środa, 22 sierpnia 2018

Beczka prochu



Polska Grupa Zbrojeniowa jest trupem, tylko nikt nie ma odwagi stwierdzić zgonu słychać w kuluarach branży obronnej. Krążą informacje o idących w setki milionów stratach spółek. Tegoroczna defilada to był wielki pokaz słabości.

W porównaniu z zeszłorocz­ną defiladą pokazano trzy nowe typy samolotów, w tym dwa zakupione z budżetu MON do trans­portu vipów (!). Ten zakup NIK potrakto­wała zresztą jako uszczuplenie budżetu obronnego. Z braku prawdziwych nowo­ści na defiladzie musiał je udawać sprzęt używany w wojsku od lat i w większości importowany. Choćby używane niemiec­kie czołgi Leopard. Z dumą pokazywano nawet dymiące niemiłosiernie Twarde, budowane w Polsce przed laty jako mody­fikacja radzieckiej licencji.
   Paradowały stare czechosłowackie haubice, których nikt nie odważy się wy­cofać, bo rozbroiłby artylerię. Przejecha­ły transportery kołowe, kupione od Fi­nów i spolonizowane już dekadę temu. Po nich norweskie wyrzutnie rakiet, całe szczęście na polskich podwoziach.
   Za wyrzutnią rakiet Patriot (wypoży­czoną nam na gościnny występ przez US Army) podążał sznur radzieckich wyrzut­ni przeciwlotniczych, których też nie ma czym zastąpić. Pokaz zamykało najmłod­sze dziecko zbrojeniówki - potężne działo gąsienicowe Krab - w istocie brytyjsko-koreańsko-francuski składak, złożony w Sta­lowej Woli. Ale nawet lżejsze pojazdy Żubr to tylko polska skorupa na włoskim pod­woziu, napędzanym włoskim silnikiem. Bo rzeczywistość jest taka, że ile by mó­wiono o polskim przemyśle obronnym, nie umie się on obyć bez zagranicznych komponentów. A i tak, jak słychać w kulu­arach branży zbrojeniowej, Polska Grupa Zbrojeniowa ledwo dyszy.
   Krążą informacje o idących w setki mi­lionów stratach spółek. Cała grupa poda­je, że jest na minusie na ponad 100 mln zł. Suma strat podana w bilansie skonsolido­wanym PGZ SA jest globalnym rachun­kiem, statystyką, która nieco zaciemnia obraz. 112 mln ogólnego deficytu przy pra­wie pięciu miliardach przychodu i dwustu milionach zysku ze sprzedaży nie zado­wala, ale nie wydaje się katastrofą. Straty poszczególnych spółek grupy, które od nie­dawna można zobaczyć w KRS, to już inna historia - czasami dramatyczna.
   Bumar-Łabędy to 62 mln strat, Mesko SA 39 mln, stocznia Nauta też 39 mln, Rosomak SA 11 mln, stocznia Gryfia 7 mln. Rekordzistą jest szczeciński zakład stocz­niowy ST3 - 96 mln strat w 2017 r., choć nie wszystkie bilanse poszczególnych spółek są już opublikowane. Na plusie są m.in. producent amunicji Dezamet, optoelektroniki PCO, zakłady śmigłow­cowe WZL-1, wytwórca działek i kara­binów ZM Tarnów, producent radarów PIT-Radwar. Nie ma jeszcze raportu Huty Stalowa Wola, która ma szansę okazać się liderem zysków, przynajmniej na tle mi­zerii całej reszty.
   Wyniki wskazują, że większość strat PGZ zawdzięcza stoczniom. Nauta, Gryfia, Stocznia Szczecińska (tu jeszcze nie ma wyników), ST3 i przejęta w zeszłym roku z rąk syndyka Stocznia Marynarki Wojennej (też brak bilansu) to zakłady podnoszące się z ruin tylko w rządowej propagandzie. W rzeczywistości - bankruci z rozpadają­cym się majątkiem.

Denne osiągi
Dane, o których zaczęło być głośno jesz­cze wiosną, miały wywołać popłoch w za­rządzie PGZ i w MON. Było jasne, że trzeba zrobić wszystko, by w terminie publikacji - w lipcu - liczby okazały się bardziej do za­akceptowania. Wtedy narodził się pomysł zdjęcia z pleców PGZ stoczniowego garbu i przerzucenia go na barki Ministerstwa Go­spodarki Morskiej. Kiedy za 300 mln specjal­nej dotacji PGZ miała przejmować upadłą gdyńską stocznię marynarki, motywowano to dopełnianiem kompetencji posiadanych w stoczniach cywilnych, tak by mogły bu­dować okręty nawodne i podwodne oraz superprom. Teraz nawet przedstawiciele władzy nie pozostawiają na tych planach suchej nitki. Wiceszef BBN Dariusz Gwizda­ła w niedawnym wywiadzie stwierdził bez ogródek: „mówienie, iż jesteśmy w stanie zbudować okręt podwodny, jest mniej wię­cej tym samym co mówienie, że możemy zbudować prom kosmiczny”. Dzisiaj pe­łen wiary w możliwości polskich stoczni pozostaje już chyba tylko minister Marek Gróbarczyk, który będzie musiał stanąć na głowie, by jakoś wyjaśnić, dlaczego tak świetne stocznie mają takie straty.
   Ale nawet odjęcie problemu stoczni nie zmniejszy zasadniczo problemów PGZ. Grupa doznała w ostatnich tygodniach kilku ciosów z najmniej oczekiwanej stro­ny - samego MON. Najbardziej bolesnym była lipcowa decyzja o zerwaniu trwających trzy lata negocjacji w sprawie zamówienia w PGZ systemu artylerii rakietowej Homar.
To miał być klejnot w koronie PGZ wart w przybliżeniu 8-10 md zł, a co ważniejsze, mający dać firmie upragnioną zdolność bu­dowy pocisków rakietowych na światowym poziomie. MON przeciął te nadzieje w za­skakujący sposób, decydując się na zakup wprost od Amerykanów - najprawdopo­dobniej bez transferu technologii i offsetu. Tak ma wyjść taniej dla budżetu i szybciej dla wojska. I może w sumie będzie, choć przy okazji runie kolejna rządowa narra­cja, o odbudowie zbrojeniówki. A może i runie ona sama. Mesko SA w oficjalnym sprawozdaniu wymienia zakupy za grani­cą bez wkładu krajowego przemysłu jako jedno z największych zagrożeń dla swo­jej przyszłości.
   Innym kłopotem PGZ jest ślimaczący się zakup komponentów do systemu Wisła. Podpisana w marcu ramowa umowa z USA na dwie baterie Patriotów jest cały czas je­dyną. MON i zagraniczni partnerzy wyjąt­kowo nie kwapią się, by podpisywać braku­jące zamówienia na podwozia i ciężarówki Jelcza, wyrzutnie z Huty Stalowej Woli czy kabiny systemu dowodzenia z Autosana.

Misiewicze i akwaryści
Wygląda to tak, jakby samo ministerstwo nie chciało mieć z PGZ wiele wspólnego. W sumie to nawet uzasadnione - audyty zamówione przez sam resort i obecny (już czwarty od wyborów zarząd PGZ) wykaza­ły horrendalne nieprawidłowości. Każda zmiana na szczycie powodowała kadrowe czystki zarówno w warszawsko-radomskiej „czapie” PGZ, jak i spółkach zależnych, które de facto decydują o sukcesie lub po­rażce całej grupy. W zbrojeniówce rozsia­dła się czereda „misiewiczów”, „aptekarzy” i „akwarystów” pod rządami łaskawego Antoniego Macierewicza.
   Teraz, dzięki wpływom samego premiera Mateusza Morawieckiego, PGZ opanowali ludzie innego rozdania, pochodzący z sek­tora finansowego. Ale fachowców od pro­dukcji i handlu uzbrojeniem w PGZ ciągle brakuje. Analiza branżowej izby producen­tów na rzecz obronności wykazała lawinowy wzrost kosztów i wynagrodzeń w spół­ce przy drastycznym spadku rentowności w latach 2014-16. Śledztwo prowadzone w PGZ przez CBA ujawniło nieprawidło­wości w zawieraniu umów z podmiotami zewnętrznymi na łączną kwotę 11 mln zł. Ale nikomu nie postawiono do tej pory zarzutów. Audyt sporządzony przez nieza­leżną firmę w kluczowej rakietowej firmie Mesko wskazywał na zaniedbania w nad­zorze i w jakości produkcji pocisków Pio­run, których wynikiem były eksplozje silni­ków rakietowych w czasie testów. Czy w tej sytuacji należy się dziwić, że MON nie chce ryzykować podobnych rezultatów z poci­skami dużo większymi i dużo droższymi?
   Trzeba też postawić inne pytanie: kto odpowiada za to, że mimo ogromnych państwowych środków wpompowanych przez ostatnie lata w zbrojeniowego mo­locha ucieczka od niego jest jedyną drogą, by zachować wiarygodność? Gdy prześle­dzić decyzje, brak decyzji, zmiany decyzji podejmowane w ostatnich latach, wydaje się jasne, że na los PGZ ciężko zapracowali decydenci polityczni, którzy na żywym or­ganizmie testowali swoje wizje i narzucali priorytety niezależnie od biznesowej kal­kulacji i realnych kompetencji.
   Nowa ekipa miała plan: kupować od gru­py jak najwięcej, po jak najwyższych ce­nach, najlepiej bez zagranicznych partne­rów, a jeśli już to traktowanych wyłącznie jako poddostawców. To nasz narodowy przemysł miał być liderem, a z zagranicy mieliśmy dostać wszystko i od razu. „Pol­ska nigdy nie będzie jakimś piątym filarem” - grzmiał Antoni Macierewicz, dezawuując koncepcję współpracy PGZ z Airbusem.
   Wyznaczeni przez niego prezesi grupy w obcesowy sposób próbowali stawiać pod ścianą światowych potentatów, żądając do­stępu do całości chronionych technologii albo grożąc zerwaniem negocjacji. Wicemi­nister Bartosz Kownacki straszył rząd USA wycofaniem się Polski z zakupu Patriotów, jeśli nie dostaniemy technologii radarowej i pełnego offsetu. Kilka miesięcy później jego następcy zaakceptowali minimalny poziom offsetu i zero transferu technologii radarowej w pierwszej fazie umowy, drugiej fazy nie ma nawet na horyzoncie.
   Grożenie palcem delegacji Lockheed Martina przy negocjacjach programu Ho­mar skończyło się tym, że polski rząd mu­siał przeprosić się z firmą i teraz chce kupić od niej rakiety za pośrednictwem rządu USA. Śmigłowców nowych nie ma i nie ma też żadnych technologii i zamówień, które mogły być z ich zakupem związane. Podsumowaniem tej sagi jest obrazek pro­mowany dość nieroztropnie przez samą PGZ: w specjalistycznej śmigłowcowej malarni zakładów WZL-1 w Łodzi - gdzie miały być budowane i malowane caracale - maluje się… tiry. Nie o takie technologie dla PGZ chodziło. Kiedy spojrzy się, ile zo­stało z wielkich planów, nie ma się co dzi­wić, że PGZ bieduje, a może nawet tonie i chwyta się wszystkiego.

Bitwa o moździerz
Ostatnią odsłoną tej walki o życie jest polsko-czeska wojenka o moździerze. Za­kup 600 sztuk lekkich moździerzy kalibru 60 mm miał zapewnić nowoczesną broń tak promowanym Wojskom Obrony Terytorial­nej. W zeszłym roku, zaraz po formalnym utworzeniu WOT, Inspektorat Uzbrojenia chciał je kupić w Zakładach Mechanicz­nych Tarnów (grupa PGZ). Okazało się jednak, że polski kaliber 60 mm to nie to samo co kaliber 60 mm w NATO, róż­ni je 0,7 mm, a wojsku zależało na pełnej „kompatybilności” z Sojuszem.
   Tarnowowi więc podziękowano, a w zamian rozpoczęto rozmowy z prywat­ną firmą dostarczającą sprawdzone czeskie moździerze Antos, zgodne z natowskim standardem i używane w Polsce w jednost­kach specjalnych od prawie dekady. Zamó­wienie było pilne, terminy dostaw niereal­nie krótkie, ale firma była ambitna, a duże zamówienie gwarantowało zysk. Kiedy już wydawało się, że zamówienie jest pewne, a produkcja - co było wymogiem - ruszy w Polsce, postępowanie zostało przerwane, a do gry znowu wrócił Tarnów. Tym razem z moździerzem do złudzenia przypomina­jącym. Antosa, a przy tym mającym wy­mienną lufę, umożliwiającą wykorzystanie i polskiej, i natowskiej amunicji. Wykiwani i oburzeni Czesi napisali nawet list do sa­mego prezydenta Dudy. Odpowiedzi na ra­zie się nie doczekali.
   Chwila prawdy dla PGZ i MON zbliża się jednak nieuchronnie. W części spółek sy­tuacja jest tak zła, że pracownikom zaglą­da w oczy widmo opóźnień w wypłatach.
Na horyzoncie zaś największa i najważ­niejsza dla PGZ coroczna impreza - targi zbrojeniowe w Kielcach. To, że hala PGZ powinna być w tym roku mniej wystawna niż w latach ubiegłych, wydaje się oczywi­ste - ale na przekór przyzwoitości słychać, że PGZ wydała na nią ponad 6 mln. To, czy tegoroczny salon obronny przyniesie grupie znaczące kontrakty, jest już mniej pewne. Na pewno będą na to polityczne naciski - ani PiS, w skali kraju, ani tym bar­dziej lokalni działacze nie mogą sobie po­zwolić na upadłości silnie uzwiązkowionych zakładów zbrojeniowych. Zacznie się wydzieranie z budżetu modernizacyjnego każdego grosza, by przetrwać do wyborów.
   W tej sytuacji o żadnym szerszym pla­nie naprawczym nie może być mowy. Tym bardziej że decydenci umywają ręce - kilka tygodni temu na włosku wisiała dymisja prezesa PGZ Jakuba Skiby. Pre­zes, podobno dzięki usilnym namowom z najwyższych szczebli, został na stanowi­sku i promuje nowy wielki projekt, mający zapewnić PGZ przyszłość - system obro­ny powietrznej krótkiego zasięgu Narew. Kilka lat temu był on wymieniany jako jeden z filarów przyszłości grupy - obok Wisły, Homara, okrętów i śmigłowców.
Po tym jak tamte kolejno się waliły lub w pełni nie powstały, ostał się jako jedyny tak duży program. Czy udźwignie ciężar politycznych oczekiwań? Na razie MON mówi jedynie o powiązaniu Narwi z Wisłą i negocjacjach z Amerykanami, co ozna­cza długotrwałą batalię o technologie i of­fset. PGZ może nie doczekać.
Marek Świerczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz