sobota, 25 sierpnia 2018

Czas na audyt,Kronikarze sukcesu,Boska pomoc,Dwa lata wyborów,Metoda na rozlane mleko,PiS & Kukiz,Pepegi na asfalcie,Czarna Hańcza czyści,Sodomici wszystkich krajów i Dziecinnie proste sprawy




Być może rzeczywiście ciężko będzie opozycji poko­nać zamordystów z PiS. O wiele łatwiej będzie jej pokonać nieudaczników z PiS.
   1000 dni po przejęciu władzy przez PiS jest już oczywiste, że to ekipa ludzi skrajnie nieudolnych. Jedyne, co jej się uda­ło, to rozdanie wyborcom ich własnych pieniędzy. Poza tym mamy ciąg porażek i kompromitujących klęsk. I nie mówię tu o - jak słyszę - abstrakcyjnych kategoriach typu państwo prawa czy reputacja kraju, lecz o rzeczach dotyczących każ­dego obywatela albo dla każdego obywatela widocznych lub łatwych do wytłumaczenia.
   Kolejki do lekarzy coraz dłuższe; bałagan w szkołach co­raz większy; sądowe procesy coraz dłuższe; spóźnienia pocią­gów coraz większe, odwołanych lotów coraz więcej. Wszędzie, gdzie obywatel styka się z realnym państwem, jest po trzech latach gorzej, a nie lepiej. Im więcej narodowej tromtadracji, wstawania z kolan i pseudopatriotycznych zaklęć, tym więcej dowodów, że państwo PiS działa źle, coraz gorzej.
   Ta władza nawet z wydawaniem pieniędzy z budżetu nie potrafi sobie poradzić, o czym świadczy totalna degrengola­da warmii. Jedynym udanym zakupem z jej budżetu był - jak­że to symboliczne - zakup samolotów dla VIP-ów. Zamiast więc zwiększyć bezpieczeństwo państwa, władza zdołała je­dynie zwiększyć własną wygodę. W PRL klasa robotnicza piła szampana ustami swych przedstawicieli. W PRL bis suweren wygodnie rozsiada się w samolotach pośladkami PiS-owskich notabli. Dokładniej uczyni to, gdy tylko władza poradzi sobie ze szkoleniem pilotów, którzy tymi samolotami polecą, co tej władzy też sprawia kłopot.
   Opozycja nie przebije nacjonalistycznej władzy w patrio­tycznej retoryce. W tym departamencie wystarczy, by nie dała sobie odebrać flagi. Nie przebije też PiS w obietnicach socjal­nych - tu wystarczy, że od rana do wieczora będzie powtarzać, że utrzyma 500+, a może, jeśli budżet pozwoli, coś do tego do­rzuci. Dziś przesłanie opozycji to Europa plus państwo prawa. To ważne, ale nowych wyborców już się tymi hasłami nie po­zyska. Bo jak dla kogoś te kwestie są ważne, to są i będą, a jak nie są, to nic się tu w ciągu roku nie zmieni. Ale sprawne pań­stwo jest ważne dla każdego.

   Opozycja musi jasno powiedzieć, że zamiast ideologiczne­go państwa pisowskiego zapewni Polakom respektujące ich prawa państwo sprawne, które im służy. Takie, które potra­fi rozwiązać ich problemy. Powinna obiecać państwo, które nie będzie ludziom mówiło, jak żyć, ale sprawi, że będzie im się żyło lepiej i łatwiej. Zamiast ideologii - sprawy ludzi, obok haseł o potrzebie odbudowy demokratycznego państwa pra­wa - hasła o państwie, które potrafi rozwiązywać problemy.
Pisowskie państwo nieudaczników - to hasło powinno przy­lgnąć do tej władzy nieskończenie bardziej niż niemająca żad­nego zaczepienia w rzeczywistości „Polska w ruinie”.
   Opozycja musi mieć dla wyborców odpowiedź, co konkret­nie zrobi, by w poszczególnych dziedzinach państwo funk­cjonowało dobrze. Zacząć jednak powinna od audytu i od pokazania Polakom, jak bardzo niesprawne i fatalnie zarzą­dzane jest państwo PiS. Jak wielka jest skala niemocy, ama­torszczyzny i nieudolności. Z powyborczego audytu, który PiS zrobiło w Sejmie, nie zostało nic poza wstydliwymi dla tej wła­dzy nagraniami niemądrych wystąpień pisowskich polityków. Z audytu rządów PiS wyniknąć powinien pełny obraz tego, jak rujnuje się Polskę.
   Zorganizowanie kampanii wokół nieudolności pisowskiego państwa jest strzałem pewnym, bo żadna poprawa za tych rzą­dów nie nastąpi. Kłopoty mają bowiem charakter systemowy i strukturalny - nie przez przypadek dotyczą i koni, i samolo­tów. A mają taki charakter, ponieważ PiS dba o profesjona­lizm kadr o niebo mniej niż PZPR. W PRL władza wiedziała, że ideologia ideologią, ale w ważnych miejscach zatrudniać trzeba fachowców. W PRL bis kryterium fachowości wyelimi­nowano całkowicie, zastępując je kryterium lojalności. Oczy­wiście nie wobec państwa, ale wobec partii rządzącej. Tak jest w putinowskiej Rosji, w Turcji Erdogana i na Węgrzech Orbana. W Polsce jeszcze nie zaowocowało to powstaniem nowej oligarchii, ale już zaowocowało stworzeniem państwa nieprofesjonalnego i całkowicie niezdolnego do rozwiązywa­nia problemów - jak to lubi mówić PiS - zwykłych ludzi.
   Z perspektywy tysiąca dni rządów amatorszczyzny i nie­udolności groteskowo brzmią hasła o „Polsce w ruinie”. PiS zaproponowało Polsce błędną diagnozę, a potem zafundo­wało jej złą terapię, po drodze zamieniając dobrego lekarza na konowała. Pacjent daje sobie radę, bo ma dużo sił wital­nych, a szpital z rozpędu jakoś wciąż funkcjonuje. Ale na dłuższą metę skończy się to dla pacjenta źle. Wyjdzie z kło­potów dopiero wtedy, gdy zrozumie, że władza nieudaczni­ków to problem każdego obywatela. Trzeba go tylko o tym przekonać.
Tomasz Lis

Kronikarze sukcesu


Niebawem wystartuje sejmowa komisja śledcza ds. wykrycia sprawców „kradzieży” 250 mld zł, zwana inaczej komisją ds. VAT. Napisałem: 250 mld zł, ale to jest tzw. liczba ruchoma. W zależności od tego, jak bardzo dany polityk PiS chce oszołomić słuchaczy, liczba ta pęcznieje - słyszałem nawet o 400 mld. Również sformułowanie „wykrycie sprawców” nie ma nic wspólnego z prawdziwymi powo­dami powołania tej komisji. Sprawcy albowiem zostali już wskazani, teraz zadaniem komisji jest tylko znalezienie paragrafu i przegłoso­wanie ich winy. Sprawa jest więc banalna, wielokrotnie przećwiczona przez PiS i osobiście przez ministra Ziobrę. Pojawiła się jednak mała zagwozdka. Otóż o ile w pierwszym półroczu 2017 r. - głównie zresztą na skutek dobrej koniunktury, a nie uszczelniania - do budżetu wpły­nęło o 18 mld zł VAT więcej niż w pierwszym półroczu 2016 r. (co ów­czesny wicepremier Morawiecki triumfalnie i codziennie obwieszczał), to po sześciu miesiącach bieżącego roku, mimo szybciej rosnącej gospodarki, zebrano tylko o 3 (!) mld zł VAT więcej niż w pierwszym półroczu 2017 (co obecny premier Morawiecki pomija dyskret­nym milczeniem).
   Jest lato, czytelnicy tego felietonu leżą na plaży albo siedzą na trzcinowym fotelu, popijając kruszon (nie wiem, co to jest, ale brzmi dobrze), byłoby zatem samobójstwem zanudzanie ich ekonomicznymi wywodami. Powiem więc tylko tyle, że uszczelnianie VAT miało przynieść 50 mld zł rocznie, a przyniosło - według ekspertów - 12-15 mld zł i na tym się zakończyło. Ktoś złośliwy mógłby nawet powiedzieć, że tak słabiutki wynik tegoroczny świadczy
ponownym rozszczelnieniu VAT, mnie jednak wszelka złośliwość jest obca, więc tego nie powiem. Może jednak przewodniczący komisji poseł Horała pochyli się i nad tym przypadkiem?

Przejdźmy teraz do tematów bardziej godnych kanikuły. W historii było wielu znakomitych i mądrych władców, tyle że nikt o tym nie wiedział, bo władcy ci nie postarali się o odpowiedniego kronikarza, który by ich przewagi barwnie i przekonująco opisywał. Nasz pan prezydent nie zrobił tego błędu i swoim Kadłubkiem uczynił mini­stra Szczerskiego, który systematycznie otwiera nam oczy na liczne zasługi swego chlebodawcy, których my, prostaczkowie, do tej pory jakoś nie mogliśmy dostrzec. Myślałem na przykład, że Andrzej Duda poprzez swoje niezłomne podporządkowanie Kaczyńskiemu w dziele bezczelnego gwałcenia konstytucji stał się jednym z autorów ostrego konfliktu politycznego w Polsce. Na szczęście z tego błędnego i jakże krzywdzącego głowę państwa przekonania wyprowadził mnie i milio­ny rodaków pan Szczerski, oświadczając w radiowej Trójce, iż: „Prezydentura przypada na okres bardzo drastycznego zaostrzenia konfliktu politycznego, wy­wołanego przez agresywną opozycję.
I pan prezydent jest jedynym politykiem, który działa ponad tym sporem”
   Tak zawstydzony przez pana ministra muszę wyznać także inne moje grzechy.
Otóż w ślepocie swojej wyznawałem pogląd, że na skutek odchodzenia Polski od zasad i wartości demokratycznych, skłócenia ze zdecydowaną większością państw europejskich oraz przyjmowania szkodliwych, akceptowanych także przez prezydenta ustaw (np. o IPN) pozycja i znaczenie Polski, a tym samym i prezydenta w stosunkach międzynarodowych, znacznie osłabły. Przyznam, że z tym poglądem czułem się źle, z ulgą więc przyjąłem słowa Krzysztofa Szczerskiego, który odkrył (chyba nie tylko przede mną) nieznane dotąd, acz absolutnie kluczowe dla pokoju światowego zasługi pana prezydenta. Cytuję: „Warto też zwrócić uwagę na wizytę prezydenta Dudy w Korei Południowej, w strefie zdemilitaryzowanej przy granicy z Koreą Północną. Prezydent rozmawiał także z prezydentem Korei Południowej. Niedługo później nastąpiły zmiany polityczne na Półwyspie Koreańskim”
   Prezydent nie dostrzega śmieszności tych ocen. Przeciwnie, najwyraźniej nie może wyjść spod wrażenia, jakie co i raz robi na ministrze Szczerskim. No cóż, każdy władca ma takiego Kadłubka, na jakiego sobie zasłużył.

Prezydent zawetował ordynację europejską. Powód jest prozaiczny: gdyby ją podpisał, o drugiej kadencji mógłby raczej zapomnieć. W 2015 r. wybory wygrał dzięki poparciu Kukiz'15 i całej prawicowej drobnicy. Swoim podpisem odciąłby ich od Parlamentu Europejskie­go i tym samym wykreśliłby ich z listy swoich wyborców. Takie jest prawdziwe tło decyzji odmownej, a użyte w uzasadnieniu argumenty - choć słuszne - to tylko ozdobniki.
   Przy tej okazji nie mogę sobie odmówić drobnej satysfakcji. W senackiej debacie nad ordynacją powoływałem się na opinię senackich legislatorów, którzy wykazali, że ustawa PiS narusza ustaloną przez Radę Europejską zasadę, iż próg wyborczy nie może przekraczać 5 proc. Taki pogląd ostro zaatakował wicemarszałek Senatu Adam Bielan, który podczas dyskusji opinię biura legislacyjnego Senatu określił jako „kuriozalną, żeby nie powiedzieć żenującą” oraz jako „taki duży zgrzyt, jeśli chodzi o pracę naszego Senatu” Zrozumiałem, że broniąc tej opinii, sam stałem się osobnikiem niepoważnym, a może nawet „żenującym i kuriozalnym” Już myślałem, że będę musiał z tym żyć, gdy nagle z ust samego Andrzeja Dudy usłyszałem, że wetując ustawę, wziął pod uwagę... opinię senackich prawników! Niby trochę mi lżej, ale z drugiej strony może wicemarszałek ma rację? Może jednak prezydent Duda rzeczywiście bywa czasami żenujący i kuriozalny? W końcu Adam Bielan zna go lepiej.

Premier Morawiecki na spotkaniu z rolnikami: „Polskie rolnictwo może być lokomotywą wzrostu gospodarczego” Poprzednio sły­szeliśmy, że lokomotywami są: budownictwo, górnictwo, produkcja zbrojeniowa, drony, pojazdy elektryczne itp. Z tego wynika, że główną lokomo­tywą wzrostu powinna być produk­cja lokomotyw.

Odeszła Kora, którą kochałem, po­dobnie jak kochały Ją miliony Polek i Polaków. Odeszła Ona - ale non omnis moriań. - została i towarzyszy nam Jej twórczość. „Czekam na wiatr, co rozgoni/ Czarne pisowskie zasłony/Wstanę wte­dy na raz/Ze słońcem twarzą w twarz” Myślę, że Kora nie miałaby nic przeciwko temu, aby tak zmieniony fragment „Kra­kowskiego spleenu” stał się w trakcie opozycyjnych manifestacji swoistym hymnem demokratycznej opozycji.
Marek Borowski

Boska pomoc

Z tego, co przeczytałem, dość jasno wynika, że nasi lekkoatleci i przy okazji cały nasz kraj zawdzięczają swoje medale Panu Jezuso­wi. Opieka Przenajświętszej Panienki, jak zaznaczył prezydent Duda w swoim przemówieniu, objęła rów­nież naszą armię w dniu jej święta, połączonego ze świętem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Przed uroczystościami obawiałem się (mimo że nie jestem wojskowym strategiem), czy to jest dobry po­mysł, żeby całą polską armię zgromadzić w jednym miejscu, na jednej ulicy, bo wtedy staje się ona łatwym celem dla każdego wroga. Jednak albo wróg spał, albo zorientował się, że to nie jest armia, która może zrobić komuś jakąś krzywdę. Dowództwo MON skorzysta­ło z powszechnej mody na rekonstrukcje i zrekon­struowało armię dla potrzeb tak zwanej defilady. Jest to wojsko muzealne. Nie wiem, czy to prawda, ale po­dobno w ostatniej chwili został wstrzymany zakup starych fregat rakietowych. Okazało się, że fregaty są w stanie dopłynąć do nas z Australii za parę lat, bo w różnych portach po drodze będą naprawiane. Nie­stety, ani Pan Jezus, ani Najświętsza Maria Panna nie objęli swoją opieką piłki nożnej w naszym kraju i wiadomo, jak się to skończyło.
   W powodzi tematów unikają nam drobiazgi zwią­zane z opieką nad polskim dziedzictwem kulturo­wym. Ministerstwo Kultury nie objęło patronatem ani nie dofinansowało festiwalu Krzysztofa Kieślowskie­go. Okazało się, że po pierwsze, był artystą słabym, a po drugie, co najważniejsze, wobec całego filmowe­go świata nie jest wyklęty. Swoje moce ludzie ministra poświęcili na przepisanie z Wikipedii dorobku płyto­wego Tomasza Stańki, który wiceminister wydukał nad grobem artysty.
   Podstawowe pytanie dla żyjących twórców brzmi: co zrobić dzisiaj, żeby stać się wyklętym i uzyskać popar­cie i pamięć o swojej twórczości dla kolejnych poko­leń? Na pewno nie można być przyzwoitym. Pamięć o ludziach przyzwoitych będzie niszczona, nie będzie zasługiwała na pośmiertne medale i wieńce. Jak się okazało na pogrzebie gen. Ścibora-Rylskiego, pamięć
wielkich nie dotyczy tylko artystów.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem producentem telewizyjnym

Dwa lata wyborów

A więc: zaczynamy! Po ogłoszeniu przez premiera termi­nu wyborów samorządowych (21 października i 4 li­stopada) oficjalnie rozpoczęła się kampania wyborcza, która potrwa prawie dwa lata. To będzie wciąż ta sama kampania, chociaż po drodze formalnie wybory będą cztery. Roz­łożony na raty plebiscyt, z jednym zasadniczym pytaniem: PiS czy nie? Powtarzamy, że stawką tych czwórwyborów jest nie tyle ewen­tualna i naturalna w demokracji zamiana rządzącej ekipy, ile sama demokracja. PiS już nawet nie ukrywa, że tzw. demokracja liberalna, nakładająca na władzę cały system ograniczników, po powtórnym zwycięstwie tej partii nie będzie utrzymana.
   Ideowy prekursor PiS Victor Orban - o kilka lat i dwa wyborcze zwycięstwa wyprzedzający „polskich przyjaciół” - zadeklarował to z całą szczerością: „czas odrzucić zachodnioeuropejskie dogmaty”, ponieważ są do wyboru „systemy, które nie są zachodnie, nie są liberalnymi demokracjami, a być może nawet nie są demokracjami, a jednak przyczyniają się do sukcesów swoich narodów” Podał przykłady Rosji, Chin i Turcji, powinien też dorzucić Węgry, gdzie tłamszona i „kryminalizowana” przez państwo opozycja już raczej nie może wygrać. Jeśli i my zmierzamy w tę stronę, to by znaczyło, że rozpoczynamy serię, być może już ostatnich (na dekadę? na pokolenie?) prawdziwych, konkurencyjnych wyborów. Zakładając, oczywiście, że PiS nie spróbuje, jeszcze w tym cyklu, zmienić ordynacji („przechylić boisko w swoją stronę”) albo w Sądzie Najwyższym unieważnić ewentualny sukces opozycji.

Gdyby przyjąć, że wolne i uczciwe wybory są kulminacją demokra­cji, to sama kampania wyborcza najlepiej pokazuje, jakiej ta de­mokracja jest jakości. Cóż, od prawie 30 lat praktykując głosowania i doświadczając kampanii, chyba pozbyliśmy się romantycznych złudzeń, które żywiliśmy w pierwszych latach wolności. Wiary, że oto politycy będą rywalizować na programy, spierać się przy pomocy argumentów, przekonywać nas do swoich pomysłów na Polskę itd. Aż wstyd dziś przyznać, że kiedyś naprawdę się w takie bzdury wie­rzyło, a politycy jawnie odrzucający ten schemat narażali się na po­wszechne oburzenie medialne. W miarę postępów demokracji uczy­liśmy się cynizmu, a kandydaci i ich partie technik marketingowych oraz kampanijnych manipulacji. Dziś już jesteśmy dojrzali: nikt chyba nie sądzi, że ta dwuletnia kampania będzie „merytoryczna” (to słowo pozostało z dawnych, dziecięcych czasów). Wiadomo, że będzie brudna, agresywna, odwołująca się niemal wyłącznie do emocji, ogłupiająca, chamska, pełna szczucia, pogardy, nienawiści. Więk­szość z tego, co zobaczymy, to wynalazki obecnie miłościwie pa­nującej formacji. PiS w tym sensie był zawsze partią nowoczesną, wyprzedzającą „ciamciaramcie” z dzisiejszej opozycji. Z tym że teraz będzie dużo gorzej i ostrzej, bo stawka większa, a władza dysponuje dziś wszelkimi narzędziami dyskredytowania przeciwników.
   Opozycja staje do bardzo nierównej rywalizacji. Ma znacznie mniej środków, także finansowych. Od trzech lat jest w defensywie, niepewna swoich racji, podzielona, rozproszona. Jej liderzy to osobowości raczej na normalne czasy, a nie na „bój ostatni”.
Jest też coś więcej: naturalne ograniczenia liberalnego kodu i języka.
Specjaliści od marketingu politycznego, w większości podziwiający PiS za bezwzględność, radzą, aby i opozycja się zbrutalizowała, odpuściła opowieści o demokracji, sądach, konstytucji i Europie, uprościła przekaz, skupiła się na atakowaniu przeciwnika. Początek kampanii, billboardy PO z wykrzywioną w nienawiści twarzą Jarosława Kaczyńskiego i tabloidowymi sloganami wskazują, że Koalicja Obywatelska postanowiła na razie słuchać rad specjalistów (choć na użytek własnych wyborców i tych, których może jeszcze przekonać, powinna też zacząć mówić, co będzie, jak wygra). PiS już odpowiedział w klasycznym stylu, pokazując „totalną opozycję” jako siewców chaosu i awanturników. Co to ma wspólnego z wyborami samorządowymi? Ano tyle, że - jak pisaliśmy - wybory lokalne są dla największych partii tylko etapem tej samej ogólnopolskiej kampanii. A nieszczęsne meritum? Ono jest już tylko zestawem masek.

Jedno z wielkich kampanijnych odkryć PiS polega na tym, że - obojętnie, jakich to wyborów dotyczy - trzeba obiecywać bez żadnych ograniczeń i zahamowań. Co najwyżej, stosując retoryczne amortyzatory typu „chcielibyśmy żeby”. Więc chcielibyśmy zbudować 10 linii metra, największe w Europie lotnisko, do 2024 r. „będziemy dążyć do” zwiększenia wydatków na wojsko, podwoimy płace, emerytury i ceny skupu malin. Przyszłość ma nieograniczoną pojemność na obietnice. Wszystkie te deklaracje są całkowicie bez znaczenia i całkowicie bezpieczne, bo w razie jakiegokolwiek niepowodzenia - zgodnie z regułami współczesnego marketingu politycznego - bez trudu można wskazać winnych.
   W epoce naiwnej uważało się, że polityk musi mieć trochę powagi, odpowiedzialności za słowa i stan państwa, jakieś poczucie skrom­ności, realizmu, wstydu. Ale wyborcy, nie tylko w Polsce, przestali to nagradzać i cenić. Dlaczego? Bystra obserwatorka polityki Anda Rottenberg podzieliła się (w „Wysokich Obcasach”) swoją amatorską intuicją, potwierdzaną wszakże przez wielu politologów: „Większość ludzi na świecie nie czyta książek ani gazet. Jesteśmy otoczeni analfa­betami, którzy podążają plemiennie za tym, który obieca im wszyst­ko”. Myśl, że polityczne nieszczęścia współczesnego świata biorą się z ignorancji, w tym z nieczytania gazet, jest mi szczególnie bliska, ale mówiąc całkiem serio, widać, że dzisiejsze kampanie polityczne stają się coraz bardziej puste, teatralne, marketingowo krojone pod multi­medialnych wyborców, którzy oczekują od polityki bardziej „chleba i igrzysk” niż debat i „uzgadniania dobra wspólnego”.
   Jeśli te poczwórne wybory zlekceważymy, potraktujemy jako widowisko, będziemy mieli swoje „Cztery wesela i pogrzeb”. Bo pod przykrywką kretyńskiej często kampanii chodzi wciąż o sprawy śmiertelnie poważne: naszą wolność, bezpieczeństwo, pieniądze, życiowe szanse, przyszłość. Odwracanie się od polityki zawsze się mści. Będziemy o tym - naiwnie i uparcie - przypominać.

Metoda na rozlane mleko

Machina ruszyła. Komisja Europejska przeszła do drugiego etapu procedury, która skończy się zaskarżeniem pisowskiej „reformy sądownictwa” do unijnego Trybunału Sprawiedli­wości. Na wysłane w lipcu „wezwanie do usunięcia uchybienia” polski rząd odpowiedział arogancko: że z jego reformami wszystko jest OK, a Komisja nie powinna się wtrącać w nie swoje sprawy. W tej sytuacji Komisja nie miała innego wyjścia, jak zrobić drugi krok w procedurze, czyli przesłać „uzasadnioną opinię” o naruszeniu przez Polskę prawa unijnego. To nie jest „głos w dyskusji”, na który Polska może przesłać jakąś polemikę. To jest polecenie. Jeśli Polska nie podejmie kroków wskazanych w „uzasadnionej opinii”, następnym działaniem Komisji, w połowie września, będzie skarga przeciwko Polsce do Trybunału Sprawiedliwości. I - prawdopodobnie - wniosek o zawieszenie za­skarżonych przepisów. O zawieszeniu zdecyduje Trybunał.
   Z wezwania do usunięcia uchybienia wynika, że zaskarżone będą nie tylko przepisy o „wycince” sędziów Sądu Najwyższego, ale także o Krajowej Radzie Sądownictwa, która - jak napisała Komi­sja - „w wyniku reformy z dnia 8 grudnia 2017 r. składa się obecnie z sędziów-członków mianowanych przez Sejm RP, co nie jest zgodne z europejskimi standardami niezależności sądów”.

To, że Trybunał zdecyduje o zawieszeniu przepisów o „wycince” sędziów wydaje się pewne. Wprawdzie zawiesił je już sam Sąd Najwyższy, wysyłając pytanie prejudycjalne do TSUE, ale dla sędziów, którzy je posłali, będzie to dodatkowe uprawomocnienie ich działania.
   Pewne wydaje się też to, że władza PiS nie uzna zawieszenia przepisów o „wycince”. Jej zdaniem prawo Unii nie obejmuje organi­zacji krajowych wymiarów sprawiedliwości. Ale TSUE już dwukrotnie w tym roku orzekł inaczej: w sprawie portugalskiej i w sprawie pyta­nia sądu irlandzkiego. Stwierdził, że skoro Traktat o UE i Karta Praw Podstawowych gwarantują prawo do rzetelnego sądu, to krajowe systemy sądownictwa muszą być tak zorganizowane, by gwaranto­wały niezależność sądów i niezawisłość sędziów.
   Rząd PiS kwestionuje prawo Trybunału Sprawiedliwości do są­dzenia, podobnie jak kwestionował prawo Trybunału Konstytucyj­nego, zanim go przejął. Jeśli Trybunał Sprawiedliwości wyda wyrok w sprawie pisowskiej „reformy” wymiaru sprawiedliwości, PiS ogłosi, że to „decyzja przy kawie i ciasteczkach'” bo Trybunał przekroczył swoje kompetencje. I wyroku nie wykona. To spowoduje nałożenie na nasz kraj kar wynikających z Traktatu (kara naliczana jest za każdy dzień zwłoki w realizacji nałożonych przez Trybunał obowiązków).

Ale zanim to się stanie, PiS będzie się bardzo śpieszył, by obsadzić Sąd Najwyższy swoimi ludźmi. Już KRS zaczęła opiniowanie kandydatur. Do końca października będą już mieli większość w SN i można się spodziewać wyboru nowego I Prezesa SN. PiS prowadzi politykę faktów dokonanych, by w momencie kiedy zapadnie wyrok TSUE powiedzieć: sorry, mleko się rozlało.
   To samo, jeśli wyrok TSUE będzie dotyczył KRS. PiS powie: dobrze, w przyszłości inaczej wybierzemy sędziów do Rady, ale dziś mamy taką - i tak zostanie.
   Tylko dokąd ta droga prowadzi? W przypadku Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego - wiadomo: do ich przejęcia. Jak będzie z Trybunałem Sprawiedliwości? Unią Europejską? PiS chce je przejąć?
   W Trybunale Sprawiedliwości są już dwie polskie sprawy o pisowską „reformę” sądownictwa. Teraz będzie trzecia. PiS może i nie uzna wyroków, które w nich zapadną. Ale żadna władza nie trwa wiecznie. Wyroki TSUE posłużą do tego, żeby - mimo polityki faktów dokona­nych - władanie PiS wymiarem sprawiedliwości też wiecznie nie trwa­ło. Będą podstawą do usunięcia stamtąd jego ludzi i odbudowy nieza­leżnego sądownictwa uczciwie, bez łamania zasad praworządności.
Ewa Siedlecka

PiS & Kukiz

Prezydent Andrzej Duda słusznie sięgnął po weto. Wybory europejskie nie wyła­niają większości rządzącej, proporcjo­nalność jest ich istotą. Standardem - wynika­jącym zresztą z prawa wspólnotowego - jest niski próg wyborczy, ułatwiający wejście do Parlamentu Europejskiego nawet stosun­kowo niewielkim partiom, niemającym czę­sto reprezentacji w parlamentach krajowych.
   Lipcowa ustawa PiS, która podnosiła realny próg wyborczy do kilkunastu procent, była pogwałceniem tej reguły i blokowała w gruncie rzeczy samodzielne europejskie aspiracje wszystkich ugrupowań poza PiS i Platformą. Partia Jarosława Kaczyńskiego byłaby głównym beneficjentem nowych rozwiązań. Gdyby PiS utrzymał poparcie do eurowyborów, mógłby mieć ok. 30 depu­towanych - mniej więcej tylu, co CDU Angeli Merkel, co by go wzmacniało w ewentual­nych rozmowach o dołączeniu do najwięk­szej frakcji - Europejskiej Partii Ludowej.

Dlatego nie wydaje się, żeby weto pre­zydenta było ustawką z PiS. W szcze­gólności niemądry wydaje się argument, że Kaczyński wystraszył się wspólnego startu PO, Nowoczesnej, PSL oraz SLD i dlatego zlecił prezydentowi weto. Wspólne listy centrowo-liberalno-lewicowej opozycji to skutek uboczny ordynacji, z którym PiS liczył się od początku prac nad ustawą; zyski w postaci wzmocnienia własnej reprezentacji w euro- parlamencie, scementowania układu z par­tiami Ziobry i Gowina, wykończenia Kukiz'15 i zablokowania ewentualnej listy eurosceptycznej zdecydowanie przeważały.
   Krótko mówiąc, PiS nie po to uszył sobie ordynację, by mu ją Duda spruł. A dlaczego ją spruł, to już inna historia. Nie bez znaczenia wydaje się kontekst decyzji - tuż po wido­wiskowym głosowaniu w Senacie, gdy PiS utopił pomysł Dudy na referendum, co przy­pomniało wszystkim, jak ironicznie brzmi dziś określenie „głowa państwa”.
   Ważniejsze niż chęć małej zemsty na PiS były jednak zapewne kalkulacje dotyczące przyszłości po wyborach parlamentarnych. Duda gra bowiem nie tylko o poszerzenie swojej bazy wyborczej w II turze wyborów prezydenckich o zwolenników Kukiz'15 czy PSL. W Pałacu Prezydenckim marzy się o rządzie koalicyjnym; taka sytuacja stawiała­by Dudę w roli superarbitra i rozgrywającego. Podtrzymanie istnienia mniejszych partii - które PiS chce zlikwidować - jest więc dla Dudy żywotnie ważne.
   Kluczowe pozostaje utrzymanie poparcia PiS, dlatego prezydent - inaczej niż przy we­cie do ustaw sądowniczych - publicznie i kuluarowo uprzedził, że nowelizacja ordynacji mu się nie podoba. Dlatego oficjalna reakcja PiS na weto była stonowana. Żadnej ze stron nie opłaca się dziś otwarta wojna, moc za­chowuje na razie deklaracja Kaczyńskiego, że to Duda będzie kandydatem PiS w 2020 r.

Plan prezydenta, by pozostając w orbicie PiS, zadbać o relacje z Kukizem i PSL (a nawet Partią Razem, która wspólnie z nimi apelowała o weto) - może jednak nie wypa­lić. Wybory europejskie - które przez decyzję prezydenta będą dla PiS trudniejsze - przy­padają zaledwie kilka miesięcy przed kam­panią parlamentarną. Słabszy wynik partii Kaczyńskiego w eurowyborach, przetrwanie Kukiz'15 i ewentualne zaistnienie jakiejś nowej prawicy utrudni walkę PiS o Sejm.
I nawet jeśli straty będą matematycznie nie­wielkie, rzędu 2-3 pkt proc., to mogą się oka­zać zbyt duże, by PiS utrzymał samodzielną większość. A jak PiS straci władzę, to i szanse Dudy na reelekcję zmaleją.
Wojciech Szacki

Pepegi na asfalcie

Skoro los tak chciał, że po­lecieli obaj, to niech cho­ciaż wróci tylko jeden.
Prezydent Duda powinien zostać na zawsze w Australii i w stroju nurka pokazywać podwodnym turystom dwie zatopione - już prawie polskie - fregaty Adelaide. Nic nie stałoby na przeszkodzie, by równocześnie negocjo­wał z Amerykanami wyposażenie okrętów w najnowo­cześniejszą broń. Byłyby wtedy realnym wzmocnieniem siły naszej Marynarki Wojennej na Pacyfiku.
   W ten sposób w niedorzeczu Wisły jedynym liczącym się kandydatem na prezydenta zostanie Mariusz Błasz­czak. Pacyfista z urodzenia, zniwelował policję, zdzie­siątkował armię, odwołał wszystkie przetargi na zakup nowoczesnej broni, koni i umundurowania. 15 sierpnia podczas defilady wojskowej, po raz pierwszy w historii, polska husaria szła w pepegach po asfalcie. Jako prezy­dent pokojowego Nobla miałby Błaszczak w kieszeni. Można byłoby wreszcie przechrzcić lotnisko w Gdańsku. A nawet wprowadzić jedną niekonstytucyjną ustawą ko­lejną podmorską kadencję Andrzeja Dudy.
   Puszczę dalej wodze fantazji - na lądzie prezydent Błaszczak, pod wodą prezydent Duda, zaś w powietrzu, nad miastem, fruwać będzie prezydent Warszawy Patryk Jaki. Jest jeszcze kosmos. Na orbicie stacjonarnej ze stałym punktem nad Nowogrodzką (36 tys. km od ziemi) czuwać mógłby nad całością niezastąpiony arcybiskup Depo w ko­szulce z napisem „Ewangelia”. Tak widzę model przyszłego ustroju państwowego naszej wyspy tolerancji i wolności.
   Na razie - jeszcze na wolnym powietrzu - Andrzej Duda wyjaśniał australijskiej Polonii, że bezkrwawa rewolucja w 1989 r. była błędem i dlatego do dziś z wielu instytu­cji wciąż trzeba wyganiać komunistów. Oj, co praw­da, to prawda. PiS nie musiałby dziś „z mozołem” (Duda) ratować Polaków „dobrą zmianą”. Kosztuj e nas to miliardy, ale fachowcy w spółkach Skarbu Państwa są przecież tego warci.

Tchórzliwe zaniechanie sprzed 30 lat łata teraz jak może premier Morawiecki. Straszy opozycją, która donosi do Brukseli, a jednocześnie przechwala się, że negocjo­wał warunki przystąpienia Polski do UE. Owszem, pra­cował w jednym z zespołów negocjacyjnych. W 1999 r. opublikował też podręcznik „Prawo europejskie”. Wy­dawnictwo polecało tę pracę jako „znakomitą pomoc w poznaniu istoty prawa europejskiego, jego uwarun­kowań oraz funkcjonowania instytucji wspólnotowych”. Tutaj pozwolę sobie spytać: Po jaką cholerę pan negocjo­wał i pisał? Trzeba było mieć odwagę Rejtana, położyć się krzyżem i krzyknąć bohatersko: „Nie, po moim tru­pie”. Dziś Morawiecki i jego partia za nic mają Brukselę i unijne instytucje, a Parlament Europejski PiS traktuje niczym luksusowe miejsce zsyłki. Podobno wybierają się tam takie moralne tuzy jak: Beata Szydło, Anna Za­lewska, Marek Kuchciński, Jan Szyszko, Ryszard Terlecki. Jeśli te krążące po różnych korytarzach dziennikarskie domysły się potwierdzą, to nasze stadko przy koryt­ku zachrząka wszystkich. Bo „dzisiaj my wyznaczamy standardy, idee i propozycje, które są kopiowane przez całą Europę” - mówi premier RP na spotkaniach z wy­borcami. A jakże. Szydło może uczyć Niemców empatii dla niepełnosprawnych, Zalewska doradzać Macronowi 212 godzin religii w szkołach, a Kuchciński, wraz ze swo­im urokiem osobistym, zademonstrować brytyjskiej Izbie Gmin, że można głosować za ustawą, której się jeszcze nie przeczytało.
   Mam wrażenie, że spada nam na twarze deszcz śliny i wciąż musimy się wycierać, zamiast myśleć i troszczyć się o tych, którzy przyjdą po nas.
Stanisław Tym

Czarna Hańcza czyści

Jak co tydzień w sobotnie południe siedziałem z gośćmi „Drugiego śniadania mistrzów” w stu­diu TVN24 i dyskutowaliśmy o wydarzeniach ostatnich dni i tygodni: czy właśnie składamy w Polsce do grobu demokrację, a przynajmniej jej liberalną odmianę, czy mamy do czynienia z postępującą faszyzacją kraju i sy­stemu „dobrej zmiany”, czy opozycja ma szansę odwróce­nia biegu wydarzeń, czy Tusk odegra jeszcze jakąś rolę i czy w ogóle chce mu się ją odegrać.
   Przy stole siedzieli Ilona Łepkowska, Grzegorz Kasdepke, Jerzy Radziwiłowicz i Andrzej Saramonowicz. Tro­chę się wykłócałem z Andrzejem, że za bardzo odnosi się do tego, co robi PiS, a tu trzeba próbować tworzyć włas­ną narrację, tak jak kiedyś PiS narzuciło terminologię po­działu na Polskę solidarną i liberalną. Nie grajmy w ich grę, w której oni ustalają zasady, bo przegramy - mniej więcej tak tokowałem.
   I w którymś momencie powiedziałem: „PiS ma swo­je emocje bazujące na narodowo-nacjonalistycznych emocjach, na lewicowo-gospodarczych. To na czym ma budować opozycja? Na przykład ostatnio słysza­łem taką rozmowę, że trzeba narzucić własne regu­ły gry, nie odnosząc się do PiS - olać tych ich żołnierzy wyklętych i wszystkie duchy przeszłości i na przykład budować na ’89, nie przejmując się, że tamci mówią, że zdrada”.
   Biorąc poprawkę na uszczerbki stylistyczne tekstu wy­powiedzianego w ferworze dyskusji, jest on całkowicie jasny: spróbujmy budować własną narrację historyczną. Nie licytujmy się z prawicą, kto jest bardziej patriotycz­ny w jej rozumieniu pojęcia, bo to bez sensu. Nie wiem, czy ten pomysł ma szansę, czy nie, ale jest prosty jak drut. Przełom roku 1989 jak mit założycielski. Jeden z nielicz­nych przypadków w historii Polski, kiedy bezkrwawo uda­ło się coś wygrać. Tyle.
   Nie minęła godzina od programu, gdy prawicowy in­ternet się zagotował: „Meller: olać tych ich żołnierzy wy­klętych” - taki komunikat za sprawą żołnierzy „dobrej zmiany” poszedł w sieć. I rozpętały się typowa prawico­wa histeria oraz festiwal szczucia. Że zdrajca, Żyd, agent, komunista, wypierdalać z Polski, policzymy się z wami już niedługo, „naród” odmieniany przez wszystkie przypad­ki i co to ten naród zrobi z takimi jak ja. I nieliczne głosy po prawej stronie, że przecież jak ktoś oglądał program, to doskonale wie, że Meller nie obrażał żołnierzy wyklętych, tylko mówił o polityce historycznej.
   Bo też jak zawsze w pisowsko-narodowych kampaniach szczucia nie chodzi o to, co zostało faktycznie zrobione lub powiedziane, lecz o szczucie właśnie i zastraszenie. Na­wet nie mnie, bo ja już niejedną falę prawicowego, czasem pisowskiego, czasem faszystowskiego, szamba przerobi­łem. Chodzi o komunikat do wszystkich, którzy nie idą w przyszłość w rytm Polskiej Zjednoczonej Narodowo- -Radykalnej Partii Prawa i Sprawiedliwości. Bardzo prosty komunikat, precyzyjnie ujęty przez jednego z propagandystów „dobrej zmiany”, a wcześniej aktywistę PZPR, co skądinąd charakterystyczne, Marcina Wolskiego: „Zasady są jasne: wygrała ta partia i morda w kubeł!”.
   Ten strumień brunatnej nienawiści budowało tysią­ce aktywistów, ale najbardziej charakterystyczne są dwa. PiS-owski produkt eksportowy na rynek anglosaskich me­diów, poseł Dominik Tarczyński, który napisał, że „olać to mogę twoją matkę” i wspierający go w publicznym radiu to­warzysz Marek Król: „Jestem za Tarczyńskim. Meller jest z bardzo mocnymi sowieckimi korzeniami, a sowieckie jak nie dostanie w dziób, to nie zrozumie. I tak trzeba postę­pować z ludźmi o mentalności sowieckiej”. Kto jak kto, ale były komunistyczny aparatczyk, co się dochrapał sekreta­rza Komitetu Centralnego PZPR, na pewno coś wie o men­talności sowieckiej. I ewidentnie tęskni za latami 80., kiedy tacy jak ja za sprawą takich jak on „dostawali w dziób”.
   W morzu głosów wsparcia najczęściej padało pytanie, czy pozwę brunatną gwiazdunię PiS do sądu. Odpowiada­łem cytatem z Władysława Bartoszewskiego, który zapy­tany, czy oskarżenia Macierewicza, że ministrowie spraw zagranicznych III RP byli sowieckimi agentami, go obra­żają, rzekł: „Kiedy ktoś mnie po pijaku obrzyga w auto­busie, to nie jest obraza. To jest obrzydliwość”. To nie mój problem, lecz PiS, którego promowaną twarzą jest Tarczyński.
   A ja, namówiony przez znajomych z Suwalszczyzny, za­łożyłem maskę, piankę i płetwy i popłynąłem z nimi po­dziwiać podwodny świat Czarnej Hańczy, która zmyje nawet rzygi Króla i Tarczyńskiego.
Marcin Meller

Sodomici wszystkich krajów

Widmo krąży po Polsce - widmo sodomii. Jak informuje korespon­dent PAP w Sodomie, wypowiedź polskiego ministra obrony i magistra nauk historycznych Mariusza Błaszczaka, który określił Paradę Równości w Poznaniu jako „paradę sodomitów”, została bardzo źle przyjęta w tamtejszych kręgach miarodajnych. Sodoma i Gomora uparcie wal­czą ze swoim negatywnym wizerunkiem celowo kol­portowanym za granicą. Wprowadziły już nawet karę obcięcia języka za głoszenie, jakoby oba miasta słynę­ły z zepsucia, wyuzdania, perwersji i niegościnności, za co spotkała je surowa kara boska.
   Sodomici poczuli się wręcz dotknięci słowami pol­skiego ministra i to nie w taki sposób, w jaki lubią być dotykani. Owszem, sodomita lubi być dotykany (i to jak!), ale bardziej subtelnie, niż to robi minister. Podkreśla się, że Błaszczak jest zaufanym prezesa Kaczyńskiego, znanego z miłości do zwierząt, zwłaszcza futerkowych. Skąd więc taka niechęć polskiego ministra do zoofilii, która stanowi ważną część sodomii, najwyższą formę zbliżenia człowieka i zwierzęcia?
   - Tutejsze władze są przewrażliwione na punkcie wi­zerunku Sodomy jako ważnego ośrodka, położonego strategicznie w samym sercu Bliskiego Wschodu, w do­linie Jordanu, i unikalnej oferty turystycznej miasta - donosi PAP. Spragniony rozrywek turysta znajdzie tu wszystko - homoseksualizm, kazirodztwo (biuro podró­ży Fuj oferuje przyjazdy całymi rodzinami), zoofilię, be­stialstwo, sadyzm, kobiety nieczyste, szukające grzechu w okresie menstruacji. „You name it - we f... it” - brzmi slogan agencji turystycznej.

Opozycja totalna w Polsce zaciera ręce z powodu na­piętych stosunków z Sodomą. Rzecznik rządu pol­skiego powiedziała, że minister użył słowa „sodomici”, nie mając nikogo ani niczego konkretnego na myśli. - Mi­nister nie ma nigdy nic na myśli - ripostuje lider opozy­cji totalnej. Zapytana, czy minister zgadza się z prawem Mojżeszowym, które przewidywało karę śmierci dla człowieka i zwierzęcia, jeśli miało miejsce przekazanie nasienia, rzecznik odpowiedziała, że spraw prywatnych nie komentuje. „Polki i Polacy wysoko cenią sodomitów. Nasza przyjaźń oparta jest na twardym fundamencie” - deklamowała. Przeciwnicy rządu - dodała - zamiast skorzystać z prawa do milczenia, usiłują bezskutecznie podważyć kompetencje ministra obrony. - Minister nie miał niczego konkretnego na myśli - powtórzył rzecznik prezydenta Dudy, zwany „Łapą”.
Media antysodomickie usiłują tłumaczyć wypo­wiedź Błaszczaka jego krótkim stażem jako ministra obrony. Na swoim poprzednim stanowisku, jako mi­nister spraw wewnętrznych, Błaszczak utrzymywał, że Polska jest już krajem bezpiecznym dla ludzi i dla zwierząt, wolnym od zboczeńców, jakich pełno było przez poprzednich 8 lat. Sodomici mieli już podobno być odsunięci od władzy przez suwerena, a tymczasem na demonstracji w Poznaniu po­jawiło się ich 5 tys., ale to wąski margines. „Zapraszamy turystów i zwierzęta, zapraszamy wszyst­kich oprócz uchodźców” - usiłował ratować sytuację minister Błaszczak.

Słowa ministra obrony godzą w tradycyjną przy­jaźń z Polską - pisze „Głos Sodomity”. Przyczyną napiętych stosunków jest niezrozumienie przez Po­laków, na czym polega grzech sodomii - czytamy. Jest to przede wszystkim grzech niegościnności, a nie seks. Sodomici nie chcą obcych w swoim mieście, lubią do­kazywać aż do przesady, ale w swoim gronie. Obcym mówią „nie” i za to Jahwe ich pokarał.
   Bywało, że godzili się na wpuszczenie wędrowców za mury miasta, ale tylko po to, „żeby poswawolić” - wy­jaśnia jeden z nich. Ofiarowali nawet przybyszom córki Lota, ci jednak nie przyjmowali ofiary, czym wzbudzali gniew sodomitów, którzy mają swoją godność. Czując się urażeni, postanowili intruzów zgwałcić, przez co stali się symbolem zła, przede wszystkim niegościnności, tak, niegościnności, za co spotkała ich ze strony niebios zasłużona kara - deszcz siarki, ogień, sól i dym.

W kołach politycznych Sodomy mówi się, że właśnie ta niegościnność łączy Sodomę z Warszawą, któ­ra mówi „nie” uchodźcom, jacy niechybnie zaczęliby swawolić na różne sposoby w niewinnej Polsce. Atutem Sodomy i Gomory dla Polski jest strategiczne połączenie obu miast nad Morzem Martwym, dzięki czemu Trójmorze można by przekształcić w Czwórmorze.
   W Warszawie podkreśla się, że jedyny uczciwy w So­domie był bratanek Abrahama, który nazywał się Lot, i to od niego pochodzi nazwa polskich linii lotniczych. „Zbudujemy największy hub na Morzu Martwym. Dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. Ożywimy Morze Mar­twe” - powiedział znany wizjoner polski premier. - Ber­lin, Paryż, Bruksela, Moskwa, jeszcze tylko Sodoma nam potrzebna - sączy jad opozycja totalna.
   Konflikt Sodoma-Warszawa stał się głośny i szkodliwy dla Polski. Dlatego dyplomacja polska stawała na głowie, żeby uchronić kraj przed tak zwanym efektem Błaszczaka. Sodomici wszystkich krajów, działając świadomie i w poro­zumieniu, zaczęli jątrzyć przeciwko Polsce, groziła nam na­wet izolacja. W wyniku dyskretnych działań agencji wywia­du Sodomy i Warszawy przedstawiciele obu stron spotkali się w Bejrucie w celu przygotowania wspólnej deklaracji.
    „Całkowicie bezpodstawne są sugestie, jakoby Sodo­ma i Gomora były synonimem zła. Podobnie Warszawa jest wyłącznie synonimem dobra” - czytamy w deklara­cji. - „Obie strony potępiają homoseksualizm, zoofilię, obżarstwo, kazirodztwo oraz niegościnność. Żadne z nas nie będzie folwarkiem zboczeńców, którzy usiłują narzu­cić nam swoją wolę” - podsumował minister. Rządowy wierszokleta, autor rymowanych przekazów dnia, dodaje otuchy: „Berlin i Sodoma - wygramy z obydwoma!”.
Daniel Passent

Dziecinnie proste sprawy

Parada wojskowa 15 sierpnia przypomniała mi coś z głębokiego dzieciństwa. Rodzice kupo­wali mi (a czasem sam kupowałem w kiosku, jak dostałem od nich parę groszy), ołowiane żołnie­rzyki. A właściwie nie tyle żołnierzyki, ile malutkie fi­gurki rycerzy z ołowiu, z którymi się nie rozstawałem. Wśród nich wyróżniała się jedna - księcia Witolda na koniu w pozie znanej z „Bitwy pod Grunwaldem” Matej­ki. Witolda można było zdejmować z konia i sadzać nań z powrotem, co było niezwykłą atrakcją. Gdy w wieku bo­dajże dziewięciu lat poszedłem na seans „Krzyżaków”, przez trzy czwarte filmu albo i dłużej siedziałem jak na szpilkach, wyczekując scen z bitwy, by w niej wypa­trzeć Witolda. Swojego trzymałem w zaciśniętej piąstce. Książę pojawił się na ekranie, ale wyglądał zupełnie ina­czej, co mnie rozczarowało. Mój ubrany był w czerwony żupan - ten w filmie miał zbroję z grubych łusek metalu. (Na potrzeby felietonu sprawdziłem - była z sosnowych klocków, bo metal był za ciężki dla aktora).
   W tamtych czasach nie robiono rekonstrukcji bitew. Nie było to potrzebne. Wystarczały nam wyobraźnia i miecze z patyków na podwórku. Ale prawda jest taka, że oddałbym wówczas wszystko, by zobaczyć prawdzi­wego rycerza. Wokół grasowała komuna, ale jestem pewien na tysiąc procent, że gdyby w tamtym czasie odbyła się podobna parada, ojciec AK-owiec zabrałby mnie na nią na pewno, choć za jej organizacją musiałby stać Gomułka. Bo poza światem polityki i indoktryna­cji istnieją widowiska i emocje, ludzie uwielbiają oglą­dać rzeczy niezwykłe, które można przeżyć samemu czy pokazać dzieciom raz na wiele lat. Mnie więc nie zdzi­wiło te sto tysięcy ludzi z hakiem wzdłuż Wisłostrady, bo takie same tłumy widziałem na Paradzie Pułaskie­go w Chicago. Mnie zdumiała programowa szydera opo­zycji z tego widowiska. Miało być w zamiarze walenie w PiS - wyszły kpiny i memy ze statystów przebranych za wojów i rycerzy, na koniach i bez, wyśmiewanie idą­cych pieszo husarzy („może by im dać konie z Janowa, he he he?”). Były, o czym pewnie nie pomyśleli, kpiną z milionów ludzi, dla których było to fascynujące przed­stawienie, i z ich dzieci niemogących od tego widoku oderwać oczu. Pokazali im swoje zadarte nosy. I zero zrozumienia dla marzeń.
   Takich wpadek polski świat polityki ma mnóstwo. Tak jakby nie widział ludzi. Polską wstrząsnęły wyniki ba­dań, według których 63 proc. społeczeństwa lubi słu­chać disco polo i to jest muzyka ich pierwszego wyboru. Wywołało to powszechne załamanie. Słowo „powszech­ne” jest o tyle nie na miejscu, że właśnie miłość do disco polo jest zjawiskiem powszechnym - 63 proc., gdyby tak ciachnąć mieczem, to jest ze 20 mln ludzi. Więc mnie nie zdziwiły wyniki badań, bo to po prostu wiem - widzia­łem festiwal w Ranczo Łoje. Mnie zdumiało to, jak wielu moich bliskich znajomych załamało się z tego powodu. Oni by bardzo chcieli, żeby to była inna muzyka - żeby to był jazz, rock, Grechuta, no najwyżej pop czy reggae, cokolwiek, byle nie disco polo. Tymczasem wystarczy pojechać parę kilometrów poza miasto, a najlepiej na głęboką wieś, i zapytać mieszkańców o Johna Coltrane’a. Kultura to jest twór samoistny, środowiskowy, wyni­ka z tradycji i otoczenia, z religii, przenika z pokolenia na pokolenie, korzenie ma stałe. Blues w Polsce? A niby skąd? Mieliśmy tu czarnoskórych niewolników? Chopin komponował jak Gershwin? Co tu jest bliższe polskiej krwi - jazz czy oberek? Jesteśmy w jakimś sensie wyjąt­kowi w tym względzie, bo nigdy nie słyszałem, by Rosja­nie wyszydzali grane dyskotekowo czastuszki, Latynosi - legendarną Selenę, Amerykanie - polkę (której przy­znają Grammy), Niemcy - bawarskie kawałki akordeo­nowe, przy których wyskakują od stołów pod sufit, choć przecież mają na koncie Beethovena i Scorpionsów.
   Pogarda wobec disco polo to, niestety, lekceważenie milionów ludzi, którzy z jakichś powodów tę muzykę pokochali. To jest powiedzenie im: „Boże, jacy wy je­steście prymitywni!”. I oni to właśnie słyszą z ust inte­ligencji. A przecież polityczna opozycja ma w szeregach wielu intelektualistów, którzy taki pogląd serwują na co dzień. Teraz wyobraźcie sobie sympatie polityczne lu­dzi, którymi się bezprawnie poniewiera. Oni czują, że są odpychani. Podobnie jak miłośnicy rycerzy, parad.
   To są w sumie bardzo proste sprawy. Aż nie wiem, dlaczego o nich piszę. Może dlatego, że chciałbym, by ludzie mieli więcej szacunku dla innych, no i trochę więcej wyobraźni. n
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz