Michał Olszewski: Spotykamy się niemal dokładnie w 25.
rocznicę Okrągłego Stołu.
Ta data ma dla Ciebie znaczenie?
Szczepan Twardoch: Nie bardzo.
Miałem wtedy 10 lat, więc zajmowały mnie zupełnie inne historie niż negocjacje,
podstoliki, układy sił, Wałęsa i Kiszczak. Czułem, owszem, że coś się zmienia.
Mój tato był zaangażowany w Solidarność, działał później w Komitecie
Obywatelskim, nawet nie wiem dokładnie, co robił: po prostu biegał, w domu
panowało podniecenie, papiery, narady, obcy ludzie. Zapytałem któregoś razu,
czy teraz w Polsce kończy się socjalizm, a po nim nastanie kapitalizm. To
pytanie go zaskoczyło. Odpowiedział, że nie jest pewien, ale to będzie raczej
coś pomiędzy. To mi wystarczyło.
Ale jest w Tobie wściekłość na nową Polskę. Inaczej miało
się to ćwierć wieku potoczyć, prawda?
Nie wiem, czy inaczej. Nie wiem,
co „miało być”. Nie mam natury działacza, nie mam tego żaru, dzięki któremu
chciałoby się zmieniać rzeczywistość. Kiedyś miałem zdecydowanie konserwatywne
poglądy, teraz już nie mam.
To była inna „GP” niż dziś: czasy
PO-PiS-u, Tusk udzielał ciepłych wywiadów i tak dalej. Tak czy inaczej, na
Hasykach konserwatyzmu, na Burkę u, de Maistrze, Tocquevilleu czy
Chateaubriandzie uczyłem się myśleć, i konserwatywna konceptualizacja
rzeczywistości, szczególnie z jej antropologicznym pesymizmem, pozostaje dla
mnie nadal bardzo przydatnym narzędziem do zrozumienia rzeczywistości. Tyle że
kiedyś po prostu wyjaśniała mi całość świata: wydawało mi się, że już wszystko
wiem, wszystko zrozumiałem i bardzo chciało mi się to przekazać światu,
wytłumaczyć ludziom, jak jest, więc angażowałem się w niezbyt mądrą, za to
żarliwą publicystykę. Dzisiaj jestem już od tego daleki. W kwestiach
społecznych mam chyba propaństwowo -lewicowe poglądy, bo uważam, że dobro
wspólnoty jest ważniejsze niż wolność jednostki, ale nie przejmuję się tym
jakoś szczególnie, bo, jak mówiłem, nie jestem działaczem, tylko artystą, więc
moje poglądy są w zasadzie nieistotne: mógłbym być trockistą albo
scjentologiemj ważne, jakie książki piszę.
Jednak kiedy pytasz o
wściekłość... Może to nie wściekłość, ale rozczarowanie na pewno. Po 25 latach
wolności w Polsce zamiast państwa mamy nowotwór, który rozrasta się tam, gdzie
nie jest potrzebny, a znika z miejsc, gdzie jest niezbędny.
Na przykład?
Na przykład urbanistyka.
Przestrzeń publiczna. Co za potworny syf panuje w Polsce! Syf 'wynikający z
całkowitego chaosu, regulowanego wyłącznie przez rynek. Nawet w tych
dzielnicach, gdzie istniały dobre tradycje, czyli na terenie zaboru pruskiego,
na Śląsku i tzw. Ziemiach Odzyskanych, wszystko to po 1989 r. przykryło się
obrzydliwym naciekiem, tą wielką rzygowiną chaotycznie rozrzuconych podmiejskich
domków z katalogu, billboardów, płacht reklamowych, płotów z betonu... W PRL -u
było pod względem planowania przestrzennego o wiele
lepiej, bo było jakoś: Tychy, Nowa Huta, MDM w Warszawie, to przy tym, co dziś
powstaje, arcydzieła.
Niezła urbanistyka PRL-owska i przeciętna architektura zmieniły się w brak urbanistyki i,
gdzieniegdzie, dobrą architekturę.
Zła architektura dużo mniej
szkodzi przestrzeni niż zła urbanistyka. Te osiedla daleko od szosy, poupychane
byle jak, byle gdzie, każde inne, określą kształt kraju na dziesięciolecia.
Już określiły. Żyjemy i żyć będziemy w syfie. I to jest właśnie to, czym jest
Polska w swej fizycznej postaci. To nie jest wina zaborców, komunizmu, Jałty.
To Polska zrobiła sama ze sobą. Nikt inny nie jest temu winien.
Nie wiem, czy dało się tego uniknąć. Inwestycje ruszyły,
zaczęliśmy budować się na potęgę, kupować domy na przedmieściach, samochody,
ścigać wymarzony styl życia. To było jak lawina.
Co to znaczy, że nie dało się
umknąć? To jest właśnie przestrzeń, gdzie państwo i samorząd powinny działać.
To jest przestrzeń, która w każdym cywilizowanym kraju jest regulowana. W
Polsce nawet tam, gdzie są ku temu odpowiednie narzędzia, nikt jakoś nie
potrafi ich używać. Morze i góry, owszem, piękne, ale trzeba się odwrócić, po
schodkach iść do kurortu. Nie wiem, czy widziałem coś brzydszego niż te
wszystkie nadmorskie nowe kurorty, z willami po pięć pięter, kontenerami
letniskowymi, reklamami na każdym skrawku przestrzeni... Przecież to w oczy
szczypie. Zauważyłeś, że w Polsce powstają osiedla łanowe?
Mówisz o osiedlach postawionych na wąskich paskach gruntu?
Fajnie to widać na google maps. Lecą sobie oddzielone miedzami działki rolne, aż tu nagle
na jednej rząd domków, ściśniętych na mikroskopijnych działeczkach. Deweloper
kupił ziemię, odrolnił, nawciskał domów i leci. Trudno mieć o to pretensje do
dewelopera, bo on przecież robi to, żeby zarabiać - to jest jego zadanie.
Pretensje mieć należy do tych, którzy mu na to pozwalają.
Tyle że, jak wszystko tutaj, ta klęska ma niejasny
charakter: jest efektem niewiarygodnego genu przedsiębiorczości, jaki mają w
sobie Polacy. Moim ulubionym przykładem jest Podhale: estetyczne piekło, ale
ludzie dają tam sobie radę, szyją kapcie i sprzedają sery bez oglądania się na
państwo.
Zgoda, świadczy to znakomicie
o przedsiębiorczości Polaków, ale świadczy również o
absolutnym braku instynktu państwowego. Ja nie mam o to pretensji do ludzi, którzy to robią, żeby dzieci
nakarmić i spłacić kredyt. Problem leży w tym, że nie ma żadnego mechanizmu,
który poddałby te przestrzenne skutki przedsiębiorczości jakiejkolwiek
kontroli. Dlaczego wspólnota - czy to na poziomie samorządowym, czy państwowym
- nie wydała z siebie żadnych narzędzi kontroli? Nie wiem. W efekcie przecież
jak już sobie całe to Podhale zasrają reklamami noclegów i oscypków, to w końcu
będzie tam tak brzydko, że
ludzie przestaną do nich
przyjeżdżać.
Na razie na to się nie zanosi. Na Podhale zjeżdżają tłumy,
dla których ta estetyka jest naturalna i swojska.
No pewnie tak. Głos wołającego na
pustyni. Nie wiem, może to się zmieni kiedyś. Może ludzie w końcu zrozumieją,
że przestrzeń jest wartością. Przeglądną się np. w „Wannie z kolumnadą” Filipa
Springera, może praca mojej żony, która jest urbanistą, w końcu jakoś ich
ruszy... Nie wiem.
A jeszcze inne przyczyny wściekłości?
Wydaje mi się, że 111
Rzeczpospolita zawiodła znakomitą większość swoich obywateli. Większość Polaków
została przez Polskę wyruchana. I z jakimś wstydem to mówię, bo mnie to nie
dotyczy ja sobie daję radę, robię to, co lubię, i mnie akurat w Polsce dobrze,
nikt mnie, żeby sprawę ująć po marksistowsku,
nie alienuje od wyników mojej pracy. Ale ja oczywiście jestem w wyjątkowej
sytuacji. Nie wyzyskuję nikogo ani nie daj ę się nikomu wyzyskiwać. Nie jestem
właścicielem firmy ani w tej firmie nie pracuję. Czuję się raczej jak jakiś
rzemieślnik, ktoś zupełnie na zewnątrz tego kieratu.
Pytanie, czy oczekiwania nie były zbyt wygórowane. I czy
Polacy nie brną w hipokryzję, mówiąc, że tu jest strasznie, nie da się żyć i
zostali oszukani.
Ci wkurwieni goście, co z Radomia
jeżdżą do roboty w Warszawie starymi passatami, bo im kochana ojczyzna zwinęła
przez minione ćwierć wieku transport publiczny, oszukują samych siebie? Upadek
kolei nie jest faktem? Słynna mapka, pokazująca, jak w ciągu minionych 25 lat
kurczyła się sieć linii kolejowych, została sfałszowana?
Inaczej: ci wąsacze, których mijasz między Warszawą a
Radomiem, są wściekli i mają poczucie, że państwo ich oszukało, ale
jednocześnie nieźle dają sobie radę, trzaskają fuchy na czarno, w ostateczności
jadą za granicę i stamtąd przywożą pieniądze.
Nieźle sobie dają radę? I to ma
być ten sukces? Fuchy na czarno i emigracja? Przypomnij mi, ilu Polaków wyjechało
po 2004 r.?
Ponad dwa miliony.
Mocniejszego dowodu na porażkę III
RP nie znajdziesz. Dwa miliony Po - laków wolało zaryzykować wszystkie
niedogodności związane z emigracją, wolało zgodzić się na immanentnie z nią
związane upokorzenia, niż zostać w ojczyźnie. Dlaczego? Dlatego, że ojczyzna
ich wyruchała. W ojczyźnie życie było zmaganiem się z rzeczywistością. A kiedy
pracują na etacie w Wielkiej Brytanii, wykonując najprostsze prace, zmagać się
nie muszą, po prostu żyją.
O Zachodniej Europie, która nie potrafi sobie poradzić z
emigrantami, napisałeś kiedyś, że wojny toczy się w niej za pomocą kołysek. U
nas raczej za pomocą ich braku.
W Anglii czy Szwecji Polki jakoś
chcą rodzić dzieci. Aunas wolnorynkowym debilom z prawicy wydaje się, że Polaków
można zachęcić do posiadania dzieci za pomocą papieskiej encykliki i bredzenia o niedobrej antykoncepcji i dżenderze. Jakby to w ogóle nie było powiązane z warunkami
materialnymi.
Może jest jeszcze inna przyczyna, dla której wyjechali?
Jakaś część klepała biedę w Polsce - teraz klepie ją gdzie indziej.
Jasne, że nie zostali tam krezusami.
Ale żyją. A w Polsce - starali się przeżyć. To różnica. Wydaje mi się, że
Polski w Polsce wszyscy nienawidzą, i na dodatek mają rację. Zobacz: Polski
nienawidzi tzw. obóz patriotyczny, ponieważ żyją w
czymś, co wydaje im się nie-Polską albo anty-Polską. Premierem jest Donald
Tusk, którego mają za pachołka Niemcowi Moskali, rządzą nami za pośrednictwem
swoich wasali okupanci. Z kolei dla ludzi o opcji
lewicowo-liberalnej prawdziwą Polską byłby kraj z tradycji Kołłątaja, Boya,
Słonimskiego, Michnika, a tu mają Polskę, która słucha Rydzyka i chce głosować na PiS, Polskę, która tłumnie obchodzi
rocznice smoleńskie i zapieprza do kościoła -
zadupie Europy, gdzie przetrwały największe demony kontynentu. I też jej
nienawidzą.
Biedni nienawidzą Polski, bo są
przez nią ruchani. Kocha ją tylko wąska grupka - wiem, że to brzmi jak z
fatalnej publicystyki, ale lepszego sformułowania nie widzę - beneficjentów
przemian. Naprawdę wąska grupka. Coś naprawdę musi być nie tak z krajem tak
powszechnie znienawidzonym przez własnych obywateli.
To nienawiść czy tęsknota za ideałem, który się nie ziścił?
To jest właśnie ciekawe. Wszyscy
kochają „Polskę” - jako ideę, jednocześnie nienawidząc jej ziemskich
realizacji. Ludzie o przekonaniach i prawicowych,
i lewicowych wierzą w ideę Polski. Takiej lepszej Polski, której jedyną wadą
jest to, że jej nie ma. Równocześnie od z górą stu lat owoce, jakie ta idea
wydaje, są albo skarlałe, jak teraz, kiedy Polska wygląda na wrogą samej sobie,
albo takie jak II Rzeczpospolita, która niosła w sobie gen autodestrukcji. Po
śmierci Piłsudskiego jego następcy przez cztery lata radośnie starali się
popełnić państwowe samobójstwo i znakomicie im się udało: zniszczyli wszystko,
co było do zniszczenia. A możemy cofnąć się dalej: I Rzeczpospolita również
zapadła się pod własnym ciężarem. Nie przez złych zaborców. Po prostu pojawiła
się pustka, była ludność, była gospodarka, nie było państwa. Rozbiory nie
wzięły się stąd, że w Prusach, Austrii i Rosji byli źli ludzie.
Należysz do większości, która nienawidzi Polski?
Skąd ?! Mnie ta idea Polski jako
obcego w oczywisty sposób fascynuje, właśnie przez gen samobójstwa, głęboko
wypisany w jej istotę. Do realizacji idei, do Rzeczypospolitej Polskiej mam ambiwalentny
stosunek. Mówiłem: mnie się tu dobrze żyje, bo mam szczęście, bo mi się udało,
piszę literaturę po polsku, a język polski kocham...
Ale innymi, którzy chcą prowadzić takie życie, pogardzasz.
No, nie wiem.
Twój wywiad dla „Wyborczej":
„Te wszystkie wypindrzone dupki podobne do siebie, jakby je
w jednej fabryce robili, Warszawa, Kraków czy Poznań, korporacja, mieszkanko na
strzeżonym osiedlu, pierdolony kotek i jego kuweta, bo na dzieci jeszcze »się nie zdecydowały*:, wydaje im się, że o
wszystkim decydują, takie pewne siebie, samorealizacja, samodoskonalenie i
inwestowanie w siebie, a do tego ci ich, kurwa, »partnerzy«, bo to przecież nie
chodzi o żaden romans, tylko właśnie »partnerzy«, wykastrowane toto zupełnie,
bo się baby własnej boją nawet bardziej niż szefa w robocie - czy oni w ogóle
sypiają ze sobą?".
To nie jest pogarda wobec nowej
wersji naszej małej stabilizacji, klasy średniej, która w bólach się rodzi?
Pogarda to za mocne słowo. Generalnie
nie używam pogardy grupowo. Daj Bóg, żeby tacy ludzie byli twardym jądrem
społeczeństwa - nie wyrządzają mi krzywdy. Natomiast niechęć jak najbardziej!
Gra we mnie infantylna być może niechęć artysty do ludzi, w których życiu
występuje element niewolnictwa, ledwie ukrytego. W pracy na etacie, w kredycie
hipotecznym Kupujesz mieszkanie w Warszawie, na strzeżonym osiedlu, za milion,
dają ci służbowe auto warte stówkę, zarabiasz dwanaście, wydaje ci się, że
jesteś człowiekiem sukcesu, a jednocześnie cala twoja egzystencja jest w rękach
kogoś innego. Wystarczy, że szefowi spodoba się twoja żona albo ty mu się nie
spodobasz, mówi ci „spierdalaj” i wszystko idzie w piach. Jeśli byłeś przezorny
i to przewidziałeś, odłożyłeś pieniądze na kilka miesięcy, to może dasz radę,
może znajdziesz nową pracę, a może nie...
Nie zazdroszczę nikomu takiego życia.
Ja bym oszalał. Nie wiem zresztą, na ile ta rzeczywistość małego dobrobytu
jest prawdziwa. To nie jest wielka iluzja? Gdy przyjdzie prawdziwy kryzys,
doczekamy polskiej wersji „Gron gniewu”.
A co zadecydowało, że zwróciłeś
się ku śląskości?
Ku niczemu nie musiałem się
zwracać. Jestem Ślązakiem, bo urodziłem się Ślązakiem, bo tak mnie wychowano.
Ciekawsze jest dla mnie to, dlaczego Polakiem nie zostałem, chociaż przecież
mogłem, polska kultura, cokolwiek o niej powiedzieć, zachowuje jakoś swoją
żywotność. Polskość z jej wielką historią bez wątpienia jest atrakcyjniejsza
niż mała, ludowa historia małego Śląska. A jednak wolę tę małą, prowincjonalną
śląskość od polskości.
Myślałem, że drażni Cię jej
kobiecość.
Kiedy tak mówię, to przecież nie
dlatego, by drażniła mnie kobiecość w ogóle, to metafora, bo jakoś brakuje mi
poręczniejszej aparatury pojęciowej. Jeszcze kategorie dziecięctwa byłyby
przydatne - obrażać się, płakać, wybuchać w niespodziewanych aktach
wściekłości. Przypomina mi się, jak minister Józef Beck pojechał do Londynu,
rozwinęli przed nim dywan, rozmawiał z nim brytyjski premier. Beck cieszył się,
że jesteśmy mocarstwem, mimo że był ordynarnie rozgrywany. Dywan i uścisk dłoni
wystarczyły. To jest infantylne właśnie.
Romantyczność polska na arenę
stosunków międzynarodowych irracjonalnie ekstrapoluje zasady współżycia
społecznego. Honor, zaufanie
i tak dalej. Jeśli tak mówi pan
Miecio - pół biedy. Ale jeśli podobnych pojęć używają Beck, Tusk czy Kaczyński,
to mamy tragedię.
10 lat temu fascynował Cię
Rymkiewicz. Napisałeś nawet recenzję „Wieszania”, utrzymaną w konwencji
historii alternatywnej. Jest 4 czerwca 1989 r., wolne wybory, Ty siedzisz z
siostrą na tylnym siedzeniu malucha zaparkowanego w centrum Katowic, a
niedaleko od was wieszają dygnitarza partyjnego.
To były Gliwice i nie była to
recenzja, tylko raczej próba pójścia śladami Rymkiewicza: wyobrażenia sobie,
co stałoby się, gdyby w Polsce udała się jakaś rewolucja. Rymkiewicz pisze
o rewolucji nieudanej z końca XVIII w., ja
spróbowałem sobie wyobrazić wybuch przemocy w 1989 r. Ale to oczywiście czysta
fantastyka. Zastanawiać się teraz nad tym, czy Polska byłaby lepsza, gdyby w
1989 r. powieszono na latarniach w Warszawie stu członków PZPR-u, gdyby
rozstrzelano Jaruzelskiego, powieszono Kiszczaka, a tłum rozerwał na strzępy
Urbana, to tak, jakby rozważać, czy Polska byłaby lepsza, gdyby Polacy umieli
lewitować, bo nie trzeba wtedy instalować wind w blokach. Ale z drugiej strony
wypadki byłyby przy tej lewitacji.
Nie wiem: może byłaby lepsza, może
gorsza, ale to się po prostu nie mogło wydarzyć i dlatego nie podzielam lęków,
które miała lewicowo-liberalna część polskiej elity, przekonana, że po Okrągłym
Stole w Polsce wybuchnie wszystko, co trwało w uśpieniu przez 50 lat, że nagle
lud ruszy i zacznie mordować komunistów, że biały terror zapanuje. To się nie
mogło wydarzyć, bo w Polsce, powtórzę, nie zdarzają się krwawe rewolucje, i „Wieszanie” Rymkiewicza właśnie o tym
opowiada. Rymkiewicz nad tym ubolewa, że się nie zdarzają. Ja to po prostu
przyjmuję do wiadomości.
Ślady tej fascynacji widzę
jednak w Twoich książkach. Droga do dorosłości głównego bohatera „Morfiny"
powinna prowadzić przez krew i okrucieństwo, tego przynajmniej chcą otaczające
go Mojry. Rymkiewicz w czystej postaci.
To oryginalna interpretacja, w
życiu by mi do głowy nie przyszła. Nie widzę tam tego rytuału przejścia, no ale
ja niewiele o moich książkach wiem, więc może masz rację. Moja fascynacja
Rymkiewiczem nie polega na zbieżności poglądów'; wręcz przeciwnie. Mnie w
ogóle bardziej fascynują ludzie, z którymi się jakoś głęboko nie zgadzam, bo
ci, z którymi się zgadzam,
szybko mnie nudzą. Rymkiewicz jest
wielkim stylistą, to jeden poziom fascynacji niewątpliwej; z drugiej strony
jest pogańskim kapłanem polskości, którą sam wymyślił, i to jest rzecz
niezwykła.
Proponuje pogański rytuał
przejścia.
Według Rymkiewicza Polacy nigdy
nie stali się dojrzałym europejskim narodem, ponieważ nigdy nie dokonali
założycielskiej przemocy, a każdy naród europejski - Anglicy, Francuzi, Niemcy,
Rosjanie - żeby dojrzeć, musiał dokonać takiego aktu. To jest oczywiście
czyste pogaństwo, ale jest w tym jakaś fundamentalna prawda przecież,
jakkolwiek oburzająca byłaby moralnie: nowoczesna Europa wzięła się ze
ściętych głów rewolucji francuskiej. I to jest oczywiście moment, w którym
Rymkiewicz w najmniejszym stopniu nie jest prawicowy, bo w istocie pożąda
rewolucyjnej przemocy i w tym sensie należy do tradycji, u źródeł której stoją
jakobini, sankiuloci, bolszewicy, prawda? To niezwykłe, że ten starzec nie ma w
sobie za grosz starczego konserwatyzmu, ma duszę dwudziestolatka, który gotów
jest na każde głupstwo i każde barbarzyństwo, byle kopniakiem wywrócić stary
porządek.
Pytam Cię o niego, bo to autor
najmocniejszej krytyki obecnego porządku. Tu akurat Okrągły Stół nie jest
cezurą, tylko przystankiem: Rymkiewicz od lat przekreśla krwawym śladem
wszystko, co się tu wydarzyło i co jest, w moim pojęciu, potężnym osiągnięciem
- przede wszystkim zdolność wybaczania i umiejętność rozmowy z przeciwnikiem.
Jeśli przyjąć, że od Powstania
Warszawskiego Polacy dochodzą do przekonania, iż wojna domowa nie ma sensu, to
Rymkiewicz próbuje taki sposób myślenia wysadzić w powietrze.
Nie sądzę, żeby Powstanie Warszawskie
było tutaj ważną cezurą. Polacy zawsze byli chętni do poświęcania samych siebie
w krwawych całopaleniach, o ile tylko pod stosem ogień rozpala wróg. Wojny
domowe, rewolucje nie udawały się w Polsce już wcześniej, mówiliśmy o tym.
Wieszano raczej portrety zdrajców, zamiast samych zdrajców. Swoją drogą, w
„Kinderszenen” Rymkiewicz mnie zawiódł, bo spodziewałem się pogańskiej
metafizyki krwi, masakry - i od tego się ta książka zaczyna, ale potem autor
przestraszył się własnej biografii (a może swoich czytelników?) i umknął na przerobione tysiąc razy opowieści o dobrych
Polakach i złych Niemcach, w kontekście Powstania zapewne prawdziwe; cóż z
tego, jeśli potwornie nudne.
Zapytam Cię o Smoleńsk.
Bez niego nie ma opowieści o minionych 25 latach.
Nie mam nic do powiedzenia o Smoleńsku.
Mówić o Smoleńsku oznacza zapisać się do PO albo do PiS-u. A ja bardzo
dziękuję, ale nie.
Nie da się też nie mówić.
No dobrze. Chyba nie ma człowieka
w Polsce, którego by to nie dotknęło. To było doświadczenie zbiorowej traumy,
jedyne tego rodzaju w ostatnich dekadach. Przeżyłem również jakoś, wygrzebując
się na chwilę z pancerza mojego cynizmu, pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego. W
Polsce niezwykle udają się pogrzeby, co mówię bez sarkazmu. Udają się po
prostu. I nie dziwiły mnie nawet spory o miejsce pochówku. Nie było jeszcze
wielkiego polskiego pogrzebu, przed którym by się mądre głowy o to nie pożarły
- stara polska tradycja... Ale to, co się potem działo na Krakowskim Przedmieściu...
Tzw. obrońcy krzyża wzbudzali moją litość, natomiast motłoch, który ich
atakował, wzbudzał moją nienawiść i odrazę. To było po prostu obrzydliwe na
poziomie czysto ludzkim. I tutaj nie ma znaczenia sprawa, dla której stały tam
te starsze panie i starsi panowie o drżących rękach, czy ci zahukani, prawicowi
chłopcy z dobrych domów - bo przecież nie było tam byczków, które teraz rozrabiaj
ą na marszu niepodległości. To byli słabi, biedni ludzie, przeżywający swoją
żałobę, a otaczała ich sfora podnieconych bydląt, rozkoszujących się znęcaniem
nad słabszymi.
Ciekawe, bo przecież cały ten
rytuał był kolejną odsłoną Polski „niemęskiej". Grono płaczek, które
wówczas stanęły nad trumnami, tkwi tam do dzisiaj.
No, oczywiście, że tak. To, że
tzw. „obóz patriotyczny” uczynił ze Smoleńska centralny punkt swojego programu,
wpisuje się idealnie w smutną tradycję winnych klęski wrześniowej, wybuchu
Powstania Warszawskiego i innych przejawów polskiego pociągu do autodestrukcji.
Jak sobie przypomnę niezwykle utalentowanego przecież poetę Wojciecha Wencla,
który po Smoleńsku nagle porzuca swój talent i zamiast tego pogrąża się w
jakimś paroksyzmie patriotycznym, spisuje zasady walki cywilnej, ogłasza
kolejne bojkoty wyobraża sobie siebie samego jako publikującego w rzekomym „drugim
obiegu” powstańca... Nie, no, wtedy nie umiem myśleć o polskości w kategoriach
innych niż jednostka chorobowa.
Powiedziałeś kiedyś,
trawestując Dmowskiego, że nie jesteś Polakiem, ale masz polskie obowiązki.
Jakie?
Takie same jak każdy obywatel Rzeczypospolitej.
Nie jestem anarchistą. Do wielkiej polskiej tradycji należy funkcjonować wbrew
państwu, przeciwko państwu, na złość państwu. I czy to jest państwo obce, czy
Polska, nie ma tutaj znaczenia.
W Polsce chyba w istocie inaczej
się nie da, ale moim marzeniem byłoby żyć z Polską i funkcjonować na rzecz
Polski, dla dobra wspólnego. Znowu, że się powtórzę: żyć, a nie starać się
przeżyć. Żyjąc w Polsce, żyjesz wbrew Polsce, a nie z Polską. Bardzo bym
chciał, żeby w Polsce dało się żyć
z Polską. Czuję też rodzaj wielkiego zobowiązania, nie natury moralnej, tylko
emocjonalnej, odruchowej, dlatego wydaje mi się ważniejsze, pierwotniejsze...
Mam też jakieś powinności wobec
Śląska i śląskości. Mam nadzieję, że śląskość przetrwa, że wymyśli się od nowa,
bo tylko tak może przetrwać. Że język przetrwa, a może przetrwać tylko przez
kodyfikację i wejście do nauczania w szkołach podstawowych. Wszystkie wymierające
języki europejskie przetrwały właśnie w taki sposób - i to jest też moja
nadzieja względem Polski, bo takie działania nie mogą odbywać się wbrew woli
państw. A w tej chwili Polska nie chce być opiekunką śląskości, Polska stara
się śląskość przyduszać.
Bądźmy uczciwi: jedną ręką
przydusza, drugą hojnie obdarowuje. 6 mld zł dopłacanych rocznie przez ZUS do
emerytur górniczych, węgiel dwukrotnie droższy niż ten z RPA czy Rosji, a mimo
to kupowany przez polskie elektrownie. To niemało. Argentyńskie mięso czy kanadyjskie zboże też są tańsze niż
polskie, a jednak jakoś rynek rolny Polska chroni. Przy tym chodzi mi jednak o
coś zupełnie innego niż kwestie ekonomiczne: chodzi mi o kulturowe, nie
biologiczne przetrwanie etnosu, z którym Polska obchodziła się raczej niezbyt
fajnie przez ostatnie 90 lat.
W efekcie czego wystawiasz
środkowy palec i deklarujesz „Pierdol się, Polsko", jak to uczyniłeś po
decyzji Sądu Najwyższego, który odmówił uznania narodowości śląskiej.
To nie jest dziecięce?
No, nie jest to, umówmy się, akt
niezwykłej mądrości. Wkurwiłem się, napisałem to na prywatnym Facebooku,
sprawa się rozniosła. Nie mam zamiaru się wycofywać ani nikogo przepraszać,
oczywiście, ale jest to jakoś frustrujące, bardziej w kategoriach
funkcjonowania mediów, no ale nie ma się co oburzać czy smucić, tak świat
wygląda i inaczej nie zamierza.
Dostałeś już pozew? Michał
Boruczkowski, prawnik z Poznania, uznał, że kalasz ojczyznę.
Nie dostałem. Skoro uznał, to i doniósł,
widać taki ma pomysł na siebie. Cóż ja mogę na to poradzić.
Ludzi różne rzeczy oburzają: to
też jest część normalności, że spotkacie się w sądzie, a nie na ubitym polu.
Bez wątpienia. Nie czuję się
prześladowany, spokojnie. O swój los też się nie obawiam.
A o los Polski?
Raczej dwóch Polsk, bo są dwie: obie
żyją w poczuciu zagrożenia tą drugą, parada równości boi się marszu niepodległości,
a marsz niepodległości parady równości. Może moja troska tym Polskom już
naprawdę nie jest potrzebna.
ROZMAWIAŁ MICHAŁ OLSZEWSKI
Szczepan Twardoch
(ur.1979) jest pisarzem i publicystą, autorem m.in. znakomitej ”Morfiny” (za
którą otrzymał Paszport Polityki i Nagrodę Czytelników Nike 2013) oraz
„Wiecznego Grunwaldu” (Nagroda Literacka im. J.Mackiewicza). Przygotowuje
powieść „Drah”, której akcja będzie toczyć się na Górnym Śląsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz