sobota, 22 lutego 2014

Przemysł wydobywczy IPN





Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) to 870 pracowników, z czego ok. 350 pracuje w oddzia­le warszawskim. W 2012 r. (świeższych danych jeszcze nie opublikowano) BUiAD przyjęło 64 tys. wniosków
udostępnienie dokumentów z zasobów IPN, o 6 tys. więcej niż w 20ll r. Część wniosków (ok. 12 tys.) wpłynęła z sądów
prokuratur, część (8 tys.) z innych pionów IPN, w związku z projektami naukowymi historyków związanych z tą insty­tucją. Pozostałe 44 tys. wniosków złożyły osoby zainteresowane informacjami na własny temat, naukowcy spoza IPN i przede wszystkim dziennikarze (według naszych źródeł ponad trzy czwarte próśb o dokumenty) i inni zainteresowani. Zbiory są bogate i co roku dokumentów przybywa. W 2012 r. wyliczono, że w archiwach IPN teczki zajmują 90 km bieżących i zawierają ponad 18 mln haseł osobowych. BUiAD musi zapanować nad prawdziwą dżunglą dokumentów. Czy panuje?

Wszystko jak na dłoni
W warszawskim oddziale IPN wnioski składa się przy pl. Kra­sińskich. Wystarczy zameldować się w recepcji. Po kilku mi­nutach przychodzi dyżurny archiwista, daje odpowiednie formularze i doradza, jak je wypełnić. W prostych sprawach dokumenty udostępniane są już po tygodniu (czasem w trybie ekspresowym), w bardziej skomplikowanych czas oczekiwania może trwać do dwóch miesięcy.
W 2010 r. znowelizowana ustawa o IPN uprościła dostęp do te­czek i pracę archiwistom, którzy już nie muszą anonimizować (zamazywać na czarno) danych osobowych osób występują­cych w materiałach. Jedynie w kopiach spraw lustracyjnych zachowano wymóg utajnienia niektórych danych, w tym in­formacji o „pochodzeniu etnicznym i rasowym, przekonaniach religijnych i przynależności wyznaniowej". Lepiej więc być lustrowanym przez sądy niż przez dziennikarzy, bo tych nie wiąże nic poza poczuciem przyzwoitości, jeśli natura ich w tę cechę wyposażyła - dostają w teczkach osobowych wszystko jak na dłoni. Np. autorzy ostatniego bestsellera pt. „Resortowe dzieci" ujawnili za dokumentami z IPN pierwotne żydowskie nazwiska rodziców niektórych opisywanych ludzi mediów (za­pewne w celu udowodnienia okładkowej tezy, że bohaterowie książki „zwalczali polskość").
Jeżeli wnioskodawca jest osobą prywatną, może dostać dokumenty jedynie swoje i nieżyjących rodziców lub rodzeństwa. Nie ma znaczenia, czy był funkcjonariuszem lub współpracowni­kiem aparatu bezpieczeństwa PRL, czy też osobą rozpracowy­waną przez SB. Kategoria osoby pokrzywdzonej znikła z ustawy. Jeżeli petent chce zapoznać się z dokumentami dotyczącymi np. nieżyjących rodziców, musi do wniosku załączyć akty zgo­nu. Zdarzały się, delikatnie mówiąc, niezręczne sytuacje, kie­dy o informacje o swoim ojcu zamordowanym podczas wojny przez hitlerowców zwrócił się do IPN obywatel Izraela, a insty­tucja zażądała od niego aktu zgonu.
Dziennikarze wnioskujący o teczki z IPN nie muszą dołączać aktów zgonu ani uzasadniać, dlaczego interesują ich dokumen­ty dotyczące konkretnych osób. Jedyny wymóg to przedstawie­nie upoważnienia wystawionego przez redaktora naczelnego lub wydawcę i określenie tematu materiału prasowego, jaki zamierzają stworzyć. Dziennikarze otrzaskani w teczkach wiedzą, że życie ułatwi im temat nazwany ogólnie, a nie szczegółowo i o szerokim zakresie chronologicznym. Ich wniosek np. pod tytułem „Media a SB", „Biznes a SB" itd., parafowany przez dy­rektora oddziału IPN, pozwala na dobieranie bez konieczności wypisywania dodatkowych formularzy tylu teczek, ile się tyl­ko zamarzy, i zawierających dokumenty każdego, kogo chce się zlustrować.
Podobnie dzieje się w przypadku naukowców. Wystarczy umie­jętnie nazwać projekt badawczy, aby uzyskać nieograniczony i niekontrolowany dostęp do archiwum IPN. Konieczne jest je­dynie udowodnienie, że jest się pracownikiem naukowym. Ten warunek łatwo jednak ominąć (wystarczy jedynie rekomendacja udzielona dowolnej osobie przez pracownika naukowego).

Kopacze pamięci
IPN-nie sprawdza, czy osoba podająca się za dziennikarza jest nim faktycznie. Ze względu na brak definicji tego zawodu prak­tycznie każdy może wydrukować sobie legitymację prasową, założyć stronę internetową i oświadczyć, że jest dziennikarzem obywatelskim. Taki w jednej osobie dziennikarz i zarazem re­daktor naczelny strony w internecie sam sobie wystawia upo­ważnienie redakcji i ma szeroko otwarty dostęp do archiwów IPN. Rzecznik Instytutu Pamięci Narodowej Andrzej Arseniuk pytany, czy zdarzają się odmowy udostępniania informacji osobom podającym się za dziennikarzy, grzebie w pamięci, ale nie znajduje żadnego tego rodzaju zdarzenia. Dyrektor od­działu warszawskiego IPN prof. Jerzy Eisler też nie przypomina sobie, aby komukolwiek odmówił podpisania wniosku.
W jednym z miast w północnej Polsce pewien samorządo­wiec sam sobie wystawił legitymację prasową i upoważnienie dla IPN. Chytra sztuczka sprawiła, że wszedł w posiadanie teczki lokalnego polityka i rozpętał kampanię kompromitu­jącą rywala.
IPN na podobne okoliczności zabezpiecza się formułą, że to nie ta instytucja, ale wnioskodawcy ponoszą odpowie­dzialność prawną za upowszechnienie informacji ze zbio­rów archiwalnych BUiAD. Wydaje się jednak, że ustawa nie zabezpiecza archiwów IPN przed hochsztaplerami. Nie na­kłada na przykład obowiązku konfrontowania dokumentów wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa PRL z osobami lustrowanymi na dziko. Nie wymusza konsultowania infor­macji zawartych w teczkach z historykami pracującymi w IPN i z innymi dokumentami. Pozwala na bezkrytyczne przyjmo­wanie wyłącznie punktu widzenia esbeków, a także dowolne manipulowanie cytatami, fragmentami dokumentów, opinia­mi o „figurancie".
Zwolnienie z obowiązku anonimizacji powoduje też dostęp nieograniczonego grona ciekawskich do szczegółów z prywatne­go życia innych osób, do ich spraw intymnych, także informacji zdobytych drogą inwigilacji.
Instytut, poza pracami naukowymi swoich historyków, nie śledzi publikacji autorów spoza IPN i dziennikarzy. Prof. Jerzy Eisler do „Resortowych dzieci" nawet nie zajrzał, bo autorów zna z łamów „Gazety Polskiej” i wie, czego należy się spodziewać. Woli czytać prace historyczne, oparte na wielu źródłach, bez tezy ujawnianej na wstępie. Unika książek pisanych niechlujnie i nieprofesjonalnie, napastliwych i pozbawionych historycznego kontekstu. Pracownicy archiwów z całkowicie prywatnej cieka­wości czytają więc artykuły, które powstały dzięki ich pomocy
to u nich przecież zamawiano konkretne teczki. Zauważyli, o czym mówi nam rzecznik Andrzej Arseniuk, że jest np. spo­ra grupa dziennikarzy sięgających po duże ilości dokumentów, ale nie piszących później na tej podstawie artykułów prasowych. Po co to robią, rzecznik nie wie.
Głośno było niedawno w warszawskim środowisku dzienni­karskim o udanym geszefcie pewnego byłego już dziennikarza, bywalca IPN. Miał napisać demaskatorską książkę o pewnym
biznesmenie, jednym z najbogatszych w Polsce. Swojego dzieła wydać jednak nie zamierzał. Jak niesie wieść, po udanych nego­cjacjach sprzedał prawa do książki opisanemu biznesmenowi. Transakcja opiewała ponoć na milion złotych. Kilka lat temu inny dziennikarz chciał 150 tys. zł od człowieka biznesu tylko za to, że nie napisze o nim książki. Sprawę ujawnił redakcyjny kolega obrotnego żurnalisty, wykradł z komputera korespon­dencję z biznesmenem i ogłosił to publicznie.
Prof. Krzysztof Hejke, znany fotografik, dzisiaj były już mąż dziennikarki „Gazety Polskiej’’, podczas sprawy rozwodowej dowiedział się, że on i jego rodzice są lustrowani przez osoby związane z tym tygodnikiem. Wtedy jako osoba prywatna wy­stąpił z wnioskiem o materiały dotyczące siebie samego i rodzi­ców. Chciał wiedzieć, kto po nie wcześniej sięgał i jak brzmiał tytuł projektu badawczego, pod którego pozorem zaglądano mu do życiorysu. Gdyby złożył wniosek jako dziennikarz albo naukowiec, wraz z teczką dostałby listę osób, które ją werto­wały. Ale jako osoba prywatna był w gorszej sytuacji, nazwiska lustratorów zacieniowano. Pisał do IPN, aby ujawniono, kto korzystał z teczek i w jakim celu. Odmówiono mu informacji, powołując się paradoksalnie na ochronę prywatności niezna­nych lustratorów.

Archiwum „Gazety Polskiej"
„Gazeta Polska" wyspecjalizowała się w tematach lustra­cyjnych. - Byłem kilka razy w czytelni IPN i zawsze spotyka­łem kogoś od nich - mówi dziennikarz jednego z tygodników.
To hurtownicy, składają wnioski o udostępnienie kilkudziesię­ciu teczek naraz.
Inny bywalec czytelni podejrzewa, że z legitymacjami „Ga­zety Polskiej” po teczki sięgają też aktywiści klubów zrzesza­jących zwolenników tej gazety. Archiwista z pl. Krasińskich ujawnia, że są dziennikarze rekordziści - pewna redaktorka domagała się np. hurtowo teczek 360 osób.
Czasem można odnieść wrażenie, że BUiAD służy przede wszystkim zaspokajaniu potrzeb „Gazety Polskiej", jest jej darmowym zapleczem dokumentacyjnym. Na łamach tego pisma w prawie każdym numerze można znaleźć teksty pisane na podstawie teczekz IPN. Lustratorzy z „GP” biorą na warsztat polityków (ale nie z PiS), dziennikarzy jak to mają w zwyczaju nazywać - mainstreamowych mediów, naukowców, artystów dobieranych według politycznego klucza.
Wystarczy odnieść się krytycznie do idei lustracji albo niechęt­nie skomentować poczynania PiS, aby stać się bohaterem arty­kułu w „GP". Kiedy Tomasz Sekielski w swoim programie w TVP ujawnił, że ekspert tzw. zespołu Macierewicza był współpracownikiem SB, spotkał się z natychmiastową ripostą. „GP” ujawniła, że jego ojciec był nauczycielem rosyjskiego, którego SB zamie­rzała pozyskać do współpracy. Redaktorzy „GP" mają na podo­rędziu bogate zbiory dostarczane przez archiwistów IPN i kiedy podpadnie im Monika Olejnik, Tomasz Lis, Janusz Palikot, Anna Grodzka, sędzia Igor Tuleya, gen. Stanisław Koziej czy ktokolwiek inny, natychmiast są w stanie opisać go lub jego rodzinę w ar­tykule (na podobnym poziomie jak w przypadku Sekielskiego).
Podczas rządów PiS pod pozorem zwiększenia zadań stawia­nych przed IPN (powstał pion lustracyjny) dwukrotnie urósł bu­dżet tej instytucji, a do pracy przyjęto kilkaset nowych osób. Jak mówi Andrzej Arseniuk, dzisiaj na nowe stanowiska przyjmuje się pracowników w ramach konkursów, ale wcześniej wystarcza­ło złożenie aplikacji. W latach 2005-07 wśród przyjmowanych do pracy w BUiAD były też osoby z politycznego klucza, tzw. po­lecone. Bez wątpienia to także dzięki nim lustratorzy z „GP” i in­nych tzw. prawicowych mediów mają dobre wejścia do skarbca z teczkami, a IPN i jego pracownicy stają się faktycznym zaple­czem szczególnego propagandowego frontu. Tylko czy na tym ma polegać misja instytucji stojącej na straży narodowej pamięci?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz