Rekonstrukcja rządu i
prezydium Sejmu, elastyczność i pragmatyzm - taki będzie PiS na finiszu
kadencji. Ma to zapewnić kolejne cztery lata u władzy, tym razem już z
Jarosławem Kaczyńskim jako premierem.
Polityka
wzięła głęboki wdech. Wakacje parlamentarne potrwają niemal do połowy
września, a na pierwszy plan - mimo trwającej
batalii o Sąd Najwyższy - wysuwa się kampania samorządowa. Ale już między
wyborami samorządowymi a europejskimi czeka nas kolejne przyspieszenie. Będzie
rekonstrukcja rządu, prezydium Sejmu i Senatu,
a na odleglejszym horyzoncie majaczy temat „premier Kaczyński”. PiS znów zmieni
skórę. - Będzie łagodzenie wizerunku? - pytamy polityka z otoczenia prezesa. -
To złe słowo. Znacznie trafniejsze to „pragmatyzm” - odpowiada nasz
rozmówca.
Dobra lepsze i gorsze
Późną wiosną kuluary polityki
obiegły wieści o drugim etapie zmian w rządzie po grudniowo-styczniowej
rewolucji. Media, nawet te przychylne PiS, spekulowały, że pracę stracą ministrowie energii Krzysztof Tchórzewski,
infrastruktury Andrzej Adamczyk, edukacji Anna Zalewska, a nawet
sprawiedliwości Zbigniew Ziobro oraz koordynator służb Mariusz Kamiński.
Ostatecznie do dymisji został zmuszony jedynie minister rolnictwa Krzysztof
Jurgiel. - Jego odejście zostało odroczone o kilka tygodni. Obawialiśmy się
reakcji partii, minister miał w niej silną pozycję. Nie chcąc wystawić Mateusza
Morawieckiego na walkę ze strukturami, poczekaliśmy na wyjście Jarosława
Kaczyńskiego ze szpitala - opowiada nasz
rozmówca. Rzeczywiście, dymisja była przesądzona już w maju, a została
sformalizowana dopiero 19 czerwca. Partia przełknęła ją gładko,
przyzwyczajona, że prezes wie, co dla niej dobre. Tym razem dobrem miała być
walka z PSL. Nastroje na wsi były coraz gorsze, a Jurgiel miał coraz słabsze
notowania wśród jej mieszkańców. Kaczyński pozbył się go więc bez wahania, mimo
że Jurgiel był posłem PiS już od 2001 r., a wcześniej druhem z Porozumienia
Centrum. Gdy idzie o władzę, sentymenty idą na bok.
Dlatego posady nie mogą być pewni ministrowie, których los
wisiał na włosku wiosną, a okazją do zmian będą majowe wybory do Parlamentu
Europejskiego. Do Brukseli i Strasburga chce się przenieść obecna wicepremier
do spraw społecznych Beata Szydło, w rządzie Morawieckiego całkiem
zmarginalizowana. Premier zakazał jej nawet spotkać się z niepełnosprawnymi w
czasie protestu w Sejmie. Szydło ma być liderką listy zjednoczonej prawicy w
okręgu małopolsko-świętokrzyskim. Biorące miejsce na liście ma obiecane także
Zalewska na Dolnym Śląsku. Z tego samego okręgu
wystartuje minister bez teki Beata Kempa - z partii Ziobry - w myśl załącznika
do umowy koalicyjnej PiS z Solidarną Polską.
Dymisje trzech ministrów rodzą pytania, czy rekonstrukcja
nie będzie głębsza. Nie jest tajemnicą, że Morawiecki nie dogaduje się ani z
Tchórzewskim, ani z Adamczykiem - obaj pochodzą z poprzedniego rozdania i mają
odmienne niż premier poglądy na energetykę i infrastrukturę. Miejsce na liście
wyborczej do europarlamentu zapewniłoby im honorowe odejście z rządu i godziwą
emeryturę (Adamczyk w dniu wyborów będzie miał 60 lat, Tchórzewski - 69).
Otwarte pozostaje pytanie o losy Ziobry. Umowa PiS z
Solidarną Polską przewiduje jedno miejsce dla SP z okręgu małopolskiego, ale -
w odróżnieniu od Kempy na Dolnym Śląsku - bez nazwiska kandydata ziobrystów.
Ziobro stopniowo słabnie w rywalizacji z Morawieckim, wzmacnia się zaś
Małgorzata Wassermann. Ministerialna przyszłość lidera Solidarnej Polski w
kolejnej kadencji - nawet jeśli PiS utrzyma się u władzy - nie jest wcale pewna, a europarlament ma swoje zalety. - Wątpię,
by Ziobro chciał teraz odejść. Z Brukseli nie
utrzyma wpływów, nie tylko w partii, lecz także w PZU, Pekao, Aliorze czy TVP - uważa rozmówca POLITYKI. Ta decyzja zapadnie tuż przed wyborami.
Jeśli to nie Ziobro będzie kandydatem PiS do europarlamentu, to miejsce na
liście z puli Solidarnej Polski zajmie zapewne były europoseł Jacek Włosowicz,
obecnie senator. Tak czy inaczej, Ziobro wyjdzie z tej europoselskiej
rekonstrukcji osłabiony - z rządu odejdą jego sojuszniczki Szydło i Kempa, a
być może także Adamczyk.
Dyplomatyczne zesłanie
O zmianie na stanowisku marszałka
Sejmu pierwsza napisała „Rzeczpospolita”. Marek Kuchciński jest obciążeniem
wizerunkowym PiS. Nie potrafił uporać się z „puczem” opozycji w grudniu 2016
r., gdy opozycja okupowała salę plenarną, nie umie utrzymać nerwów na wodzy w
sytuacjach kryzysowych. W czasie kampanii parlamentarnej będzie nieustannym zagrożeniem
dla PiS. Zesłanie do europarlamentu byłoby zatem dyplomatycznym sposobem na
rozbrojenie tykającej bomby. Kuchciński jest poza tym politykiem zbliżającym
się do emerytury - ma 63 lata - i miałby
niewielkie szanse na objęcie stanowiska marszałka w kolejnej kadencji, nawet
gdyby PiS ponownie objął władzę. Kuchciński, gdyby zechciał odejść do Parlamentu
Europejskiego, miałby zapewnioną „jedynkę” na liście PiS z Podkarpacia.
W kuluarach PiS mówi się też, że w wyborach europejskich
mógłby wystartować wicemarszałek Sejmu i szef klubu parlamentarnego Ryszard
Terlecki (lat 68, nieprzesadnie lubiany przez posłów partii rządzącej). Za nim
poszłaby zapewne rzeczniczka PiS i zarazem wicemarszałek Sejmu Beata Mazurek.
Umowa koalicyjna PiS z partią Jarosława Gowina gwarantuje
zaś „jedynkę” Adamowi Bielanowi z okręgu podwarszawskiego. Bielan to
wicemarszałek Senatu i jeden z najbardziej zaufanych ludzi Kaczyńskiego. Wrócił
do dawnej roli spin doktora PiS i choć formalnie pozostaje wiceszefem partii
Gowina, to odzyskał pozycję zausznika Kaczyńskiego, który wykonuje poufne
misje dyplomatyczne w Waszyngtonie i Brukseli. Mandat europosła byłby tylko
wstępem do kolejnego etapu kariery; Bielan
jest faworytem wyścigu o posadę polskiego komisarza w Komisji Europejskiej po
eurowyborach 2019 r. Szydło, która także wchodziłaby w grę, ma w Brukseli
czarną kartę m.in. za niepublikowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego, a
Ryszardowi Czarneckiemu pamięta się wyzwanie europosłanki PO Róży Thun od
szmalcowników.
O tece polskiego komisarza ostatecznie zdecydują rozmowy
rządu Morawieckiego z nowym szefem Komisji i układ sił w Brukseli po wyborach;
Bielan ze swoimi atutami - zaufaniem Kaczyńskiego, dobrymi relacjami z
Morawieckim i nie najgorszymi układami w Brukseli - ma dziś największe szanse.
Zabić PSL w samorządach
O tym, jak głębokie będą zmiany
personalne w rządzie i parlamencie, zdecyduje wynik PiS w wyborach samorządowych.
Partia Kaczyńskiego wyszła już z paromiesięcznego kryzysu po aferze z nagrodami
dla ministrów, a jej średnie notowania znów przekraczają 40 proc. (po
odliczeniu wyborców niezdecydowanych). Trudno się jednak spodziewać podobnego
wyniku w wyborach do sejmików. W tym głosowaniu bierze udział wiele osób,
które nie głosują w wyborach parlamentarnych, wyraźnie niższa jest też
frekwencja. W terenie wciąż silni są ludowcy, są też komitety lokalne i (po
raz pierwszy pod wspólnym ogólnopolskim szyldem) Bezpartyjni Samorządowcy.
Jesienią 2010 r. bardzo silna w sondażach Platforma (40 proc. w CBOS) zdobyła w
wyborach do sejmików 30,9 proc. głosów. PiS będzie bardzo trudno powtórzyć
wynik z ostatnich wyborów parlamentarnych, czyli 37,6 proc. Niższe poparcie będzie
zaś, niezależnie od wszelkich obiektywnych uwarunkowań, przedstawiane jako
porażka i dowód na zużywanie się rządzących. Szczególnie jeśli łączne poparcie
dla Koalicji Obywatelskiej (PO plus Nowoczesna) i PSL będzie wyższe.
Przedmiotem rozliczeń na Nowogrodzkiej będzie poza tym nie
tylko goły wynik w skali kraju, lecz także skuteczność w przejmowaniu władzy w
regionach. Dziś PiS - mimo największej liczby głosów w 2014 r. - rządzi tylko
na Podkarpaciu. Zdecydował o tym brak zdolności koalicyjnej, PiS może rządzić
tylko tam, gdzie ma samodzielną większość.
- Plan na wybory samorządowe zakłada utrzymanie Podkarpacia
i zdobycie czterech sejmików: małopolskiego, świętokrzyskiego, lubelskiego i
podkarpackiego. W wersji de luxe - także mazowieckiego i łódzkiego - mówi polityk z otoczenia Kaczyńskiego.
Wyłania się z tego zamysł dość oczywisty - PiS chce przy
okazji wyborów samorządowych zniszczyć PSL jako samodzielną siłę polityczną.
Ludowcy współrządzą dziś w 15 województwach, ale to w tych, które są na
celowniku PiS, są najsilniejsi. Tam mają najwyższe poparcie, najliczniejsze
struktury, a działacze są zatrudnieni w podległych marszałkom spółkach i
instytucjach. Powodzenie planu PiS oznaczałoby upadek prominentnych polityków
PSL, w tym dwóch wiceprezesów partii: Adama Struzika (marszałek mazowiecki) i
Adama Jarubasa (marszałek świętokrzyski). Takiej klęski nie przetrwałby zapewne
także szef partii Władysław Kosiniak-Kamysz. Pracę straciłyby setki
samorządowców. Osłabione PSL musiałoby zapewne szukać ratunku w zacieśnieniu
współpracy z PO i Nowoczesną; ten zaś sojusz z „liberałami” mógłby skłonić
część konserwatywnych wyborców PSL do przeniesienia sympatii na PiS.
Na ile realny jest ten plan? Z czerwcowej prognozy
Polityki Insight wynikało, że PiS ma szanse na odwojowanie trzech sejmików:
małopolskiego, lubelskiego i podlaskiego. Z
kolei kwietniowy sondaż IBRiS dla SLD pokazał, że PiS - poza Podkarpaciem -
może wziąć władzę w sejmikach świętokrzyskim i podlaskim. O władzy w
regionach mogą jednak przesądzić pojedynczy radni. A PiS rzucił do walki
o głosy mieszkańców wsi duże siły. Poświęcił Jurgiela,
a potem ogłosił rządowy plan wsparcia dla rolników w ich walce z pośrednikami w
handlu żywnością.
Wynik wyborów do sejmików w najlepszym dla PiS wypadku
będzie niejednoznaczny - niemal pewne jest zwycięstwo w całym kraju, ale
władzę w większości regionów zachowa opozycja. Kaczyński, co przyznał zresztą
w wywiadzie dla „Wiadomości”, liczy się też z przegraną w największych
miastach. - Nasze zwycięstwo nawet w jednej z metropolii byłoby sensacją
- przyznaje rozmówca POLITYKI. Kandydaci PiS na prezydentów Warszawy, Krakowa,
Łodzi, Wrocławia i Poznania liczą raczej na przyzwoity wynik w drugiej turze
niż na wygraną. Podobnie jest w innych dużych miastach: Gdańsku, Szczecinie,
Bydgoszczy, Lublinie, Białymstoku czy Gdyni. Wyjątkiem będą Katowice, ale
tylko dlatego, że PiS popiera tam obecnego prezydenta niezależnego Marcina
Krupę, który wygrałby i bez tego wsparcia, a jeszcze w 2015 r. wspierał
kampanię Bronisława Komorowskiego.
Nastroje w PiS po wyborach samorządowych nie będą zatem
najlepsze, a za wynik będzie rozliczany przede wszystkim Morawiecki. - Gdybyśmy
nie przejęli chociaż dwóch-trzech
sejmików, mógłby się nawet pojawić temat zmiany 3 premiera. To mało prawdopodobny scenariusz, ale
całkiem bym go nie wykluczał. Morawieckiego chroniłby wówczas jedynie brak
oczywistego następcy. Nikt nad nim nie wisi, jak on sam wisiał przez pierwszą
połowę kadencji nad Szydło - uważa prominentny polityk obozu władzy. Jego
zdaniem Morawiecki będzie premierem - jeśli
PiS utrzyma władzę - aż do wyborów prezydenckich w 2020 r. - Potem
przyjdzie czas na premiera prawdziwego - uważa,
mając na myśli Kaczyńskiego.
A co z jego zdrowiem? - Jest w
lepszej kondycji, niż się mówi. Lekarzom udało się pozbyć gronkowca z kolana,
więc droga do operacji jest otwarta. Zapewniam, że prezesowi nie dolega nic
zagrażającego życiu - dodaje. I opowiada o długich biesiadach, których
gościem bywał Kaczyński zanim poszedł do szpitala - wielodaniowych (placki ziemniaczane ze śmietaną i łososiem,
pierogi, kaczka i sporo alkoholu) i świadczących o dużej witalności szefa
partii.
Pragmatyczni aż do bólu
W drugiej połowie kadencji,
stojącej pod znakiem trzech kampanii wyborczych, PiS postawi na pragmatyzm.
PSL dobrał się do radnych PiS zarabiających kokosy w państwowych spółkach? Partia
zakaże im kandydowania, przynajmniej w przypadkach, gdy chodzi o naprawdę duże
pieniądze. Jakiś minister stanie się ewidentnym obciążeniem wizerunkowym? To
zwolni się ministra. Jakieś ustawy budzą duży sprzeciw i potencjalnie grożą
awanturą za granicą? To się z nimi poczeka. Na półkę powędrowały już dekoncentracja
mediów czy reforma służb specjalnych. A jak wyjdzie, że się jednak opłacą, to
się je w parę dni uchwali.
- Jeśli okaże się, że trzeba będzie zaostrzyć spór z
Brukselą w sprawie uchodźców, zrobimy to, żeby odciąć tlen narodowcom - zapowiada nasz rozmówca.
Przykładem pisowskiego pragmatyzmu jest porzucenie projektu
ustawy o zakazie hodowli zwierząt futerkowych. Ustawę gorąco popierał
Kaczyński, ale natrafiła na silny opór zarówno w klubie PiS, jak i w mediach o. Rydzyka. Ustawa naruszała interesy bogatych i
wpływowych producentów, grożąc osłabieniem notowań PiS na prowincji. I poszła
pod nóż. Sentymenty na bok, wybory idą.
Osobnym, a bardzo ważnym zagadnieniem jest, czy na taki pragmatyczno-elastyczny
PiS jest gotowa opozycja. PiS pokazuje, że umie stale wymyślać się na nowo, PO
z przyległościami tej sztuki jeszcze nie opanowała.
Wojciech Szacki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz