czwartek, 20 lutego 2014

Wredna mowa



Zalew chamstwa, insynuacji, epitetów w języku politycznym to nie tylko i nie tyle mowa nienawiści, ile coś, co nazwaliśmy wredną mową.

Określenie „mowa nienawiści" zostało mocno sformalizo­wane, skojarzone z rasizmem, nietolerancją etniczną, religij­ną czy wobec mniejszości seksualnych. Chociaż takich aktów w Polsce nadal nie brakuje, to ci, którzy chcą funkcjo­nować w głównym nurcie, raczej unikają np. prostego antysemickiego kodu, sta­ranniej to maskują. Zwłaszcza że zabra­nia tego prawo, także międzynarodowe. Wobec wrednej mowy natomiast prawo najczęściej jest bezsilne.
Nie chodzi tu o zwykłe internetowe hejterstwo, wymierzane głównie w roz­maitych celebrytów. Chodzi o atak mo­tywowany i ukierunkowany politycznie. Przepraszamy - teraz musi być trochę (i tak w miarę łagodnych) cytatów.
Prezydent Komorowski to zatem „ma­toł ortograficzny, bul Komoruski”; „Bul ma kontuzję baraniego łba, POsrywa w gacie na myśl o Antonim Macierewiczu". O pre­mierze Tusku: „Mrożone i konserwowane przez SB & WSI stare ścierwo zgangrenowane. Tylko osinowykołek prosto w serce”; „PO-twor antypaństwowy o profilu bandycko-złodziejskim”; „(Tusk) wspominał swego czasu o kastrowaniu pedofilów, ale zdaje się, że właśnie wykastrował się sam" i komentarz: „Tusk od dawna śpiewa cien­kim głosem"; i inne: „ja tego gnoja przy- dybię, poczekam, aż będzie odsłonięty"; „Porąbany nierząd Tuska”; „tyfuSSk".
Ogólniejsze frazy: „Tusk i Komorow­ski mają bród za paznokciami"; „szajka PO-PSL"; „III RP Nazikomuna (...) zre­widować układ magdalenkowy tych bol­szewickich pijaków z bolkiem i grubom krechom na czele”; „pod rządami Tuska i Szczynukowa vel Komorowskiego to PO­wraca, MOrdowanie ludzi..."; „Czym się różni Tuskolandia od PRL? Nie zdziwi mnie nawet, jak czołgami na ludzi pój­dą”; „Da Bóg, byśmy dożyli zwycięstwa partii, która będzie rządzić dla Polski i dla jej rozwoju, a nie dla kasy i stołków, jak POjebańcy"; „PO moralne szambo Tusk żałosny oszust" - ta fraza jest podlepiana w wielu wątkach w niezmienionej posta­ci (co może także świadczyć o zorgani­zowanym trollingu). Wszystkie te cytaty, wybrane niemal na chybił trafił z tysięcy wpisów, pochodzą z forów dyskusyjnych prawicowych portali: wPolityce.pl, niezależna.pl, salon24.pl i fronda.pl - nieusuwane, niemoderowane, minimalnie tylko różniące się formą od publikowanych tam artykułów i komentarzy.
Wredna mowa, zalewająca tamte fora, portale, publikacje, to śmieciowa pseudoopinia, potwarz, emocjonalny, spon­taniczny bełkot albo przeciwnie - wystu­diowana insynuacja. Ujawnia się w niej pogarda, odhumanizowanie przeciwnika, traktowanie go tylko jako pozbawionego ludzkich cech reprezentanta klasy, grupy, bandy, kliki, które trzeba wszystkimi metodami zwalczać. Ta forma „politycznej ekspresji", jakoś tam obecna w Polsce od lat, dziś wyraźnie dominuje w prawico­wej retoryce. Jak doszło do takiego stanu?

Alibi smoleńskie. Chociaż pierw­sza eskalacja wrednej mowy nastąpiła w okresie wzmożenia lustracyjnego z lat 2006-07 (ze słynnym stwierdzeniem, że gdzie drwa rąbią, tam muszą lecieć drzazgi, znaczy niewinni ludzie), jej praw­dziwy rozkwit przypadł na czas po kata­strofie smoleńskiej. Wygląda to tak, jak­by w obliczu śmierci, a właściwie - dla zwolenników tezy o zamachu - zbrodni, wszystkie dawne zasady przestały obo­wiązywać. Umiarkowanie, skłonność do dialogu czy nawet zwykła kindersz­tuba jawią się prawicy wręcz jako prze­jaw niewdzięczności wobec poległe­go prezydenta.
Ostateczny społeczny podział nastąpił po decyzji o pochowaniu Lecha Kaczyń­skiego na Wawelu; to data przełomowa dla powstania wrednej mowy. Naruszenie kul­tu, czyli kwestionowanie tej decyzji, zosta­ło przez pisowskich aktywistów potrakto­wane jako świętokradztwo, a ci, którzy się tego dopuścili, zostali obłożeni moralną ekskomuniką i stracili prawa honorowe, zatem wolno w stosunku do nich nie sto­sować żadnych norm przyzwoitości.
Z drugiej strony, tak potraktowani wro­gowie PiS, zwłaszcza kiedy są włączani w krąg podejrzanych o zamach, w swoich reakcjach także czasami nie wytrzymują i odstępują od norm, jakie uznają za sto­sowne w innych przypadkach. Te reakcje z kolei są dla PiS dowodem, że nadal dzia­ła „przemysł pogardy", a „skandaliczne ataki" są tylko na tę tezę potwierdzeniem. Każda zatem reakcja jest wtedy zła: mil­czenie potwierdza winę, ostra riposta też ją potwierdza, bo niby skąd ta nerwowość, „panika", zapewne ze strachu, że coś wa­dzie na jaw (tego argumentu używa Jaro­sław Kaczyński).
Ale - wciąż przypominamy - w tych retorykach nie ma symetrii. Różnica po­między mową obu stron polega choć­by na tym, że Lech Kaczyński podlegał normalnej w demokracjach, czasami ostrej krytyce jako prezydent, ale to Ko­morowskiemu PiS i jego akolici zarzucają dzisiaj moskiewską agenturalność. Jaro­sława Kaczyńskiego spotykają przygany za polityczny styl, za populizm, nieprzebieranie w środkach, insynuacje, ale nikt poważny nie zarzuca mu zdrady, braku patriotyzmu, a zwłaszcza intencjonalne­go - ze zbrodniczą premedytacją - szko­dzenia Polsce. Co bez przerwy spotyka Donalda Tuska.

Na wojnie wolno wszystko. Kluczem do zrozumienia, skąd się bierze niewia­rygodna fala brutalności języka, jest kon­statacja, że to, co mamy, to nie jest bynaj­mniej typowa walka o władzę w systemie demokratycznym, ale stan wyjątkowy, sytuacja wojny totalnej prowadzonej m na dwóch frontach „o wszystko”.
Pierwszy front to wojna Pis z PO, któ­ra - co już wyraźnie widać - może się zakończyć tylko bezwarunkową kapi­tulacją „platfusów”, najlepiej połączoną z aresztowaniem przegranej generalicji. Dlatego nie ma żadnych skrupułów w traktowaniu przeciwnika, ponieważ nie jest on traktowany jako przyszły ewentualny partner do czegokolwiek.
Drugie zażarte starcie toczy Kościół, na­turalnie przy pomocy prawicy, z najogól­niej mówiąc - stroną liberalną. Kościół uważa, że nadszedł czas decydującego cywilizacyjnego boju o wiarę, rodzinę i tradycyjne wartości zagrożone przez li­beralne, ateistyczne, wolnomyślicielskie trendy. Także w tej walce „o wartości" nie ma litości. Dlatego wydawałoby się niesłychane i głęboko niechrześcijańskie frazy ks. Oko czy posłanki Pawłowicz są traktowane jako użyteczne instrumenty, niezbędne dla powstrzymania fali laicy­zacji i rozpadu katolickiego świata. Każda zatem słabość, odpuszczenie, rezygnacja z ataku i odwetu są niewybaczalne. Przy­pomina to walkę o pokój do ostatniej kro­pli krwi.

Moralna wyższość. Chyba najbardziej wredną cechą wrednej mowy jest rozpię­cie między górą i dołem, między warto­ściami najwyższymi, patriotyczno-niepodległościowo-katolickimi a językiem jego prymitywizmem, chamstwem, radykalizmem-używanym w sprawie tych wartości. Prawica wydaje się wzruszona własnym wzruszeniem, czci czczenie, sama się uwzniośla, a potem powołu­je się na swoją świętość. Ponieważ bez przerwy mówi o patriotyzmie, poległych bohaterach, tradycji, ojczyźnie, wierze, wrogach ze Wschodu i Zachodu, trak­tuje te deklaracje jako byt obiektywny i oczekuje podziwu od innych. Z tego buduje poczucie moralnej przewagi.
A z tej pozycji może decydować, kto jest łajdakiem, kogo można obrzucić błotem, a kto jest swój, z opieczętowanym przez ideologicznego cenzora życiorysem.
Moralna wyższość i poczucie misji po­wodują, że nawet najbardziej paskudne epitety są dobre, bo pochodzą z krainy dobra. Ludzie przyzwoici mają prawo traktować nieprzyzwoitych jako nie- przynależnych do tego samego gatunku stworzeń boskich. Podział na „my” i „oni”, z uwzniośleniem „nas", przynajmniej w świecie medialnym, pierwsi tak wyraź­nie wprowadzili chyba bracia Karnowscy („wSieci", wPolityce.pl) i stale do tego wątku wracają. Ostatnio jeden z nich ko­mentował na portalu badanie, z którego wynika, że tylko 20 proc. respondentów oddałoby za ojczyznę życie lub zdrowie, a 41 proc. tego nie deklaruje. Napisał: Te 20 proc. ( ...) tworzy dziś historię.( ...) Musimy zrobić wszystko, by dzieci tych 41 proc. myślały tak jak myślimy my”. To „my” Karnowskiego to ma być ta nowa elita, która będzie nauczać resztę, i nikt nie powie „sprawdzam”, bo przecież ewentualna skłonność do wojennego po­święcenia i tak jest nie do sprawdzenia w warunkach pokoju. Karnowski spro­wokował jednak licytację. Oto znamienny wpis: „Może te 41 proc. już myśli tak jak wy? Któż bowiem chciałby poświęcać ży­cie za kondominium niemiecko-rosyjskie? Zakraj zrujnowany? Za gorsze warunki ży­cia niż za komuny? Za demokrację typu białoruskiego? Za przywódców mających krew na rękach?”.

Odrzucenie politycznej popraw­ności. Tym szczycą się zwłaszcza pra­wicowi publicyści, którzy protest wobec poprawności rozumieją głównie jako pra­wo do używania chamskiego języka wo­bec środowiska, które nazywają salonem. Dobrze z reguły wykształceni ludzie świa­domie stosują język żuli, bo tak widocznie postrzegają mowę ludu, z którym chcą się zbratać przeciwko znienawidzonym elitom. Są przekonani, że łamanie reguł językowych -stworzonych przecież po to, aby szanować, nawet jeśli przesadnie, czy­jąś wrażliwość - ma odświeżający walor, przydaje splendoru twardzieli w obronie prawdy. Napisać, że minister to „głupek”, a gej to „pedał”, zdaje się mieć dla nich moc oczyszczającą i daje dziecięcą wręcz radość. Dla przykładu: oto prawicowy pu­blicysta, prekursor tego nowego języka, o Kubie Wojewódzkim: „jeden z najbar­dziej lizusowskich przydupasów władzy, który wpełza jej między pośladki...". Nie wyobrażamy sobie, abyśmy napisali tak
o jakimkolwiek prawicowym dziennika­rzu, choćbyśmy mieli o nim jak najgor­sze zdanie.
Odrzucenie politycznej poprawności współwystępuje z demonstrowaną nie­chęcią do tolerancji, do tzw. praw człowie­ka i obywatela, całego tego niechcianego bagażu zobowiązań, norm i nakazów ni- by-postępowego i oświeceniowego świa­ta, który atakuje Polskę z Zachodu. Tworzą one bowiem sztuczne i głęboko szkodliwe bariery przed szczerym wyrażaniem głębo­kich przekonań wspólnoty. W tej perspek­tywie tolerancja jest abdykacją, sprzenie­wierzeniem się obowiązkom narodowym.

Tania odwaga. Bez wątpienia ostat­nie sukcesy sondażowe PiS powodowały, że prawica poczuła się silniejsza, bardziej bezkarna. Obrażanie premiera, prezyden­ta, ministrów, dziennikarzy, zarzucanie kłamstw, sugerowanie przestępstw nie niosą ze sobą już praktycznie żadne­go ryzyka narażenia się na jakiekolwiek reakcje strony przeciwnej. I to nie tyl­ko ze względu na niechęć do błotnych pojedynków. Pisaliśmy w jednym z po­przednich artykułów o nowym zakładzie Pascala: część środowisk, zwłaszcza jakoś tam zależnych od pieniędzy publicznych, godzi się z myślą, że PiS może rządzić i nie zamierza się wychylać, polemizować, wchodzić na polityczny celownik. Lepiej się schować, wejść do cienia, przetrzymać, a na pewno nie wystawiać się i ryzykować, zwłaszcza że nie brakuje gróźb oraz zapo­wiedzi rozliczeń.

Znieczulenie na insynuacje. Przez całe lata Jarosław Kaczyński przyzwyczajał publiczność do insynuacji. Te jego słynne „są tacy, którzy... ”, „pewni ludzie ...” czy „jeśli to prawda, to wszystkie dowody zostały zniszczone”, przekonywanie, że nie każdemu zależy na Polsce - spowodowały, że nastąpiło stępienie społecznej wrażli­wości, a prezes PiS dostał specyficzną ta­ryfę ulgową. Kiedy tylko w jakimś przemó­wieniu nie użyje najcięższych epitetów, od razu pojawiają się komentarze, że jest łagodny, merytoryczny i ociepla wizeru­nek. To obniżenie wymagań przenosi się na innych, można powiedzieć już niemal wszystko. Ktoś ma krewna rękach? Doszło do niesłychanej zbrodni? Rosja wypowie­działa nam wojnę? E tam - może przesa­dził, ale w dobrej sprawie.
Najnowszy przykład z twórczości Ka­czyńskiego, kiedy na kanwie sprawy Trynkiewicza prezes wypowiedział się o amnestii sprzed ćwierćwiecza: „Wpływ na podejmowanie decyzji miał również fakt, że ci, którzy decydowali ( ...), tacy jak Władysław Frasyniuk, sami będąc w więzieniach, stykali się z przestępcami i najwyraźniej się z nimi utożsamiali. Byli za słabi psychicznie i zbyt prymitywni in­telektualnie (. .. )”. Widać tu cały insynuacyjny alfabet. Można zrozumieć to i tak, że Kaczyński, który w więzieniu za konspirowanie przeciw PRL nie siedział, psy­chicznie i intelektualnie na tym zyskał, bo nie miał styczności z deprawującym wpływem przestępców. A Frasyniuk i inni są więziennymi kolegami zbrodniarzy. Brr.
Rytuał insynuacyjny wszedł już na stałe do życia publicznego, jest tak powszechny; rozpleniony i wielowątkowy, że rzeczywi­ście wymagałby wielkiej batalii, kampanii, by się mu przeciwstawiać każdego dnia i w każdej sprawie. Nikt za tym nie nadąży.

Rozchwianie autorytetów i hierar­chii. Tu nakładają się na siebie dwa zjawi­ska. Stan wojny polsko-polskiej powoduje, że nie ma żadnego wspólnego systemu ocen i wartości. Dla jednych Zygmunt Bauman to światowej sławy socjolog, dla innych - „ubek”. Wałęsa to legendar­ny przywódca Solidarności albo Bolek po prostu. Ale tę wojnę przenika także coś innego - wzmacniany przez interne­tową mentalność trend do unieważniania wszelkich hierarchii, odrzucanie autory­tetów, kryteriów dorobku, wykształcenia, doświadczenia.
W internetowej dyskusji każdy jest równy. Kiedy poważni ludzie, autoryte­ty w swoich dziedzinach, decydują się na wpisy na portalach, napotykają tony hejtu; ich skomplikowane, eksperckie wywody kwitowane są często krótkimi, obraźliwymi frazami z personalnym pod­tekstem, w stylu: co ty tam pieprzysz, pro­fesorku, sprawdziłeś swoje kwity w IPN? Ten trend przenika całą medialną sferę. Oto młody, nieznany jeszcze prezenter małej prawicowej TV Republika mówi w wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy”: „Kiedy patrzę na Lisa, Olejnik, Kolendę-Zaleską czy Kuźniara, widzę degenera­cję, zeszmacenie i wyparcie się zdolności logicznego myślenia. To medialne zepsu­cie najgorszego sortu. Nie wiem, czy robią to z głupoty, chciwości czy na rozkaz”.
To nawet nie jest już tylko kwestiono­wanie autorytetów, to jest moralna eks­terminacja prowadzona właściwymi dla niej metodami. Można sięgnąć po każdy epitet, byle wdeptać w ziemię każdego, kto nie należy do naszego stada. I może to zrobić każdy, przy aprobującym recho­cie gawiedzi.
Wredna mowa jest zaraźliwa. Ona dege­neruje polityczny przekaz. To, jakich słów się używa, wpływa na to, jak się myśli, tych sfer nie da się oddzielić. Jeśli poli­tycznych przeciwników nazywa się mafią i zdrajcami, to tak trzeba ich będzie kiedyś potraktować. Rozniecona akcja dehuma­nizacji wrogów, nawet jeśli na razie toczy się w domenie języka, może się przenieść na realny grunt. Po latach używania wo­jennej frazeologii ćwiczący na sucho nienawistnicy są spragnieni konkretów. Widać to na prawicowych forach, gdzie oczekiwania kierowane pod adresem PiS, dotyczące tego, co ta partia po zdobyciu władzy powinna zrobić z Platformą i jej „sługusami”, zdają się przekraczać już możliwości tego ugrupowania. Trudno będzie zadowolić wszystkich sfrustro­wanych, zawistnych, skrzywdzonych, nieszczęśliwych, spragnionych zemsty. Wredna mowa staje się nie tylko języ­kiem, ale stanem umysłu, politycznym zobowiązaniem. Programem, z którym przyjdzie się zmierzyć raczej wcześniej niż później.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz