czwartek, 6 lutego 2014

Królowie życia z Hongkongu



Przesłuchaliśmy już 13 tysięcy pokrzywdzonych, a kolejnych 90 tysięcy czeka na przesłuchanie. Amber Gold to przy tej sprawie małe piwo. i to bezalkoholowe

Józef po sieci porusza się całkiem sprawnie. Wnuki go nauczyły. - Kupuję coś czasem przez internet, bo mam 82 lata i nie zawsze jestem w stanie wybrać się do sklepu - opowiada. W listopadzie zamówił w in­ternetowym sklepie Retrobut.pl kurtkę. Przelał 300 zł, ale kurtki nie dostał do dziś. - Byłem naiwny i nie sprawdziłem wiarygodności oferty - przyznaje.
- Ale nigdy wcześniej nie miałem takich problemów.
Takich jak Józef są tysiące. Właściciele Retrobuta Mateusz G. i Rafał K sprzedali (w tym i poprzednich sklepach) towary za 20 min zł. To ostrożne szacunki.
Tomasz, dawny pracownik, ocenia, że mogło to być nawet 25 min zł, a działalność obu panów trwa dalej. Skontaktował się ze mną w listopadzie, po mo­im artykule w „Wyborczej” o Retrobucie. „Spadłem panu z nieba, tego nie powie panu żaden rzecznik” - napisał w mailu.

Markowe, nowe. Okazyjnie
Cofnijmy się o kilkanaście lat. Warszawski Tarchomin. To tu wychowywali się i poznali Mateusz G. i Rafał K. Pierwszy (rocznik 1987) na 10. piętrze wie­żowca, drugi (rocznik 1988) - w czteropiętrowcu, w zamkniętej części osiedla. Ich bloki dzieli 200 me­trów. Dorastając patrzą, jak w Warszawie otwierane są kolejne hipermarkety, duże sklepy sieciowe.
Zwykle w' dniu otwarcia sklepy organizują wielkie promocje, a klienci ustawiają się w kolejce już kilka­naście godzin wcześniej. Tak było na przykład w 2005 roku w Electro World na Targówku. „Gazeta Stołecz­na” pisała: „Na otwarcie szefowie firmy na powitanie gości zamówili m.in.: 60 ochroniarzy, 20 osób kieru­jących ruchem, ponad 60 policjantów, dwa ambulansy, lekarza. Zawiadomili też miejscowy szpital. (...) Młodzi ludzie, a takich w kolejce była większość, noc zamierzali spędzić, dyskutując o parametrach sprzę­tu, który czekał za zamkniętymi drzwiami sklepu, i »ogólnie na wesoło«. Szef ochrony zapewnił, że ra­no, ok godz. 5, dostaną ciepłą kawę i herbatę”.
W tej kolejce mogą też stać nastoletni Mateusz G. i Rafał K. W każdym razie kilka lat później wyko­rzystują ten sam mechanizm psychologiczny. Kuszą ogromnymi, nawet 80-proc. obniżkami cen na atrakcyjne towary. U nich nikt się jednak nie szar­pie ani nie napiera na drzwi sklepowe. Wszystko od­bywa się w internecie. I produkt jest inny: nie elek­tronika, ale buty i odzież. Zawsze markowe i nowe.

Od 2007 roku sprowadzają je z Azji, a rok później Mateusz G. wyjeżdża tam na stałe, by pilnować in­teresu. W Polsce wystawiają je na Allegro, ale nie pod swoimi nazwiskami. „Wynajmują” do tego kon­ta należące do innych osób.
Rafał szuka takich osób w serwisach ogłoszenio­wych. Zasady są proste: wy sprzedajecie mój towar na Allegro, wymieniacie maile z klientami, załatwia­cie formalności, ja wysyłam towar i zgarniam kasę, a potem jej część odpalam wam. Stała stawka -1 tys. zł na rękę (później kwota ta wzrosła do 1,4 tys. zł).
Chętnych nie brakuje. Osoby, które podpisują z Ra­fałem umowę, na swoich kontach najczęściej wysta­wiają ubrania i buty brytyjskiej firmy ASOS oraz luk­susowe ubrania amerykańskiej Abercrombie & Fitch.
Jedną z osób wynajętych przez G. i K. jest Justy­na z Oławy - organizuje dwa tysiące takich aukcji. A potem miesiącami tłumaczy klientom, dlaczego dostali podróbki lub wcale nie dostali opłaconych ubrań. Wysłuchuje, co się z nią stanie, gdy klienci ją dopadną. Po kilku miesiącach jest bywalczynią ko­misariatów. Jako oszukująca - bo wystawiała fałszy­wce aukcje - i jako oszukana - bo jej też K. i G. nie za­płacili całego należnego wynagrodzenia.

Takich osób jak Justyna są dziesiątki, między inny­mi Agata z Warszawy. - Kontakt z K miałam jedynie kilka razy telefoniczny oraz przez Skype’a i przez ma­ila. Miałam umowę na trzy miesiące, ale wynagro­dzenia nie dostałam za żaden. Zgłosiłam to na poli­cję. K dostawał pieniądze i wysyłał towar na wska­zane przeze mnie adresy. Jedna z klientek zarzuciła mi, że towar jest podrobiony, a dwoje innych w ogó­le go nie otrzymało, ale zwrócono im pieniądze.
Nie wszyscy odchodzą więc z pustymi rękami. Tomasz: - G. i K. zwracali pieniądze, ale tylko tym, którzy poskarżyli się policji. Kilka razy byli przesłu­chiwani i opowiadali a to, że nieudane transakcje są wynikiem niepowodzeń w biznesie, a to, że zawsze będą dążyć do zakończenia ich w pozytywny spo­sób. A organa ścigania łykały te wymówki.
- Co najmniej kilkanaście komisariatów w Polsce, jak nie kilkadziesiąt prowadziło przeciw nim sprawy - przyznaje policjant, który prowadził jedną z nich.
- Tyle że każdy oddzielnie - ktoś na Wybrzeżu, ktoś na Śląsku, ktoś w Warszawie. Gdybyśmy się ze sobą kontaktowali, to dawno byśmy ich mieli - dodaje.
Bezkarność dodaje duetowi pewności siebie. Al­legro systematycznie blokuje kolejne podejrzane konta, ale G. i K „wynajmują” następne.
W pewnym momencie pomoc serwisowi aukcyj­nemu deklaruje Tomasz. - Przysłał maila z informa­cjami o G. i K, które były zbieżne z tym, co już wie­dzieliśmy - mówi Jarosław Dykrzak z działu współ­pracy z klientem w Allegro. - Od czasu do czasu do­stawaliśmy od niego wskazówki o nowych kontach w naszym serwisie. To było jedno z kilku źródeł naszej wiedzy, prowadziliśmy dalej własne dochodzenie.
Tomasz szacuje, że na samym aukcjach na Alle­gro G. i K. mogli mieć obrót nawet rzędu 9-10 min zł, choć Dykrzak zaprzecza, by były to tak duże kwoty.
W 2011 roku G. i K ograniczają sprzedaż na Alle­gro i otwierają sklep internetowy. To przełomowy moment w ich karierze. Dopiero teraz ujawnią praw­dziwe talenty.

W sierpniu 2011 roku działalność rozpoczyna sklep Etrykot.pl z piłkarskimi butami i koszulkami naj­większych klubów świata. Niektóre nawet z 70 proc. zniżkami. Koszulki FC Barcelony, Manchesteru United czy Realu Madryt zamiast za 350 zł można ku­pić za 100 zł. Piłkarskie korki firmy Nike z 600 zł są przecenione na 170 zł.
W listopadzie na komisariaty zgłaszają się pierw­si, którzy towaru nie otrzymali. A sklep po kilku miesiącach znika z sieci. Policja próbuje odnaleźć winnych, ale jedyny dostępny adres firmy wskazuje na Hongkong.
G. i K. myślą już o kolejnym ruchu. Późną wiosną 2012 roku Polska szykuje się do Euro. Nowy biznes na­zywają PilkaSklep.pl. Oferują w nim oryginalne ciuchy m.in. Adidasa, Nike, Umbro. Gdy piłkarze walczą o punkty, G. i K walczą o klientów za pomocą reklam w największych polskich portalach. Na kampanię pro­mocyjną wydają około miliona złotych. - Szacuję, że wyciągnęli z tego sklepu dwa razy tyle - mówi Tomasz.
Scenariusz jest ten sam: bardzo niskie ceny, kil­ka miesięcy działalności w trakcie gorączki związa­nej z Euro 2012, dziesiątki tysięcy klientów, z któ­rych większość towaru nie dostaje.
- Pierwsze mecze za kilka dni, a ja nie miałem na­wet koszulki polskiej kadry. Emocje wzięły górę - mówi Marek z Wałbrzycha. - Tam było najtaniej, no i skusiły mnie reklamy w wiarygodnych, wyda­wało się, portalach. Przejechałem się na 100 złotych. Koszulki nigdy nie zobaczyłem.

Na stronie PilkaSklep, podobnie jak przy Etrykocie, widnieje adres firmy w Hongkongu. Rachunek bra­kowy założony jest jednak na polski adres - w Ostrołęce. Policjanci upatrują w tym nadziei na dotarcie do właścicieli. Ale ostrołęcki adres prowa­dzi ich na łąkę, gdzie nie mogła być zameldowana żadna osoba, bo nie było tam żadnego domu.
Los uśmiecha się do mundurowych. Podpięli się pod internetowe łącza PilkiSklepu i obserwują, skąd logują się osoby prowadzące sklep. Ale Mateusz G. zawsze, gdy się loguje, robi to za pośrednic­twem zagranicznych serwerów i prywatnej wir­tualnej sieci (VPN). Dzięki temu zamiast praw­dziwej lokalizacji wyświetla się fałszywa, na przykład w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia G. jednak się zapomina i loguje się bezpo­średnio z własnego komputera. Policja odkry­wa jego prawdopodobne miejsce przebywania - adres warszawski.
- Dzięki tej wpadce pierwszy raz udało nam się z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że to on może stać za wszystkim. Mogliśmy też po­łączyć sprawę PilkaSklepu z wcześniejszymi oszustwami z Allegro - opowiada policjant, któ­ry prowadził sprawy sklepów internetowych. Niedługo po wpadce Mateusza G. policja ma już stuprocentową pewność, że ma on związek z PilkaSklepem. Popełnia bowiem kolejny błąd - jednym z pełnomocników konta bankowego PilkaSklepu ustanawia swojego ojca Dariusza.
- Ale na ogól Mataisz G. i Rafał K. pilnowa­li się. Jadąc do Polski, zawsze lądowali w Wiedniu. Nie chcieli, by ich nazwiska znalazły się w komputerach polskich lotnisk. Stać ich było na to, by wynająć prywatnego kierowcę, który wiózł ich do kraju - tłumaczy policjant.
Jeszcze w wakacje 2012 roku sklep znika, a pod jego internetowym adresem jest tylko oświadczenie: właściciele strony przepraszają za problemy, ale nie spodziewali się tylu zgłoszeń.
Mateusz G. nie czeka długo z otwarciem na­stępnego interesu.

Będziecie smażyć się w piekle
- Wysoki, ponad metr osiemdziesiąt, 26 lat, świetnie ubrany. Szczupły, smagły, przystojny. Zwykle przyjeżdżał porsche. Gdy wchodził do biura, każdy stawał się przy nim mały. Ale nie był despotą, nie krzyczał, nie przeklinał. Nie mu­siał, działała jego charyzma. No i bardzo się o nas troszczył, zwłaszcza na początku. Pytał o zdanie, dużo z nami rozmawiał. Raz powiedzieliśmy mu, że skończyła się kawa. Przeprosił i po paru go­dzinach w biurze stała już skrzynka nowej kawy.
Tak Mateusza G. wspomina Magda. Jesienią i zimą 2012 razem z 16 innymi osobami praco­wała w sklepie 66Procent.pl, który jak dotąd przyniósł G. i K. najwięcej pieniędzy. To pierwszy sklep, dla którego właściciele wynajęli biuro.
- We wrześniu 2012 roku znalazłam w In­ternecie ogłoszenie, że firma poszukuje ludzi do obsługi klientów. Do pracy nie miałam da­leko, biuro znajdowało się w katowickiej dziel­nicy Szopienice - opowiada Magda.
66Procent.pl sprzedaje buty i ubrania Calvina Kleina, Nike, Adidasa, Pumy, Zary, Lacoste. Zespół żyje w przekonaniu, że nowa firma za chwilę podbije polski rynek e-handlu. Dwóch mężczyzn zajmuje się grafiką kompu­terową i sprawami technicznymi strony, 15 ko­biet telefonicznie i mailowo obsługuje klien­tów. Na miejscu są też Michał B. i Patryk S. - dwaj kierownicy przeszkoleni przez G.
Jest też sam G. - przez pierwsze dwa tygo­dnie codziennie przyjeżdża do biura. Opowia­da, że dopiero co wrócił z Chin, gdzie wyjechał jako 16-letni chłopak.
Pracownicy zwijają się jak w ukropie, by zrealizować kolejne transakcje z internautami. Czasem muszą ich też uspokajać. - Mieliśmy wyuczone formułki na każdy telefon od klientów. Początkowe niedociągnięcia tłumaczyliś­my sobie tym, że firma raczkuje, a G. może jeszcze nie znać wszystkich procedur i zasad działania polskiego rynku. - mówi Magda. W połowie września 2012 roku G. znów wyjeż­dża do Azji i już nie wraca. W katowickim biu­rze zostawia Michała B. i Patryka S.
Zamówień przybywa. Po sieci krąży sesja zdjęciowa z Natalią Siwiec promującą sklep, 66Procent.pl reklamuje się też na najwięk­szych polskich portalach - kampania kosztuje G. i K. niemal 3 min zł.
- Ale pod koniec listopada przychodziły set­ki maili z reklamacjami. Ludzie przysyłali zdję­cia tych towarów - niektóre były pokrwawione, w innych były dziury, jeszcze w innych rękaw zszyto z kołnierzem. Strach było myśleć, co się działo w fabrykach, gdzie powstawały te pod­roby. A jeszcze więcej było maili ze skargami, że towar w ogóle nie doszedł - mówi Magda.
Najgorsze były jednak telefony: „Ty, kurwo, zatłukę cię własnymi rękami!”. „Wszyscy wylą­dujecie w więzieniu, a potem będziecie się sma­żyć w piekle!”. „Znajdę was, skurwysyny, mam wasz adres!”. Tego ostatniego Magda akurat się nie bała: - Na stronie sklepu widniał jakiś adres nowojorski i jego oddział w wirtualnym biurze
w Warszawie, a w mailach podawaliśmy jeszcze adres w Hongkongu. Cl. zadbał, by katowickie biuro nigdzie się nie pojawiło.
Zbliża się najgorętszy okres - mikołajki i Bo­że Narodzenie. Przeglądam wyciąg z systemu transakcyjnego 66Procent.pl. Od 25 październi­ka do 5 grudnia sklep notuje ponad 25 tys. zamówień na niemal 7 min 100 tys. zł. Rekordzi­ści zamawiają towar za kilkanaście tysięcy. Kul­minacja następuje przed świętami. 3 grudnia na konto 66Procent wpływa 283 tys. zł, dzień póź­niej 106 tys. zł, kolejnego dnia - 209 tys. zł.
Ale w mediach pojawiają się pierwsze do­niesienia o podejrzanym sklepie.

Czapeczka Mikołaja
Na początku grudnia kierownicy 66Procent.pl Patryk S. i Michał B. oznajmiają nagle, że pokłó­cili się z Mateuszem G., złożyli zawiadomienie na policji i odchodzą. I że w razie czego 17-osobowa grupa pracowników może na nich liczyć.
A zamówienia wciąż masowo spływają. - Cze­mu wtedy tego nie przerwaliśmy? Chcieliśmy dać iskierkę nadziei tym oszukanym ludziom, pokazać im, że jest ktoś po drugiej stronie i pró­buje tę sytuację naprawić - mówi Magda.
Wkrótce na horyzoncie pojawia się Rafał K Kontaktuje się z Chin przez Skype’a i maila.
- Przekazywał nam polecenia od Mateusza G. Ciągle mówił, że Mateusz coś każe, Mateusz po­stanowił tak czy inaczej. Wyglądało to tak, że Rafał jest jego podwładnym - opowiada Magda.
Mój informator Tomasz potwierdza tę infor­mację: - Rafał K. sam jest święcie przekonany, że obydwaj działają na tych samych prawach. W rzeczywistości jest inaczej. G. to bardzo inte­ligentny manipulator. Zdominował Rafała.
Jest połowa grudnia 2012. Kolejne media do­noszą o sklepie, na który nacięły się tysiące lu­dzi. Informują, że Prokuratura Okręgowa w Płocku przesłuchała już kilka tysięcy poszkodowanych. A Mateusz G. i Rafał K otwierają no­wy sklep - 66Prezent.pl. Od 66Procent.pl różni się tylko nazwą, kolorystyką i doklejoną świąteczną czapeczką Mikołaja w logo strony. Teraz działają dwa sklepy. A Rafał K. przez internet in­struuje ludzi: róbcie swoje, nadrabiamy zaległo­ści i przyjmujemy kolejne zamówienia.

Puk, puk, tu policja
- W styczniu większość zespołu się wykrusza, w biurze jest kilka osób. Zostajemy, bo jak ze­rwiemy umowy, G. nie będzie nam musiał wy­płacać zaległych pensji. Chcieliśmy mu pokazać, że nie odpuścimy - tłumaczy Magda.
W lutym kontakt z Rafałem K. się urywa. Pracownicy siedzą w biurze i czekają na rozwój wydarzeń. Czy w końcu Rafał K. się odezwie? Może Mateusz G. wróci z Chin, przeprosi i wy­płaci zaległości? A może któryś z klientów od­najdzie biuro i przyjdzie wymierzyć sprawie­dliwość? Czasu na dywagacje jest mnóstwo, bo z powodu niezapłaconych rachunków w biurze odcięte zostają telefony i internet.
W połowie lutego dzwoni domofon. Pra­cownicy z podglądu na kamerze widzą, że to policja. - Nie było krzyków czy rzucania na zie­mię, jak w filmach. Sami pokazaliśmy poli­cjantom, co gdzie jest. Wzięli komputery i do­kumenty. Osoby z biura zabrali też na przesłu­chanie, a ci, których tego dnia nie było, dosta­li wezwania na komisariat - wspomina Magda.
Biuro zostaje zamknięte, a pracownicy idą do sądu. - To standardowe sprawy o zapłatę zaległego wynagrodzenia. Są one rozwiązywa­ne w trybie ugodowym - mówi Robert Grzegorczyk, adwokat Mateusza G. i Rafała K.
Ta dwójka jest dla policji nieuchwytna. Zni­kają także Patryk S. i Michał B., którzy kiero­wali sklepem przez pierwsze trzy miesiące.
Dziesiątki tysięcy klientów pozostają z pu­stymi rękami, a miliony złotych są już w Chi­nach. Płocka prokuratura przesłuchuje kolej­nych poszkodowanych. A na stronie sklepu po­jawia się oświadczenie: „W związku z licznymi problemami, jakie wystąpiły w trakcie funkcjo­nowania serwisów 66Procent oraz 66Prezent, spółka Japan Style Limited, która jest jedynym właścicielem obydwu serwisów, postanowiła zawiesić działalność. Bardzo przepraszamy za wszelkie niedogodności". Jest też adres mailo­wy i zapewnienie, że Japan Style (zarejestrowa­na w Hongkongu) jest do dyspozycji klientów.
- Łączny obrót w tych dwóch sklepach wy­niósł w sumie około 8 min zł - mówi Tomasz.
Mateusz G. i Rafał K. znikają. Ale znów nie na długo.

Facebookowa strona oszukanych
Jest wrzesień 2013 roku, zaczyna się rok szkol­ny, gdy dziennikarka Paulina Pawlak odbiera maila od 16-letniej siostrzenicy. W środku link do sklepu Retrobut.pl z robiącymi furorę wśród młodzieży butami Nike Air Max za 190 zł zamiast 450. Pawlak chce sprawić sio­strzenicy prezent. - Skusiła mnie cena. Gdy ją zobaczyłam, pomyślałam „wow, biorę to”. Za­stanawiam się, jak mogłam się na to nabrać. Jestem dziennikarką i myślałam, że jestem czujna i świadoma takich pułapek - mówi.
Zamawia, płaci i dostaje maila z potwierdze­niem. - Po miesiącu dostałam kolejnego maila, że bardzo im przykro, ale producent nie nadą­ża z liczbą zamówień. Potem pisałam do nich kilkanaście razy, straszyłam policją, żądałam zwrotu pieniędzy, a w odpowiedzi dostawałam te same prośby o cierpliwość. Przed świętami sami napisali z zapewnieniem, że dostanę buty pod choinkę. Mamy styczeń, butów dalej nie ma, pieniędzy też - opowiada Paulina Pawlak.
W tym samym czasie na stronę Retrobuta zagląda też Małgorzata, urzędniczka z Mini­sterstwa Finansów. Sldep pokazała jej 15-letnia córka. Małgorzata czyta historię firmy: miesz­kający od 20 lat w Nowym Jorku Słowak Jozef Rabik przypadkowo poznaje w Central Parku małżeństwo - Laurę Hillman i Imogena Maso­na. Zaprzyjaźniają się i postanawiają otworzyć sldep. - Jak mogłam być tak naiwna? - dziwi się Małgorzata. - Przeczytałam regulamin, tę historyjkę i nie wzbudziło to moich podejrzeń. Pomyślałam, że skoro reklamują się na poważ­nych portalach, to też są poważną firmą. A ce­ny były bardzo atrakcyjne - dodaje.
Córce zamawia buty Nike Air Max, sobie Vans Authentic. Koszt - 396 zł. Butów ani pie­niędzy nie ma do dziś.
Można szacować, że odkąd we wrześniu Retrobut rozpoczął działalność, skusił kilkanaście tysięcy osób. Reklamy sklepu znów były na naj­większych portalach. Klienci zebrali się na Facebooku na stronie Oszukani retrobut.pl. Jest tam ich ponad 4 tys. Niektórzy otrzymali buty.
Załączają zdjęcia towaru z ręcznie doszywanym logo, odstającymi podeszwami. Do zdecydowa­nej większość przesyłka nie dotarła.
Gdy w listopadzie ujawniliśmy w „Wybor­czej”, że za wszystkimi sklepami stoją ci sami ludzie, portale wyłączyły reklamy.

Śledztwo bez przełomu
Choć trudno w to uwierzyć, G. i K. oficjalnie nie dostali żadnych zarzutów. - I dopóki się one nie pojawią, dopóty nie możemy mówić o jakichkolwiek formach tłumaczenia się z te­go, co jeszcze nie zostało zarzucone - zaznacza ich adwokat Robert Grzegorczyk.
- Przesłuchaliśmy już ok. 13 tys. pokrzywdzo­nych osób, a kolejnych 90 tys. czeka na przesłu­chanie. Z dotychczasowych zeznań świadków wynika, że szkoda wynosi kilkaset tysięcy złotych. Planowane są czynności dotyczące osób stojących za oszukańczą działalnością sklepów internetowych objętych śledztwem - informuje Iwona Śmigielska-Kowalska, rzeczniczka praso­wa Prokuratury Okręgowej w Płocku. Dodaje, że do tej pory w śledztwie nie ma przełomu i zosta­ło ono przedłużone do maja tego roku. Aby uka­zać skalę całej sprawy, warto porównać ją cło naj­głośniejszego w ostatnich latach oszustwa, czyli Amber Gold. Tam oficjalnie poszkodowanych było „zaledwie" nieco ponad 10 tys. osób (choć na dużo większe sumy).
- Nie wiem, czy G. od razu przyjął, że to bę­dzie jedno wielkie oszustwo, ale było wiele sy­gnałów, że nie chce wyrządzić krzywdy tym lu­dziom. Na początku działalności 66Procent.pl dawał duże rabaty, wysyłał gratisy, strasznie też nas przepraszał. Ale ciężko powiedzieć, czy chciał uspokoić klientów, czy tylko opóźnić proces sądowy - opowiada Magda ze sklepu 66Procent.pl. Dodaje, że pojedynczy klienci sklepu (podobnie było na każdym polu działalności G. i K) otrzymywali zwrot pieniędzy.
- Oni stwarzali pozory, ale nigdy nie przy­znawali się do winy. „Jestem oszustem”? To by Mateuszowi przez gardło nie przeszło - mówi Tomasz.
Co zatem robili G. i K., jeśli nie oszukiwali?
- Była to działalność gospodarcza o uproszczo­nym mechanizmie - zamówienie, przelew i wysyłka towaru. Rozwinięta na dość szeroką ska­lę, która jak w wielu przypadkach czasami nie przynosi satysfakcji obydwu stronom - ocenia mecenas Robert Grzegorczyk. - Rzeczywiście, niektórzy zamawiający nie otrzymali produk­tów, ale nie chcę wchodzić w szczegóły skutecz­ności tych zamówień, by nie wyprzedzać fak­tów: Nie wiemy jeszcze, jak oceni to prokurator.

- Skąd ma pan mój numer? - pyta mnie Da­riusz G., ojciec Mateusza.
- Z internetu.
- Nie mam ochoty z panem rozmawiać.
Dariusz G. szybko się rozłączył.
Mimo kilkakrotnych prób mailowych na moje pytania nie odpowiedział też sam Mate­usz G. Kontaktu nie ma także z Rafałem K. Pod jego adresem zameldowania na warszaw­skim Tarchominie nikogo nie zastałem. Za po­średnictwem mecenasa Grzegorczyka jeszcze raz przekazałem prośbę o rozmowę. Ale i na nią G. i R. w ogóle nie odpowiedzieli.
Gdzie oni są?
- Odpowiedź wykraczałaby poza moją umowę z klientami - mówi Grzegorczyk.
- G. i K. wszystko robią razem, nawet nie mają między sobą jakiegoś podziału pieniędzy. W ciągu miesiąca potrafią wydać 100 tys. zł na wystawne życie. Krążą po Azji, głównie po Bangkoku i Hongkongu, a w okolicach sylwestra G. był w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Przemieszczają się nawet nie po to, by gubić trop. Mają taki styl życia - mówi Tomasz.
Policjanci potwierdzają jego słowa.
Byli współpracownicy Mateusza G. i Rafała K twierdzą, że odczekają oni kilka miesięcy i otwo­rzą kolejny sklep. Magda uważa, że jeśli G. nie zo­stanie złapany, to „nie ma siły, żeby przestał”.
- Ściągnięcie ich z Chin czy Tajlandii będzie praktycznie niemożliwe. Trzeba blokować ich biznesy internetowe i odciąć ich od dopływu pie­niędzy, by wykurzyć ich z Azji - dodaje Tomasz.
Zaraz po Bożym Narodzeniu sklep Retro- but skasował ze swej strony całą ofertę. Zosta­ło tylko logo sklepu i adres mailowy, z którego ciągle przychodzą wiadomości: prosimy o cierpliwość, towar dojdzie.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz