Polska Grupa
Zbrojeniowa jest trupem, tylko nikt nie ma odwagi stwierdzić zgonu słychać w
kuluarach branży obronnej. Krążą informacje o idących w setki milionów stratach
spółek. Tegoroczna defilada to był wielki pokaz słabości.
W porównaniu z zeszłoroczną defiladą pokazano trzy nowe typy
samolotów, w tym dwa zakupione z budżetu MON do transportu vipów (!). Ten
zakup NIK potraktowała zresztą jako uszczuplenie budżetu obronnego. Z braku
prawdziwych nowości na defiladzie musiał je udawać sprzęt używany w wojsku od
lat i w większości importowany. Choćby używane niemieckie czołgi Leopard. Z dumą pokazywano nawet dymiące niemiłosiernie Twarde,
budowane w Polsce przed laty jako modyfikacja radzieckiej licencji.
Paradowały stare czechosłowackie haubice, których nikt nie
odważy się wycofać, bo rozbroiłby artylerię. Przejechały transportery kołowe,
kupione od Finów i spolonizowane już dekadę temu. Po nich norweskie wyrzutnie
rakiet, całe szczęście na polskich podwoziach.
Za wyrzutnią rakiet Patriot (wypożyczoną
nam na gościnny występ przez US Army) podążał sznur radzieckich
wyrzutni przeciwlotniczych, których też nie ma czym zastąpić. Pokaz zamykało
najmłodsze dziecko zbrojeniówki - potężne działo gąsienicowe Krab - w istocie
brytyjsko-koreańsko-francuski składak, złożony w Stalowej Woli. Ale nawet
lżejsze pojazdy Żubr to tylko polska skorupa
na włoskim podwoziu, napędzanym włoskim silnikiem. Bo rzeczywistość jest taka,
że ile by mówiono o polskim przemyśle obronnym, nie umie się on obyć bez
zagranicznych komponentów. A i tak, jak słychać w kuluarach branży
zbrojeniowej, Polska Grupa Zbrojeniowa ledwo dyszy.
Krążą informacje o idących w setki milionów stratach
spółek. Cała grupa podaje, że jest na minusie na ponad 100 mln zł. Suma strat
podana w bilansie skonsolidowanym PGZ SA jest globalnym rachunkiem,
statystyką, która nieco zaciemnia obraz. 112 mln ogólnego deficytu przy prawie
pięciu miliardach przychodu i dwustu milionach zysku ze sprzedaży nie zadowala,
ale nie wydaje się katastrofą. Straty poszczególnych spółek grupy, które od niedawna
można zobaczyć w KRS, to już inna historia - czasami dramatyczna.
Bumar-Łabędy to 62 mln strat, Mesko SA 39 mln, stocznia
Nauta też 39 mln, Rosomak SA 11 mln, stocznia Gryfia 7 mln. Rekordzistą jest
szczeciński zakład stoczniowy ST3 - 96 mln strat w 2017 r., choć nie wszystkie
bilanse poszczególnych spółek są już opublikowane. Na plusie są m.in. producent
amunicji Dezamet, optoelektroniki PCO, zakłady śmigłowcowe WZL-1, wytwórca
działek i karabinów ZM Tarnów, producent radarów PIT-Radwar. Nie ma jeszcze
raportu Huty Stalowa Wola, która ma szansę okazać się liderem zysków, przynajmniej na tle mizerii całej reszty.
Wyniki wskazują, że większość strat PGZ zawdzięcza
stoczniom. Nauta, Gryfia, Stocznia Szczecińska (tu jeszcze nie ma wyników), ST3
i przejęta w zeszłym roku z rąk syndyka Stocznia Marynarki Wojennej (też brak
bilansu) to zakłady podnoszące się z ruin tylko w rządowej propagandzie. W
rzeczywistości - bankruci z rozpadającym się majątkiem.
Denne osiągi
Dane, o których zaczęło być głośno
jeszcze wiosną, miały wywołać popłoch w zarządzie PGZ i w MON. Było jasne, że
trzeba zrobić wszystko, by w terminie publikacji - w lipcu - liczby okazały się bardziej do zaakceptowania. Wtedy
narodził się pomysł zdjęcia z pleców PGZ stoczniowego garbu i przerzucenia go
na barki Ministerstwa Gospodarki Morskiej. Kiedy za 300 mln specjalnej
dotacji PGZ miała przejmować upadłą gdyńską stocznię marynarki, motywowano to
dopełnianiem kompetencji posiadanych w stoczniach cywilnych, tak by mogły budować
okręty nawodne i podwodne oraz superprom. Teraz nawet przedstawiciele władzy
nie pozostawiają na tych planach suchej nitki. Wiceszef BBN Dariusz Gwizdała w
niedawnym wywiadzie stwierdził bez ogródek: „mówienie, iż jesteśmy w stanie
zbudować okręt podwodny, jest mniej więcej tym samym co mówienie, że możemy
zbudować prom kosmiczny”. Dzisiaj pełen wiary w możliwości polskich stoczni
pozostaje już chyba tylko minister Marek Gróbarczyk, który będzie musiał stanąć
na głowie, by jakoś wyjaśnić, dlaczego tak świetne stocznie mają takie straty.
Ale nawet odjęcie problemu stoczni nie zmniejszy zasadniczo
problemów PGZ. Grupa doznała w ostatnich tygodniach kilku ciosów z najmniej
oczekiwanej strony - samego MON. Najbardziej bolesnym była lipcowa decyzja o
zerwaniu trwających trzy lata negocjacji w sprawie zamówienia w PGZ systemu
artylerii rakietowej Homar.
To miał być klejnot w koronie PGZ
wart w przybliżeniu 8-10 md zł, a co ważniejsze, mający dać firmie upragnioną
zdolność budowy pocisków rakietowych na światowym poziomie. MON przeciął te
nadzieje w zaskakujący sposób, decydując się na zakup wprost od Amerykanów -
najprawdopodobniej bez transferu technologii i offsetu. Tak ma wyjść taniej
dla budżetu i szybciej dla wojska. I może w sumie będzie, choć przy okazji
runie kolejna rządowa narracja, o odbudowie zbrojeniówki. A może i runie ona
sama. Mesko SA w oficjalnym sprawozdaniu wymienia zakupy za granicą bez wkładu
krajowego przemysłu jako jedno z największych zagrożeń dla swojej przyszłości.
Innym kłopotem PGZ jest ślimaczący się zakup komponentów do
systemu Wisła. Podpisana w marcu ramowa umowa z USA na dwie baterie Patriotów
jest cały czas jedyną. MON i zagraniczni partnerzy wyjątkowo nie kwapią się,
by podpisywać brakujące zamówienia na podwozia i ciężarówki Jelcza, wyrzutnie
z Huty Stalowej Woli czy kabiny systemu dowodzenia z Autosana.
Misiewicze i akwaryści
Wygląda to tak, jakby samo
ministerstwo nie chciało mieć z PGZ wiele wspólnego. W sumie to nawet
uzasadnione - audyty zamówione przez sam resort i obecny (już czwarty od
wyborów zarząd PGZ) wykazały horrendalne nieprawidłowości. Każda zmiana na
szczycie powodowała kadrowe czystki zarówno w warszawsko-radomskiej „czapie”
PGZ, jak i spółkach zależnych, które de facto decydują o sukcesie lub porażce
całej grupy. W zbrojeniówce rozsiadła się czereda „misiewiczów”, „aptekarzy”
i „akwarystów” pod rządami łaskawego Antoniego
Macierewicza.
Teraz, dzięki wpływom samego premiera Mateusza
Morawieckiego, PGZ opanowali ludzie innego rozdania, pochodzący z sektora
finansowego. Ale fachowców od produkcji i handlu uzbrojeniem w PGZ ciągle
brakuje. Analiza branżowej izby producentów na rzecz obronności wykazała
lawinowy wzrost kosztów i wynagrodzeń w spółce przy drastycznym spadku
rentowności w latach 2014-16. Śledztwo prowadzone w PGZ przez CBA ujawniło
nieprawidłowości w zawieraniu umów z podmiotami zewnętrznymi na łączną kwotę
11 mln zł. Ale nikomu nie postawiono do tej pory zarzutów. Audyt sporządzony
przez niezależną firmę w kluczowej rakietowej firmie Mesko wskazywał na
zaniedbania w nadzorze i w jakości produkcji pocisków Piorun, których
wynikiem były eksplozje silników rakietowych w czasie testów. Czy w tej
sytuacji należy się dziwić, że MON nie chce ryzykować podobnych rezultatów z
pociskami dużo większymi i dużo droższymi?
Trzeba też postawić inne pytanie: kto odpowiada za to, że
mimo ogromnych państwowych środków wpompowanych przez ostatnie lata w
zbrojeniowego molocha ucieczka od niego jest jedyną drogą, by zachować
wiarygodność? Gdy prześledzić decyzje, brak decyzji, zmiany decyzji
podejmowane w ostatnich latach, wydaje się jasne, że na los PGZ ciężko
zapracowali decydenci polityczni, którzy na żywym organizmie testowali swoje
wizje i narzucali priorytety niezależnie od biznesowej kalkulacji i realnych
kompetencji.
Nowa ekipa miała plan: kupować od grupy jak najwięcej, po
jak najwyższych cenach, najlepiej bez zagranicznych partnerów, a jeśli już to
traktowanych wyłącznie jako poddostawców. To nasz narodowy przemysł miał być
liderem, a z zagranicy mieliśmy dostać wszystko i od razu. „Polska nigdy nie
będzie jakimś piątym filarem” - grzmiał Antoni
Macierewicz, dezawuując koncepcję współpracy PGZ z Airbusem.
Wyznaczeni przez niego prezesi grupy w obcesowy sposób
próbowali stawiać pod ścianą światowych potentatów, żądając dostępu do całości
chronionych technologii albo grożąc zerwaniem negocjacji. Wiceminister Bartosz
Kownacki straszył rząd USA wycofaniem się Polski z zakupu Patriotów, jeśli nie
dostaniemy technologii radarowej i pełnego
offsetu. Kilka miesięcy później jego następcy zaakceptowali minimalny poziom
offsetu i zero transferu technologii radarowej w pierwszej fazie umowy, drugiej
fazy nie ma nawet na horyzoncie.
Grożenie palcem delegacji Lockheed Martina przy
negocjacjach programu Homar skończyło się tym, że polski rząd musiał
przeprosić się z firmą i teraz chce kupić od niej rakiety za pośrednictwem rządu
USA. Śmigłowców nowych nie ma i nie ma też żadnych technologii i zamówień,
które mogły być z ich zakupem związane. Podsumowaniem tej sagi jest obrazek promowany
dość nieroztropnie przez samą PGZ: w specjalistycznej śmigłowcowej malarni
zakładów WZL-1 w Łodzi - gdzie miały być budowane i malowane caracale - maluje się… tiry. Nie o takie technologie dla PGZ chodziło.
Kiedy spojrzy się, ile zostało z wielkich planów, nie ma się co dziwić, że
PGZ bieduje, a może nawet tonie i chwyta się
wszystkiego.
Bitwa o moździerz
Ostatnią odsłoną tej walki o życie
jest polsko-czeska wojenka o moździerze. Zakup 600 sztuk lekkich moździerzy
kalibru 60 mm
miał zapewnić nowoczesną broń tak promowanym Wojskom Obrony Terytorialnej. W
zeszłym roku, zaraz po formalnym utworzeniu WOT, Inspektorat Uzbrojenia chciał
je kupić w Zakładach Mechanicznych Tarnów (grupa PGZ). Okazało się jednak, że polski kaliber 60 mm to nie to samo co
kaliber 60 mm
w NATO, różni je 0,7
mm, a wojsku zależało na pełnej „kompatybilności” z
Sojuszem.
Tarnowowi więc podziękowano, a w zamian rozpoczęto rozmowy
z prywatną firmą dostarczającą sprawdzone czeskie moździerze Antos, zgodne z
natowskim standardem i używane w Polsce w jednostkach specjalnych od prawie
dekady. Zamówienie było pilne, terminy dostaw nierealnie krótkie, ale firma
była ambitna, a duże zamówienie gwarantowało zysk. Kiedy już wydawało się, że
zamówienie jest pewne, a produkcja - co było wymogiem - ruszy w Polsce,
postępowanie zostało przerwane, a do gry znowu wrócił Tarnów. Tym razem z
moździerzem do złudzenia przypominającym. Antosa, a przy tym mającym wymienną
lufę, umożliwiającą wykorzystanie i polskiej,
i natowskiej amunicji. Wykiwani i oburzeni
Czesi napisali nawet list do samego prezydenta Dudy. Odpowiedzi na razie się
nie doczekali.
Chwila prawdy dla PGZ i MON zbliża się jednak nieuchronnie.
W części spółek sytuacja jest tak zła, że pracownikom zagląda w oczy widmo
opóźnień w wypłatach.
Na horyzoncie zaś największa i
najważniejsza dla PGZ coroczna impreza - targi zbrojeniowe w Kielcach. To, że
hala PGZ powinna być w tym roku mniej wystawna niż w latach ubiegłych, wydaje
się oczywiste - ale na przekór przyzwoitości słychać, że PGZ wydała na nią
ponad 6 mln. To, czy tegoroczny salon obronny przyniesie grupie znaczące
kontrakty, jest już mniej pewne. Na pewno będą na to polityczne naciski - ani
PiS, w skali kraju, ani tym bardziej lokalni działacze nie mogą sobie pozwolić
na upadłości silnie uzwiązkowionych zakładów zbrojeniowych. Zacznie się
wydzieranie z budżetu modernizacyjnego każdego grosza, by przetrwać do wyborów.
W tej sytuacji o żadnym szerszym planie naprawczym nie
może być mowy. Tym bardziej że decydenci umywają ręce - kilka tygodni temu na włosku wisiała dymisja prezesa PGZ
Jakuba Skiby. Prezes, podobno dzięki usilnym namowom z najwyższych szczebli,
został na stanowisku i promuje nowy wielki projekt, mający zapewnić PGZ
przyszłość - system obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew. Kilka lat temu
był on wymieniany jako jeden z filarów przyszłości grupy - obok Wisły, Homara,
okrętów i śmigłowców.
Po tym jak tamte kolejno się
waliły lub w pełni nie powstały, ostał się jako jedyny tak duży program. Czy
udźwignie ciężar politycznych oczekiwań? Na razie MON mówi jedynie o powiązaniu
Narwi z Wisłą i negocjacjach z Amerykanami, co
oznacza długotrwałą batalię o technologie i offset. PGZ może
nie doczekać.
Marek Świerczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz