To był dzień, który
zmienił wszystko. Jarosława Kaczyńskiego wpędził w traumę, a w Donaldzie Tusku,
wiecznym chłopcu w krótkich majteczkach, obudził przywódcę.
Mówi polityk dobrze znający Kaczyńskiego:
- Debaty Tusk - Kaczyński nie będzie już nigdy. Ani w tym roku, ani przyszłym.
Prezes wie, że w 2007 r. stanął w szranki jako lider i zawiódł. To w nim cały
czas siedzi.
To było 12 października 2007 r.
1.
Tej debaty właściwie miało nie być. Plan obmyślony przez
Adama Bielana, jednego z dwóch spin doktorów PiS, był zuchwały: Kaczyński nie
zgadza się na debatę z Donaldem Tuskiem i poprzestaje na spotkaniu z byłym
prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, kandydatem na premiera koalicji Lewicy i
Demokratów.
Ta debata odbyła się 1 października i padł w niej remis ze
wskazaniem na Kaczyńskiego. Premier, na co dzień nieskory do żartów, był
wyluzowany, uśmiechał się i podkpiwał z alkoholowych ekscesów Kwaśniewskiego.
Debata przyniosła wzrost notowań zarówno PiS, jak i LiD. Kiedy spin doktorzy PiS
już myśleli nad zorganizowaniem dogrywki, Kwaśniewski niespodziewanie zgodził
się na debatę z Tuskiem.
Jeden z polityków PiS wspomina, że decyzja byłego prezydenta
wprawiła prezesa w konsternację: - Nie wiedział, co robić. Będzie dalej unikać
Ińska, to pojawią się zarzuty o tchórzostwo. Zgodzi się, to zaryzykuje porażkę.
W sztabie zdania były podzielone. Przeciw spotkaniu z szefem Platformy był
Kamiński, do konfrontacji znów parł Bielan. Ostatecznie o wszystkim
zadecydował jednak strach. Kaczyński bał się, że jeśli nie stanie do debaty i
PiS przegra wybory, to pojawią się żądania jego głowy. Jego obawy były o tyle
uzasadnione, że skonfliktowany z nim wiceszef partii Kazimierz Michał
Ujazdowski już zdążył ogłosić w mediach, że prezes musi podnieść rękawicę
rzuconą przez Tuska. Kaczyński czuł, że jest pod ścianą.
4 października meszcie oświadczył: - Jeżeli Donald Tusk
koniecznie chce tego pojedynku i wysyła mi te dwa miecze, to pewnie nie
odmówię. Jestem gotów na publiczną debatę. Niech ta wojna będzie także wojną bezpośrednią.
2.
Mówi polityk PO: - Tusk był wtedy w fatalnej formie, Nikt z
nas nie mówił tego głośno, ale wszyscy czuliśmy, że Kaczyński go posprząta.
Do debaty zostało jednak osiem dni. Szybko powołano zespół,
który miał przygotować Tuska do starcia. Zadania były w nim na kilka osób.
Główny ciężar przygotowań spoczywał na Adamie Łaszynie, prezesie agencji
PR-owskiej Alter Media, który nie tylko pracował z Tuskiem nad takimi kwestiami
jak precyzja wypowiedzi, utrzymanie kontaktu wzrokowego czy mowa ciała, lecz
także podczas treningów wcielał się w rolę Kaczyńskiego. Poseł Sławomir Nowak i
Grzegorz Szymański, jeden pracowników Łaszyna, odpowiadali za research
opracowany w formie prostych pytań i odpowiedzi. Chodziło o to, żeby Kaczyński
nie zagiął Tuska pytaniami mogącymi podważyć jego kwalifikacji. Typu: co to
jest bilans energetyczny państwa? Ile wynosi deficyt budżetowy?
Doradca PO Maciej Grabowski zajmował się sondażami, a
Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki mieli dbać o morale przewodniczącego.
Przy zespole kręcił się jeszcze asystent Piotr Targiński, były model. Do niego
należał dobór stroju na debatę, umawianie masaży (szef PO od lat cierpi na
problemy z kręgosłupem, które ujawniają się szczególnie w chwilach wzmożonego
napięcia).
- Mówiło się, że Tusk uczęszczał też do psychoterapeuty. To
prawda? - pytam osobę zaangażowaną w te przygotowania.
To, że trzeba było go składać do kupy, jest prawdą, ale
sesji terapeutycznych nie było. Pogłoska mogła wziąć się stąd, że
rozpuszczaliśmy wtedy informacje o złym stanie Tuska. Robiliśmy to celowo, żeby
obniżyć oczekiwania. Liczyliśmy na efekt pozytywnego zaskoczenia podczas
debaty.
To znaczy, że Tusk tak naprawdę cały czas był w dobrej
formie?
Nie, to był proces. Na początku wyglądał tragicznie, ale w
dniu debaty był już w pełnym uderzeniu.
Łaszyn o spotkaniach z Tuskiem mówi krótko: crash testy,
sprawdzanie się w zderzeniowych sytuacjach.
To podczas tych testów narodziła się większość grepsów,
których lider PO użył później w debacie. Takich jak ten o braku prawa jazdy
Kaczyńskiego, cenach kurczaków i ziemniaków, zarobkach pani Ewy, pielęgniarki
ze Skarżyska-Kamiennej, czy o pistolecie, którym prezes PiS miał w latach 90.
straszyć Tuska.
Tę ostatnią historię Tusk
opowiedział zresztą sam podczas jednej z przerw w treningach. Cały zespół
bardzo się do tej opowieści podpalił i nalegał na wyciągnięcie na wizji. Tusk
z początku kokietował, że wywlekanie prywatnych rozmów sprzed lat może zostać
źle odebrane, ale ostatecznie się zdecydował.
3.
Kaczyńskiego do debaty
przygotowywały trzy osoby: Bielan, Kamiński i sztabowiec S. proszący o
anonimowość.
Mówi S.: - Prezes od początku zachowywał się dziwnie. Zgodził się
na tę debatę, ale widać było, że jej nie chce. Perspektywa spotkania z Tuskiem
źle go nastrajała, jakby się jej bał. Nakłaniany do przygotowań wyglądał na
człowieka, któremu ktoś wykręca rękę.
Z rozpoczęciem przygotowań był
jeszcze jeden problem. W połowie kampanii
Kaczyński nagle kazał sobie
zorganizować serię wyjazdów w teren. Spin doktorzy wymyślili, że prezes
jedzie Polskę powiatową i będzie występować na urokliwych ryneczkach. Niech
witają go tłumy, przynajmniej w telewizji będzie co pokazać. Skutek tych
podróży był jednak opłakany: dwa dni przed debatą przygotowania wciąż leżały
odłogiem, a dzień przed, podczas wizyty w podtarnowskich Ciężkowicach, jeszcze
prezesa przewiało. Do zmęczenia doszło przeziębienie.
Kaczyński spotkał się ze swoimi
sztabowcami dopiero popołudniu 11 października, zaraz po powrocie z trasy.
Zaprosił ich do premierowskiej willi przy ul. Parkowej. Tu w rolę Tuska
wcielił się Kamiński. Bielan obserwował wszystko z boku, a S. siedział z
laptopem i robił notatki.
S. wspomina: - Podczas jednego ze sparingów prezes użył na
przykład przysłowia: złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
Prosiliśmy, żeby nie robił tego podczas debaty, bo po pierwsze, to anachroniczne,
a po drugie, mało kto to zrozumie. Było też dla nas oczywiste, że Tusk będzie
chciał sportretować Kaczyńskiego jako człowieka oderwanego od rzeczywistości.
Kamiński przewidział nawet kilka konkretnych zaczepek.
Jedną z nich była sprawa braku prawa jazdy. Zgodnie z
zaleceniem spin doktorów premier miał na tę uwagę odpowiedzieć tak:
„Rzeczywiście nie mam prawa jazdy, ale słyszałem, że pan świetnie prowadzi.
Dlatego proponuję panu, żeby przez najbliższe cztery lata jeździł pan ze mną
jako kierowca". Co ciekawe, podczas treningów pojawiła się też kwestia cen
podstawowych produktów - to pytanie Kamiński też przewidział.
Spotkanie zakończyło się późnym wieczorem. Spin doktorzy
rozjechali się do domów, a S. udał się do siedziby partii przy Nowogrodzkiej,
gdzie miał wydrukować protokół spotkania wraz z trzema kolorowymi kartkami,
które prezes miał
spakować do niebieskiej teczki i zabrać ze sobą na debatę.
Na żółtej kartce S. wypisał pytania do szefa Platformy, na niebieskiej - ceny
produktów, na zielonej
nazwiska piłkarzy reprezentacji Polski. Na wypadek, gdyby
Tusk, znany piłkarz, postanowił przeegzaminować prezesa z wiedzy sportowej.
Kiedy S. wrócił na Parkową z wydrukami, Kaczyński był w trakcie kolejnego
spotkania z kilkoma politykami PiS. Na kolorowe kartki ledwo spojrzał.
Spin doktorzy wiedzieli, że Kaczyński jest przemęczony i
poprosili, żeby następnego dnia spał do oporu: jak trzeba, to nawet i do 11.
Kalendarz miał wyczyszczony, więc mógł sobie na to pozwolić.
Nic z tego. O wpół do dziewiątej na komórce Bielana
wyświetlił się numer Kancelarii Premiera. To dzwonił prezes.
Proszę jak najszybciej przyjechać, trzeba się brać do pracy.
Ja i tak nie mogłem spać.
Biorąc pod uwagę, że Kaczyński chodzi spać o
drugiej-trzeciej, tej nocy mógł mieć góra pięć godzin snu. Przygotowania do
debaty trwały nieprzerwanie do popołudnia. O 16 prezes miał jeszcze odbyć
drzemkę, ale znów nie zmrużył oka.
Wspomina jeden z byłych polityków PiS: - Dzień przed debatą
CBA miało ujawnić filmy, na których posłanka PO Beata Sawicka bierze łapówki.
Te nagrania rozwaliłyby Tuska psychicznie. Niestety, prokuratura nie wydała na
czas odpowiedniej zgody i plan spalił na panewce.
Filmy z Sawicką pokazano dopiero cztery dni po debacie.
4.
Do studia przy ul. Woronicza ekipa Platformy przyjechała
prosto z biura krajowego partii mieszczącego się w pobliżu placu Konstytucji.
Podróż odbyła się we dwa wozy. Audi Drzewieckiego zapełniło się do ostatniego
miejsca, poza właścicielem jechali nim Schetyna, Nowak, Grabowski i Targiński.
Drugi samochód był sejmowy
Tuska podróżującego w pojedynkę wiózł jego wieloletni
kierowca Marek Bąbel. Oba auta zajechały pod budynek telewizji od tyłu, słusznie
obawiając się, że od frontu będzie ich oczekiwać komitet powitalny wystawiony
przez młodzieżówkę PiS.
Tusk był nadspodziewanie spokojny. Mimo że po porannej
podróży na Śląsk miał prawo czuć się zmęczony, sprawiał wrażenie wypoczętego i
pewnego siebie. Do tego stopnia, że jeszcze w garderobie podczas malowania
żartował z makijażystką.
Prezesowi tego wieczoru towarzyszyły dwie osoby: Bielan i
sztabowiec S. Brakowało Kamińskiego, który postanowił obejrzeć debatę w gmachu
MSZ przy ul. Szucha, u zaprzyjaźnionego wiceministra Andrzeja Sadosia. Po przyjeździe
na Woronicza Kaczyński wyglądał źle. Miał podkrążone oczy, czoło wilgotne od
potu, a w dłoni kurczowo ściskał niebieską teczkę. W charakteryzatorni
ostatnich wskazówek próbował udzielać mu Bielan. Po losowaniu było wiadomo, że
premier będzie odpowiadać jako pierwszy; spin doktorzy chcieli, żeby
przywitał Tuska i przejął rolę gospodarza, ale Kaczyński tylko się żachnął. -
Ile jeszcze razy będzie pan to powtarzać? Nie jestem sklerotykiem, pamiętam, co
mam robić.
Zbliżała się dwudziesta. Studio, w którym widownia Platformy
jeszcze kilka minut temu przeprowadzała próbę generalną powitania swojego
lidera: „Do-nald Tusk!
Do-nald Tusk!”, było już wyciemnione. W drodze z garderoby
Bielan przygotowywał premiera na najgorsze. - Tusk przed wejściem na wizję
może szepnąć coś panu do ucha. Może nawet coś o bracie albo o mamie, musi pan
spodziewać się najgorszego - przestrzegał. Kaczyński milczał.
Bohaterowie wieczoru po raz pierwszy zobaczyli się przed
wejściem do studia. Uścisnęli sobie dłonie i wymienili parę grzecznościowych
zdań. Przy okazji okazało się, że są jednakowo ubrani: w czarne garnitury,
białe koszule i czerwone krawaty. Odróżniała ich tylko odświętna poszetka
wystająca z kieszonki marynarki prezesa.
Debatę wygrał Tusk, wykonując plan w stu procentach. W
przeciwieństwie do Kaczyńskiego, który zawiódł na całej linii. Nie zareagował
na zaczepkę dotyczącą prawa jazdy, pomylił ceny produktów i pomieszał własne
pytania. Z niebieskiej teczki właściwie nie skorzystał i jeszcze wypalił z
przysłowiem o Kozaku i Tatarzynie. Jedynym punktem planu, który zrealizował,
było humorystyczne pytanie: „Jak mam do pana mówić? Donaldku, Donaldusiu?”. Do
zwycięstwa to jednak nie wystarczyło.
Mówi polityk PiS, który tego wieczoru siedział na widowni w
studiu: - Jest taki moment na początku debaty, kiedy Kaczyński wyjmuje okulary
z etui i przymierza się do teczki, ale nagle zastyga! Zamiast założyć okulary,
przez kilkanaście minut peroruje, trzymając je w ręku. Był tak spięty, że
całkiem o nich zapomniał.
Kaczyńskiego prawdopodobnie sparaliżowała publiczność
ściągnięta przez Platformę. Kiedy prezes sięgnął po okulary, któryś z widzów
wrzasnął: „Kaczor, nie ściągaj!”. Okrzyków potem padło jeszcze kilka:
„Dziadu!”; „Do Samoobrony!”; „A co z Lepperem?”. Mój rozmówca z PiS twierdzi,
że publiczność Platformy wyglądała na specjalnie szkoloną, o czym ma świadczyć
fakt, że poszczególne osoby co jakiś czas powtarzały te same okrzyki. Na Kaczyńskiego,
który zawsze był wyczulony na punkcie szacunku do starszych, hałastra
wydzierająca się do niego po imieniu musiała działać deprymująco.
Kiedy debata się skończyła, Kamiński ze złości zaczął bić
pięściami w ścianę gabinetu Sadosia. Z kolei Bielan miał ochotę wygarnąć
prezesowi wszystkie pretensje, ale gdy zobaczył jego minę, nie odezwał się ani
słowem. Było mu go po prostu żal. Kaczyński wiedział, że winny porażki jest on
sam. Gdy późnym wieczorem pojechał na Nowogrodzką, gdzie czekał na niego przybity
Kamiński, wydusił z siebie tylko: - Aż tak źle było?
W tym czasie w sejmowym gabinecie numer 103 dwór Platformy
wznosił toasty za przewodniczącego.
***
Mówi bliski współpracownik szefa PO: - W całej tej historii
najdziwniejsze jest jednak to, że traumę po tamtej debacie ma taicie Tusk.
Proszę sobie przypomnieć kampanię parlamentarną w 2011 r. Dlaczego Donald
wyzywał wtedy prezesa PiS tylko półgębkiem? Bo pamiętał, jak bardzo pognębił
Kaczyńskiego, i bał się, że ten los spotka i jego. Ten strach jest wciąż w nim
obecny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz