcinkowski, gdyby chciał, to miasto straciłoby i Foksal, i Twardą. Jednak
ratusz nie ogłosił dotąd żadnych wiążących decyzji w tej sprawie.
I po jordanku
O tym. że biznesmen nie jest
łatwym przeciwnikiem. ratusz wie, od kiedy Marcinkowski zainwestował w
roszczenia w parku na Powiślu, obok ul. Rozbrat.
Latem 2010 r. robotnicy zaczęli
tam budować plot w miejscu ogródka jordanowskiego i rozbierać taras
przedszkola. Bo hektar parku nie jest już miejski, należy do rodziny
Marcinkowskiego, a jego firma wybuduje tam dwa apartamentowce. Wiadomość
zelektryzowała okolicę. Protestowali rodzice przedszkolaków, aktywiści, radni.
Radny Jerzy Budzyń, dziś w Twoim Ruchu. wtedy w SLD. wraz z kolegami z klubu
Sojuszu ogłosili, że reprywatyzacja jest podejrzanie szybka, i zawiadomili
prokuraturę (śledczy umorzą potem sprawę). Nie wiedzieli. że zdobycie prawdo
działek też zajęło rodzinie Marcinkowskich kilka lat.
Teren na Powiślu przed wojną był
gęsto zabudowany. Rejon, gdzie powstał park. ogród jordanowski i przedszkole,
należał do bankiera Andrzeja Rotwanda. syna współzałożyciela Politechniki
Warszawskiej. Nieruchomość dzielił z dwiema siostrami. Obie emigrują -jedna do
USA, druga do Wioch.
O zwrot majątku zagrabionego przez
państwo zabiega w Warszawie Maria Rotwand. wdowa po Andrzeju. znana
plastyczka. Nie ma dzieci. Walczy niemal do śmierci.
Jeden z jej prawników w imieniu
swojej stuletniej wówczas klientki sprzedaje samemu sobie jej roszczenia do
ziemi na Powiślu. Odszukuje też niemal wszystkich dziedziców we Włoszech i
Ameryce. Jako ich pełnomocnik sprzedaje kolejne prawa do gruntów sobie i
jeszcze jednemu mężczyźnie.
W2007 r. wkracza Marcinkowski: niewielki
udział kupił od spadkobiercy linii włoskiej, z którym prawnikowi Marii Rotwand
nie udało się podpisać umowy. W ciągu kilku lat biznesmen odkupuje kolejne
części roszczeń i w końcu rodzina przejmuje cala nieruchomość Rotwanda.
- Warto zaznaczyć, że pan
Marcinkowski dobrowolnie odstąpił od gruntu pod przedszkolem, a także
zobowiązał się do remontu ogrodzenia wokół placówki - podkreśla mecenas.
Po protestach mieszkańców
biznesmen wycofał się z budowy apartamentowców, teraz zabiega tylko o zgodę na
pawilon usługowy.
Działka pod wieżowiec
I ma biznesowe plany wobec
kolejnych grantów. Mecenasa Muszyńskiego pochłania też sprawa przyszłej
inwestycji Marcinkowskiego tuż obok Pałacu Kultury, od strony ul. Emilii
Plater. Biznesmen skupił roszczenia i odzyskał część ziemi, na której według
planu miejscowego ma powstać wieżowiec o wysokości
220 m. A
jego adwokat domagał się poprawek w planie zagospodarowania -chciał wieży
wyższej, liczącej maksymalnie 245
m. Ale nic nie uzyskał.
Okolice PKiN mają ogromną wartość
biznesową. Metr ziemi kosztuje tu 10 albo nawet 20 tys. zł Miasto chciało
zarobić na sprzedaży gruntów, a pieniądze przeznaczać na budowę przewidzianych
w tym miejscu ulic. chodników, wodociągów i kanalizacji.
Ale plan bierze w łeb. W ostatnich
latach ludzie z dokumentami dawnych właścicieli upomnieli się o 36 kawałków
placu . Tylko w dwóch przypadkach odzyskali je spadkobiercy pokrzywdzonych dekretem
Bieruta. Pozostałe 34 działki już mają albo właśnie je odzyskują zawodowi kupcy
roszczeń.
Krytykowany za inwestycyjny marazm
na pl. Defilad ratusz zmienia strategię. Teraz inwestorzy z placu będą mogli
skupować bez przetargu fragmenty niewielkich miejskich działek i przyłączać je
do własnych. Chodzi o to, że na rozdrobnionych działkach niewiele można
zrobić, a na większych zmieszczą się planowane inwestycje. Na razie mowa o
dwóch takich transakcjach, w tym dotyczących nieruchomości Macieja Marcinkowskiego.
Pod koniec 2013 r. Hanna Gronkiewicz-Waltz zgodziła się na sprzedaż bez
przetargu miejskich działek otaczających odzyskaną nieruchomość biznesmena. W
sumie to 900 m
kw.. cena sięga 15.3 min zł i rozłożona jest na cztery raty. Decyzja prezydent
Warszawy jest wbrew postulatom miejskich aktywistów. W liście otwartym domagali
się. by potrzebną biznesmenowi miejską działkę z pl. Defilad traktować jako element
przetargowy w negocjacjach o terenach zajętych przez szkoły, o które zabiega.
Prezydencki podpis jeden z podwładnych Hanny Gronkiewicz-Waltz skwitował
krótko: biznesmen złożył wniosek, a ratusz go uwzględnił.
Transakcja nie ma jeszcze finału,
czyli aktu notarialnego sprzedaży, ale gdy prezydencka decyzja wyszła na. jaw.
Społecznicy przerobili w Internecie hasło promujące Warszawę jako miasto
sprzyjające inwestorom na „miasto przyjazne handlarzom roszczeniami”.
Połączenie gruntów otwiera
możliwość budowy wieżowca, ale mec. Muszyński nie jest jednak do końca
zadowolony. - Uchwalony ^w planie wysokościowiec ogranicza do- stęp światła
sąsiednim budynkom, to sprzeczne z przepisami - zastrzega. - Aby go postawić,
będą. potrzebne dodatkowe procedury.
Wydaje sięjednak, że biznesmen nie
straci. Może bowiem wystąpić do miasta o odszkodowanie za to, że nie jest
wstanie realizować planu. Na razie mec. Muszyński negocjuje z mieszkańcami
bloków z naprzeciwka przyszłej wieży. I otworzył drugi front. Pod ziemią. Bo
miasto zaplanowało budowę parkingu podziemnego tuż obok planowanego wieżowca.
Ale wjazdy do podziemi kolidują z wysokościowcem.
Dlatego mecenas już szykuje się do
unieważnienia pozwolenia na budowę parkingu. Jak mówi. narusza ono prawa
właściciela. koliduje z planem i uniemożliwia budowę wieżowca. •
iwona szpala, Małgorzata zubik
KOMENTARZ
Dzika reprywatyzacja niszczy
miasto
Maciej Marcinkowski prowadzi
legalny biznes. Skupowanie praw do odebranych po wojnie w Warszawie działek nie
jest zabronione. Rodzi jednak napięcia i konflikty w mieście. Opisujemy inwestycje
Macieja Marcinkowskiego, bo dobrze pokazują problemy, jakie ma dziś Warszawa z
reprywatyzacją.
Pierwszy powód dzisiejszych
kłopotów to słynny dekret Bieruta z 1945 roku. Upaństwowił w Warszawie za
jednym zamachem wszystkie prywatne grunty. Takiego totalnego przejęcia w
innych miastach nie było.
Ówczesne władze tłumaczyły, że nie
da się szybko planować odbudowy zrujnowanej stolicy, respektując prawa
dziesiątków tysięcy osób do ich parceli. Ale właścicielom zabranych gruntów na
mocy tego samego dekretu dały jednak prawo do odzyskania majątku Gęśli akurat
nie został przeznaczony na cele publiczne, np. drogi).Trze- ba było jednak
złożyć odpowiedni wniosek. Nie wszyscy to zrobili, część nie przeżyła wojny,
inni bali się nowej władzy - ostatecznie zarejestrowano ok. 17 tyś. takich
wniosków. W PRL-u były nieprzydatne (władza ludowa pod różnymi pretekstami je
odrzucała), ale teraz tylko ci, którzy złożyli wnioski, mogą się starać o zwrot
gruntów. Jest tak, bo dekret Bieruta do dziś nie został zniesiony, zapisane w
nim reguły nadal obowiązują.
Wiele spraw ciągnie się latami.
Nic dziwnego, że zmęczeni biurokracją spadkobiercy, skarżący się na niejasne
dla nich zasady zwracania odebranych nieruchomości, decydują się sprzedać
prawa do gruntu nawet za stosunkowo niewielkie pieniądze.
Kupujący ich roszczenia na tym
korzystają. Mają rozpoznane zawiłe dekretowe procedury, wyspecjalizowanych
prawników, działają szybko. Dziś coraz więcej działek z odzysku przechodzi nie
w ręce spadkobierców, lecz kupców roszczeń. Coraz trudniej więc mówić, że
reprywatyzacja w Warszawie to naprawianie powojennych krzywd. Dziś to coraz
częściej po prostu sposób na wielki biznes.
Tylko rodzi się pytonie: dlaczego
ten biznes jeszcze obciąża kosztami miasto? W tej sprawie rośnie w Warszawie
społeczny sprzeciw. -Ja sram na to, co było 70 lat temu, nie chcę, żeby dziś
dekret paraliżował miasto - mówiła mi niedawno jedna z miejskich działaczek.
Jaka jest skala zjawiska
wykupywania roszczeń, trudno oszacować, bo nikt tych przejęć nie liczy, w
ratuszu oceniają na oko, że przynajmniej jedna trzecia działek oddawana jest
tym, którzy kupili do nich prawa. Ale w takich newralgicznych miejscach jak
położony w samym centrum ogromny plac Defilad zdecydowaną większość dekretowych
działek mają kupcy.
Można było tego uniknąć,
uchwalając przed laty sensowną ustawę reprywatyzacyjną znoszącą jednocześnie
dekret Bieruta. Ale mimo wielu obietnic polityków ustawy nie ma. I to jest
drugi powód dzisiejszych problemów ze zwrotami upaństwowionych gruntów.
Dobra ustawa umożliwiłaby bowiem
przeprowadzenie reprywatyzacji w kontrolowany sposób i według obowiązujących
wszystkich reguł. Wyobrażam sobie, że (ogólnie rzecz biorąc) taka ustawa zapewnia
zwroty nieruchomości niezwłocznie tam, gdzie się da. Jeśli zaś na miejscu
dawnych działek są dziś tereny albo obiekty publiczne (np. parki, szkoły, jordanki,
przychodnie, place), wówczas przewiduje dla spadkobierców grunty zamienne,
ewentualnie rekompensaty. Nie oddaje się też kamienic z lokatorami - wcześniej
miasto albo właściciel zapewniają im inne lokale. Jeśli to spadkobiercy nie
odpowiada, może dostać rekompensatę. Na załatwienie wszystkich spraw reprywatyzacyjnych
jest ściśle wyznaczony czas, np. dwa albo trzy lata. Potem zwrotów już nie ma,
miasto może wreszcie odetchnąć, bo nie jest tak jak dziś ciągle zaskakiwane
nowymi roszczeniami.
Jednak taka wizja to raczej
mrzonki. Politycy już nieraz obiecali specjalne regulacje dla Warszawy i nic z
tego nie wyszło.
Zresztą nawet gdyby ustawa jakimś
cudem została przyjęta teraz, to mleko i tak się już rozlało - wielu spraw się
nie cofnie. Ale jeśli ustawy nie będzie, to w prywatne ręce przejdą np.
kolejne szkolne tereny, a reprywatyzacja w Warszawie nadal będzie się odbywać
w sposób nieprzewidywalny, żywiołowy, bez uwzględniania potrzeb miasta
- ogółu mieszkańców.
i wszystko na to wskazuje, że tak właśnie się
stanie. Kłopotów z powodu dekretu będzie przybywać. Ratusz będzie wypłacał
coraz wyższe sumy na odszkodowania, np. za wcześniejsze „bezumowne użytkowanie
przejętych nieruchomości”. Kolejnym lokatorom eksmitowanym ze zwracanych
budynków miasto będzie musiało zapewniać jakieś lokum. Ratusz być może odda
kolejne działki w parkach i na pl. Defilad, gdzie szczególnie chętnie
biznesmeni i prawnicy, nawet przejeżdżając pół świata, wykupują prawa do
dekretowych działek.
I już trzymają miasto w szachu.
Na mapie ich prywatne parcele wyglądają jak archipelag porozrzucanych wysepek.
To poważnie komplikuje inwestowanie.
Pod przewidziane inwestycje trzeba
te rozdrobnione działki wykupić, część scalać, bo są często za małe albo np.
pozbawione dojazdu. Miasto może sobie już schować do kieszeni przynajmniej
część planów zarobienia na sprzedaży cennych gruntów na placu. A właściciele
odkupionych dekretowych działek będą teraz dyktować miastu warunki.
Tak jak robi to już pełnomocnik
Macieja Marcinkowskiego mec. Muszyński, który zapowiada, że może zablokować
budowę planowanego przez miasto podziemnego parkingu.
Wojciech
Tymowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz