Być może rzeczywiście ciężko będzie
opozycji pokonać zamordystów z PiS. O wiele łatwiej będzie jej pokonać
nieudaczników z PiS.
1000 dni po
przejęciu władzy przez PiS jest już oczywiste, że to ekipa ludzi skrajnie
nieudolnych. Jedyne, co jej się udało, to rozdanie wyborcom ich własnych
pieniędzy. Poza tym mamy ciąg porażek i kompromitujących klęsk. I nie mówię tu
o - jak słyszę - abstrakcyjnych kategoriach typu państwo prawa czy reputacja
kraju, lecz o rzeczach dotyczących każdego obywatela albo dla każdego
obywatela widocznych lub łatwych do wytłumaczenia.
Kolejki do lekarzy
coraz dłuższe; bałagan w szkołach coraz większy; sądowe procesy coraz dłuższe;
spóźnienia pociągów coraz większe, odwołanych lotów coraz więcej. Wszędzie, gdzie
obywatel styka się z realnym państwem, jest po trzech latach gorzej, a nie
lepiej. Im więcej narodowej tromtadracji, wstawania z kolan i
pseudopatriotycznych zaklęć, tym więcej dowodów, że państwo PiS działa źle,
coraz gorzej.
Ta władza nawet z
wydawaniem pieniędzy z budżetu nie potrafi sobie poradzić, o czym świadczy
totalna degrengolada warmii. Jedynym udanym zakupem z jej budżetu był - jakże
to symboliczne - zakup samolotów dla VIP-ów. Zamiast więc zwiększyć
bezpieczeństwo państwa, władza zdołała jedynie zwiększyć własną wygodę. W PRL
klasa robotnicza piła szampana ustami swych przedstawicieli. W PRL bis suweren
wygodnie rozsiada się w samolotach pośladkami PiS-owskich notabli. Dokładniej
uczyni to, gdy tylko władza poradzi sobie ze szkoleniem pilotów, którzy tymi
samolotami polecą, co tej władzy też sprawia kłopot.
Opozycja nie
przebije nacjonalistycznej władzy w patriotycznej retoryce. W tym
departamencie wystarczy, by nie dała sobie odebrać flagi. Nie przebije też PiS
w obietnicach socjalnych - tu wystarczy, że od rana do wieczora będzie
powtarzać, że utrzyma 500+, a może, jeśli budżet pozwoli, coś do tego dorzuci.
Dziś przesłanie opozycji to Europa plus państwo prawa. To ważne, ale nowych
wyborców już się tymi hasłami nie pozyska. Bo jak dla kogoś te kwestie są
ważne, to są i będą, a jak nie są, to nic się tu w ciągu roku nie zmieni. Ale
sprawne państwo jest ważne dla każdego.
Opozycja musi jasno
powiedzieć, że zamiast ideologicznego państwa pisowskiego zapewni Polakom
respektujące ich prawa państwo sprawne, które im służy. Takie, które potrafi
rozwiązać ich problemy. Powinna obiecać państwo, które nie będzie ludziom
mówiło, jak żyć, ale sprawi, że będzie im się żyło lepiej i łatwiej. Zamiast
ideologii - sprawy ludzi, obok haseł o potrzebie odbudowy demokratycznego
państwa prawa - hasła o państwie, które potrafi rozwiązywać problemy.
Pisowskie państwo nieudaczników - to hasło powinno przylgnąć
do tej władzy nieskończenie bardziej niż niemająca żadnego zaczepienia w
rzeczywistości „Polska w ruinie”.
Opozycja musi mieć
dla wyborców odpowiedź, co konkretnie zrobi, by w poszczególnych dziedzinach
państwo funkcjonowało dobrze. Zacząć jednak powinna od audytu i od pokazania
Polakom, jak bardzo niesprawne i fatalnie zarządzane jest państwo PiS. Jak
wielka jest skala niemocy, amatorszczyzny i nieudolności. Z powyborczego
audytu, który PiS zrobiło w Sejmie, nie zostało nic poza wstydliwymi dla tej
władzy nagraniami niemądrych wystąpień pisowskich polityków. Z audytu rządów
PiS wyniknąć powinien pełny obraz tego, jak rujnuje się Polskę.
Zorganizowanie
kampanii wokół nieudolności pisowskiego państwa jest strzałem pewnym, bo żadna
poprawa za tych rządów nie nastąpi. Kłopoty mają bowiem charakter systemowy i
strukturalny - nie przez przypadek dotyczą i koni, i samolotów. A mają taki
charakter, ponieważ PiS dba o profesjonalizm kadr o niebo mniej niż PZPR. W
PRL władza wiedziała, że ideologia ideologią, ale w ważnych miejscach
zatrudniać trzeba fachowców. W PRL bis kryterium fachowości wyeliminowano
całkowicie, zastępując je kryterium lojalności. Oczywiście nie wobec państwa, ale
wobec partii rządzącej. Tak jest w putinowskiej Rosji, w Turcji Erdogana i na
Węgrzech Orbana. W Polsce jeszcze nie zaowocowało to powstaniem nowej oligarchii,
ale już zaowocowało stworzeniem państwa nieprofesjonalnego i całkowicie
niezdolnego do rozwiązywania problemów - jak to lubi mówić PiS - zwykłych
ludzi.
Z perspektywy
tysiąca dni rządów amatorszczyzny i nieudolności groteskowo brzmią hasła o „Polsce
w ruinie”. PiS zaproponowało Polsce błędną diagnozę, a potem zafundowało jej
złą terapię, po drodze zamieniając dobrego lekarza na konowała. Pacjent daje
sobie radę, bo ma dużo sił witalnych, a szpital z rozpędu jakoś wciąż
funkcjonuje. Ale na dłuższą metę skończy się to dla pacjenta źle. Wyjdzie z kłopotów
dopiero wtedy, gdy zrozumie, że władza nieudaczników to problem każdego
obywatela. Trzeba go tylko o tym przekonać.
Tomasz Lis
Kronikarze sukcesu
Niebawem wystartuje sejmowa komisja śledcza
ds. wykrycia sprawców „kradzieży” 250 mld zł, zwana inaczej komisją ds. VAT.
Napisałem: 250 mld zł, ale to jest tzw. liczba ruchoma. W zależności od tego,
jak bardzo dany polityk PiS chce oszołomić słuchaczy, liczba ta pęcznieje -
słyszałem nawet o 400 mld. Również sformułowanie „wykrycie sprawców” nie ma nic
wspólnego z prawdziwymi powodami powołania tej komisji. Sprawcy albowiem
zostali już wskazani, teraz zadaniem komisji jest tylko znalezienie paragrafu i
przegłosowanie ich winy. Sprawa jest więc banalna, wielokrotnie przećwiczona
przez PiS i osobiście przez ministra Ziobrę. Pojawiła się jednak mała
zagwozdka. Otóż o ile w pierwszym półroczu 2017 r. - głównie zresztą na skutek
dobrej koniunktury, a nie uszczelniania - do budżetu wpłynęło o 18 mld zł VAT
więcej niż w pierwszym półroczu 2016 r. (co ówczesny wicepremier Morawiecki
triumfalnie i codziennie obwieszczał), to po sześciu miesiącach bieżącego roku,
mimo szybciej rosnącej gospodarki, zebrano tylko o 3 (!) mld zł VAT więcej niż
w pierwszym półroczu 2017 (co obecny premier Morawiecki pomija dyskretnym
milczeniem).
Jest lato,
czytelnicy tego felietonu leżą na plaży albo siedzą na trzcinowym fotelu,
popijając kruszon (nie wiem, co to jest, ale brzmi dobrze), byłoby zatem
samobójstwem zanudzanie ich ekonomicznymi wywodami. Powiem więc tylko tyle, że
uszczelnianie VAT miało przynieść 50 mld zł rocznie, a przyniosło - według
ekspertów - 12-15 mld zł i na tym się zakończyło. Ktoś złośliwy mógłby nawet
powiedzieć, że tak słabiutki wynik tegoroczny świadczy
ponownym rozszczelnieniu VAT, mnie jednak wszelka złośliwość
jest obca, więc tego nie powiem. Może jednak przewodniczący komisji poseł Horała
pochyli się i nad tym przypadkiem?
Przejdźmy teraz do tematów bardziej godnych
kanikuły. W historii było wielu znakomitych i mądrych władców, tyle że nikt o
tym nie wiedział, bo władcy ci nie postarali się o odpowiedniego kronikarza,
który by ich przewagi barwnie i przekonująco opisywał. Nasz pan prezydent nie
zrobił tego błędu i swoim Kadłubkiem uczynił ministra Szczerskiego, który
systematycznie otwiera nam oczy na liczne zasługi swego chlebodawcy, których
my, prostaczkowie, do tej pory jakoś nie mogliśmy dostrzec. Myślałem na
przykład, że Andrzej Duda poprzez swoje niezłomne podporządkowanie Kaczyńskiemu
w dziele bezczelnego gwałcenia konstytucji stał się jednym z autorów ostrego
konfliktu politycznego w Polsce. Na szczęście z tego błędnego i jakże krzywdzącego
głowę państwa przekonania wyprowadził mnie i miliony rodaków pan Szczerski,
oświadczając w radiowej Trójce, iż: „Prezydentura przypada na okres bardzo
drastycznego zaostrzenia konfliktu politycznego, wywołanego przez agresywną
opozycję.
I pan prezydent jest jedynym politykiem, który działa ponad
tym sporem”
Tak zawstydzony
przez pana ministra muszę wyznać także inne moje grzechy.
Otóż w ślepocie swojej wyznawałem pogląd, że na skutek
odchodzenia Polski od zasad i wartości demokratycznych, skłócenia ze
zdecydowaną większością państw europejskich oraz przyjmowania szkodliwych,
akceptowanych także przez prezydenta ustaw (np. o IPN) pozycja i znaczenie
Polski, a tym samym i prezydenta w stosunkach międzynarodowych, znacznie
osłabły. Przyznam, że z tym poglądem czułem się źle, z ulgą więc przyjąłem
słowa Krzysztofa Szczerskiego, który odkrył (chyba nie tylko przede mną)
nieznane dotąd, acz absolutnie kluczowe dla pokoju światowego zasługi pana
prezydenta. Cytuję: „Warto też zwrócić uwagę na wizytę prezydenta Dudy w Korei
Południowej, w strefie zdemilitaryzowanej przy granicy z Koreą Północną.
Prezydent rozmawiał także z prezydentem Korei Południowej. Niedługo później
nastąpiły zmiany polityczne na Półwyspie Koreańskim”
Prezydent nie
dostrzega śmieszności tych ocen. Przeciwnie, najwyraźniej nie może wyjść spod
wrażenia, jakie co i raz robi na ministrze Szczerskim. No cóż, każdy władca ma
takiego Kadłubka, na jakiego sobie zasłużył.
Prezydent zawetował ordynację europejską.
Powód jest prozaiczny: gdyby ją podpisał, o drugiej kadencji mógłby raczej
zapomnieć. W 2015 r. wybory wygrał dzięki poparciu Kukiz'15 i całej prawicowej
drobnicy. Swoim podpisem odciąłby ich od Parlamentu Europejskiego i tym samym
wykreśliłby ich z listy swoich wyborców. Takie jest prawdziwe tło decyzji
odmownej, a użyte w uzasadnieniu argumenty - choć słuszne - to tylko ozdobniki.
Przy tej okazji nie
mogę sobie odmówić drobnej satysfakcji. W senackiej debacie nad ordynacją
powoływałem się na opinię senackich legislatorów, którzy wykazali, że ustawa
PiS narusza ustaloną przez Radę Europejską zasadę, iż próg wyborczy nie może
przekraczać 5 proc. Taki pogląd ostro zaatakował wicemarszałek Senatu Adam
Bielan, który podczas dyskusji opinię biura legislacyjnego Senatu określił jako
„kuriozalną, żeby nie powiedzieć żenującą” oraz jako „taki duży zgrzyt, jeśli
chodzi o pracę naszego Senatu” Zrozumiałem, że broniąc tej opinii, sam stałem
się osobnikiem niepoważnym, a może nawet „żenującym i kuriozalnym” Już
myślałem, że będę musiał z tym żyć, gdy nagle z ust samego Andrzeja Dudy
usłyszałem, że wetując ustawę, wziął pod uwagę... opinię senackich prawników!
Niby trochę mi lżej, ale z drugiej strony może wicemarszałek ma rację? Może
jednak prezydent Duda rzeczywiście bywa czasami żenujący i kuriozalny? W końcu
Adam Bielan zna go lepiej.
Premier Morawiecki na spotkaniu z
rolnikami: „Polskie rolnictwo może być lokomotywą wzrostu gospodarczego”
Poprzednio słyszeliśmy, że lokomotywami są: budownictwo, górnictwo, produkcja
zbrojeniowa, drony, pojazdy elektryczne itp. Z tego wynika, że główną lokomotywą
wzrostu powinna być produkcja lokomotyw.
Odeszła Kora, którą kochałem, podobnie jak
kochały Ją miliony Polek i Polaków. Odeszła Ona - ale non omnis moriań. -
została i towarzyszy nam Jej twórczość. „Czekam na wiatr, co rozgoni/ Czarne
pisowskie zasłony/Wstanę wtedy na raz/Ze słońcem twarzą w twarz” Myślę, że
Kora nie miałaby nic przeciwko temu, aby tak zmieniony fragment „Krakowskiego
spleenu” stał się w trakcie opozycyjnych manifestacji swoistym hymnem
demokratycznej opozycji.
Marek Borowski
Boska pomoc
Z tego, co przeczytałem, dość jasno wynika,
że nasi lekkoatleci i przy okazji cały nasz kraj zawdzięczają swoje medale Panu
Jezusowi. Opieka Przenajświętszej Panienki, jak zaznaczył prezydent Duda w
swoim przemówieniu, objęła również naszą armię w dniu jej święta, połączonego
ze świętem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Przed uroczystościami
obawiałem się (mimo że nie jestem wojskowym strategiem), czy to jest dobry pomysł,
żeby całą polską armię zgromadzić w jednym miejscu, na jednej ulicy, bo wtedy
staje się ona łatwym celem dla każdego wroga. Jednak albo wróg spał, albo
zorientował się, że to nie jest armia, która może zrobić komuś jakąś krzywdę.
Dowództwo MON skorzystało z powszechnej mody na rekonstrukcje i zrekonstruowało
armię dla potrzeb tak zwanej defilady. Jest to wojsko muzealne. Nie wiem, czy
to prawda, ale podobno w ostatniej chwili został wstrzymany zakup starych fregat
rakietowych. Okazało się, że fregaty są w stanie dopłynąć do nas z Australii za
parę lat, bo w różnych portach po drodze będą naprawiane. Niestety, ani Pan
Jezus, ani Najświętsza Maria Panna nie objęli swoją opieką piłki nożnej w
naszym kraju i wiadomo, jak się to skończyło.
W powodzi tematów
unikają nam drobiazgi związane z opieką nad polskim dziedzictwem kulturowym.
Ministerstwo Kultury nie objęło patronatem ani nie dofinansowało festiwalu
Krzysztofa Kieślowskiego. Okazało się, że po pierwsze, był artystą słabym, a
po drugie, co najważniejsze, wobec całego filmowego świata nie jest wyklęty.
Swoje moce ludzie ministra poświęcili na przepisanie z Wikipedii dorobku płytowego
Tomasza Stańki, który wiceminister wydukał nad grobem artysty.
Podstawowe pytanie
dla żyjących twórców brzmi: co zrobić dzisiaj, żeby stać się wyklętym i uzyskać
poparcie i pamięć o swojej twórczości dla kolejnych pokoleń? Na pewno nie
można być przyzwoitym. Pamięć o ludziach przyzwoitych będzie niszczona, nie
będzie zasługiwała na pośmiertne medale i wieńce. Jak się okazało na pogrzebie
gen. Ścibora-Rylskiego, pamięć
wielkich nie dotyczy tylko artystów.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem producentem
telewizyjnym
Dwa lata wyborów
A więc: zaczynamy! Po ogłoszeniu przez
premiera terminu wyborów samorządowych (21 października i 4 listopada)
oficjalnie rozpoczęła się kampania wyborcza, która potrwa prawie dwa lata. To
będzie wciąż ta sama kampania, chociaż po drodze formalnie wybory będą cztery.
Rozłożony na raty plebiscyt, z jednym zasadniczym pytaniem: PiS czy nie?
Powtarzamy, że stawką tych czwórwyborów jest nie tyle ewentualna i naturalna w
demokracji zamiana rządzącej ekipy, ile sama demokracja. PiS już nawet nie
ukrywa, że tzw. demokracja liberalna, nakładająca na władzę cały system
ograniczników, po powtórnym zwycięstwie tej partii nie będzie utrzymana.
Ideowy prekursor
PiS Victor Orban - o kilka lat i dwa wyborcze zwycięstwa wyprzedzający „polskich
przyjaciół” - zadeklarował to z całą szczerością: „czas odrzucić
zachodnioeuropejskie dogmaty”, ponieważ są do wyboru „systemy, które nie są
zachodnie, nie są liberalnymi demokracjami, a być może nawet nie są
demokracjami, a jednak przyczyniają się do sukcesów swoich narodów” Podał
przykłady Rosji, Chin i Turcji, powinien też dorzucić Węgry, gdzie tłamszona i
„kryminalizowana” przez państwo opozycja już raczej nie może wygrać. Jeśli i my
zmierzamy w tę stronę, to by znaczyło, że rozpoczynamy serię, być może już
ostatnich (na dekadę? na pokolenie?) prawdziwych, konkurencyjnych wyborów.
Zakładając, oczywiście, że PiS nie spróbuje, jeszcze w tym cyklu, zmienić
ordynacji („przechylić boisko w swoją stronę”) albo w Sądzie Najwyższym
unieważnić ewentualny sukces opozycji.
Gdyby przyjąć, że wolne i uczciwe wybory są
kulminacją demokracji, to sama kampania wyborcza najlepiej pokazuje, jakiej ta
demokracja jest jakości. Cóż, od prawie 30 lat praktykując głosowania i
doświadczając kampanii, chyba pozbyliśmy się romantycznych złudzeń, które
żywiliśmy w pierwszych latach wolności. Wiary, że oto politycy będą rywalizować
na programy, spierać się przy pomocy argumentów, przekonywać nas do swoich
pomysłów na Polskę itd. Aż wstyd dziś przyznać, że kiedyś naprawdę się w takie
bzdury wierzyło, a politycy jawnie odrzucający ten schemat narażali się na powszechne
oburzenie medialne. W miarę postępów demokracji uczyliśmy się cynizmu, a
kandydaci i ich partie technik marketingowych oraz kampanijnych manipulacji.
Dziś już jesteśmy dojrzali: nikt chyba nie sądzi, że ta dwuletnia kampania
będzie „merytoryczna” (to słowo pozostało z dawnych, dziecięcych czasów).
Wiadomo, że będzie brudna, agresywna, odwołująca się niemal wyłącznie do
emocji, ogłupiająca, chamska, pełna szczucia, pogardy, nienawiści. Większość z
tego, co zobaczymy, to wynalazki obecnie miłościwie panującej formacji. PiS w
tym sensie był zawsze partią nowoczesną, wyprzedzającą „ciamciaramcie” z
dzisiejszej opozycji. Z tym że teraz będzie dużo gorzej i ostrzej, bo stawka
większa, a władza dysponuje dziś wszelkimi narzędziami dyskredytowania
przeciwników.
Opozycja staje do
bardzo nierównej rywalizacji. Ma znacznie mniej środków, także finansowych. Od
trzech lat jest w defensywie, niepewna swoich racji, podzielona, rozproszona.
Jej liderzy to osobowości raczej na normalne czasy, a nie na „bój ostatni”.
Jest też coś więcej: naturalne ograniczenia liberalnego kodu
i języka.
Specjaliści od marketingu politycznego, w większości
podziwiający PiS za bezwzględność, radzą, aby i opozycja się zbrutalizowała,
odpuściła opowieści o demokracji, sądach, konstytucji i Europie, uprościła
przekaz, skupiła się na atakowaniu przeciwnika. Początek kampanii, billboardy
PO z wykrzywioną w nienawiści twarzą Jarosława Kaczyńskiego i tabloidowymi
sloganami wskazują, że Koalicja Obywatelska postanowiła na razie słuchać rad
specjalistów (choć na użytek własnych wyborców i tych, których może jeszcze
przekonać, powinna też zacząć mówić, co będzie, jak wygra). PiS już
odpowiedział w klasycznym stylu, pokazując „totalną opozycję” jako siewców
chaosu i awanturników. Co to ma wspólnego z wyborami samorządowymi? Ano tyle,
że - jak pisaliśmy - wybory lokalne są dla największych partii tylko etapem tej
samej ogólnopolskiej kampanii. A nieszczęsne meritum? Ono jest już tylko
zestawem masek.
Jedno z wielkich kampanijnych odkryć PiS
polega na tym, że - obojętnie, jakich to wyborów dotyczy - trzeba obiecywać bez
żadnych ograniczeń i zahamowań. Co najwyżej, stosując retoryczne amortyzatory
typu „chcielibyśmy żeby”. Więc chcielibyśmy zbudować 10 linii metra, największe
w Europie lotnisko, do 2024 r. „będziemy dążyć do” zwiększenia wydatków na
wojsko, podwoimy płace, emerytury i ceny skupu malin. Przyszłość ma
nieograniczoną pojemność na obietnice. Wszystkie te deklaracje są całkowicie
bez znaczenia i całkowicie bezpieczne, bo w razie jakiegokolwiek niepowodzenia
- zgodnie z regułami współczesnego marketingu politycznego - bez trudu można
wskazać winnych.
W epoce naiwnej
uważało się, że polityk musi mieć trochę powagi, odpowiedzialności za słowa i
stan państwa, jakieś poczucie skromności, realizmu, wstydu. Ale wyborcy, nie
tylko w Polsce, przestali to nagradzać i cenić. Dlaczego? Bystra obserwatorka
polityki Anda Rottenberg podzieliła się (w „Wysokich Obcasach”) swoją amatorską
intuicją, potwierdzaną wszakże przez wielu politologów: „Większość ludzi na
świecie nie czyta książek ani gazet. Jesteśmy otoczeni analfabetami, którzy
podążają plemiennie za tym, który obieca im wszystko”. Myśl, że polityczne
nieszczęścia współczesnego świata biorą się z ignorancji, w tym z nieczytania
gazet, jest mi szczególnie bliska, ale mówiąc całkiem serio, widać, że
dzisiejsze kampanie polityczne stają się coraz bardziej puste, teatralne,
marketingowo krojone pod multimedialnych wyborców, którzy oczekują od polityki
bardziej „chleba i igrzysk” niż debat i „uzgadniania dobra wspólnego”.
Jeśli te poczwórne
wybory zlekceważymy, potraktujemy jako widowisko, będziemy mieli swoje „Cztery
wesela i pogrzeb”. Bo pod przykrywką kretyńskiej często kampanii chodzi wciąż o
sprawy śmiertelnie poważne: naszą wolność, bezpieczeństwo, pieniądze, życiowe
szanse, przyszłość. Odwracanie się od polityki zawsze się mści. Będziemy o tym
- naiwnie i uparcie - przypominać.
Metoda na rozlane mleko
Machina ruszyła. Komisja Europejska
przeszła do drugiego etapu procedury, która skończy się zaskarżeniem pisowskiej
„reformy sądownictwa” do unijnego Trybunału Sprawiedliwości. Na wysłane w
lipcu „wezwanie do usunięcia uchybienia” polski rząd odpowiedział arogancko: że
z jego reformami wszystko jest OK, a Komisja nie powinna się wtrącać w nie
swoje sprawy. W tej sytuacji Komisja nie miała innego wyjścia, jak zrobić drugi
krok w procedurze, czyli przesłać „uzasadnioną opinię” o naruszeniu przez
Polskę prawa unijnego. To nie jest „głos w dyskusji”, na który Polska może
przesłać jakąś polemikę. To jest polecenie. Jeśli Polska nie podejmie kroków
wskazanych w „uzasadnionej opinii”, następnym działaniem Komisji, w połowie
września, będzie skarga przeciwko Polsce do Trybunału Sprawiedliwości. I -
prawdopodobnie - wniosek o zawieszenie zaskarżonych przepisów. O zawieszeniu
zdecyduje Trybunał.
Z wezwania do
usunięcia uchybienia wynika, że zaskarżone będą nie tylko przepisy o „wycince”
sędziów Sądu Najwyższego, ale także o Krajowej Radzie Sądownictwa, która - jak
napisała Komisja - „w wyniku reformy z dnia 8 grudnia 2017 r. składa się
obecnie z sędziów-członków mianowanych przez Sejm RP, co nie jest zgodne z
europejskimi standardami niezależności sądów”.
To, że Trybunał zdecyduje o zawieszeniu
przepisów o „wycince” sędziów wydaje się pewne. Wprawdzie zawiesił je już sam
Sąd Najwyższy, wysyłając pytanie prejudycjalne do TSUE, ale dla sędziów, którzy
je posłali, będzie to dodatkowe uprawomocnienie ich działania.
Pewne wydaje się
też to, że władza PiS nie uzna zawieszenia przepisów o „wycince”. Jej zdaniem
prawo Unii nie obejmuje organizacji krajowych wymiarów sprawiedliwości. Ale
TSUE już dwukrotnie w tym roku orzekł inaczej: w sprawie portugalskiej i w
sprawie pytania sądu irlandzkiego. Stwierdził, że skoro Traktat o UE i Karta
Praw Podstawowych gwarantują prawo do rzetelnego sądu, to krajowe systemy
sądownictwa muszą być tak zorganizowane, by gwarantowały niezależność sądów i
niezawisłość sędziów.
Rząd PiS
kwestionuje prawo Trybunału Sprawiedliwości do sądzenia, podobnie jak
kwestionował prawo Trybunału Konstytucyjnego, zanim go przejął. Jeśli Trybunał
Sprawiedliwości wyda wyrok w sprawie pisowskiej „reformy” wymiaru
sprawiedliwości, PiS ogłosi, że to „decyzja przy kawie i ciasteczkach'” bo
Trybunał przekroczył swoje kompetencje. I wyroku nie wykona. To spowoduje
nałożenie na nasz kraj kar wynikających z Traktatu (kara naliczana jest za każdy
dzień zwłoki w realizacji nałożonych przez Trybunał obowiązków).
Ale zanim to się stanie, PiS będzie się
bardzo śpieszył, by obsadzić Sąd Najwyższy swoimi ludźmi. Już KRS zaczęła
opiniowanie kandydatur. Do końca października będą już mieli większość w SN i
można się spodziewać wyboru nowego I Prezesa SN. PiS prowadzi politykę faktów
dokonanych, by w momencie kiedy zapadnie wyrok TSUE powiedzieć: sorry, mleko
się rozlało.
To samo, jeśli
wyrok TSUE będzie dotyczył KRS. PiS powie: dobrze, w przyszłości inaczej
wybierzemy sędziów do Rady, ale dziś mamy taką - i tak zostanie.
Tylko dokąd ta
droga prowadzi? W przypadku Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego -
wiadomo: do ich przejęcia. Jak będzie z Trybunałem Sprawiedliwości? Unią
Europejską? PiS chce je przejąć?
W Trybunale
Sprawiedliwości są już dwie polskie sprawy o pisowską „reformę” sądownictwa.
Teraz będzie trzecia. PiS może i nie uzna wyroków, które w nich zapadną. Ale
żadna władza nie trwa wiecznie. Wyroki TSUE posłużą do tego, żeby - mimo
polityki faktów dokonanych - władanie PiS wymiarem sprawiedliwości też
wiecznie nie trwało. Będą podstawą do usunięcia stamtąd jego ludzi i odbudowy
niezależnego sądownictwa uczciwie, bez łamania zasad praworządności.
Ewa Siedlecka
PiS & Kukiz
Prezydent Andrzej Duda słusznie sięgnął po
weto. Wybory europejskie nie wyłaniają większości rządzącej, proporcjonalność
jest ich istotą. Standardem - wynikającym zresztą z prawa wspólnotowego - jest
niski próg wyborczy, ułatwiający wejście do Parlamentu Europejskiego nawet
stosunkowo niewielkim partiom, niemającym często reprezentacji w parlamentach
krajowych.
Lipcowa ustawa PiS,
która podnosiła realny próg wyborczy do kilkunastu procent, była pogwałceniem
tej reguły i blokowała w gruncie rzeczy samodzielne europejskie aspiracje
wszystkich ugrupowań poza PiS i Platformą. Partia Jarosława Kaczyńskiego byłaby
głównym beneficjentem nowych rozwiązań. Gdyby PiS utrzymał poparcie do
eurowyborów, mógłby mieć ok. 30 deputowanych - mniej więcej tylu, co CDU
Angeli Merkel, co by go wzmacniało w ewentualnych rozmowach o dołączeniu do
największej frakcji - Europejskiej Partii Ludowej.
Dlatego nie wydaje się, żeby weto prezydenta
było ustawką z PiS. W szczególności niemądry wydaje się argument, że Kaczyński
wystraszył się wspólnego startu PO, Nowoczesnej, PSL oraz SLD i dlatego zlecił
prezydentowi weto. Wspólne listy centrowo-liberalno-lewicowej opozycji to
skutek uboczny ordynacji, z którym PiS liczył się od początku prac nad ustawą;
zyski w postaci wzmocnienia własnej reprezentacji w euro- parlamencie,
scementowania układu z partiami Ziobry i Gowina, wykończenia Kukiz'15 i
zablokowania ewentualnej listy eurosceptycznej zdecydowanie przeważały.
Krótko mówiąc, PiS
nie po to uszył sobie ordynację, by mu ją Duda spruł. A dlaczego ją spruł, to
już inna historia. Nie bez znaczenia wydaje się kontekst decyzji - tuż po widowiskowym
głosowaniu w Senacie, gdy PiS utopił pomysł Dudy na referendum, co przypomniało
wszystkim, jak ironicznie brzmi dziś określenie „głowa państwa”.
Ważniejsze niż chęć
małej zemsty na PiS były jednak zapewne kalkulacje dotyczące przyszłości po
wyborach parlamentarnych. Duda gra bowiem nie tylko o poszerzenie swojej bazy
wyborczej w II turze wyborów prezydenckich o zwolenników Kukiz'15 czy PSL. W
Pałacu Prezydenckim marzy się o rządzie koalicyjnym; taka sytuacja stawiałaby
Dudę w roli superarbitra i rozgrywającego. Podtrzymanie istnienia mniejszych
partii - które PiS chce zlikwidować - jest więc dla Dudy żywotnie ważne.
Kluczowe pozostaje
utrzymanie poparcia PiS, dlatego prezydent - inaczej niż przy wecie do ustaw sądowniczych
- publicznie i kuluarowo uprzedził, że nowelizacja ordynacji mu się nie podoba.
Dlatego oficjalna reakcja PiS na weto była stonowana. Żadnej ze stron nie
opłaca się dziś otwarta wojna, moc zachowuje na razie deklaracja Kaczyńskiego,
że to Duda będzie kandydatem PiS w 2020 r.
Plan prezydenta, by pozostając w orbicie
PiS, zadbać o relacje z Kukizem i PSL (a nawet Partią Razem, która wspólnie z
nimi apelowała o weto) - może jednak nie wypalić. Wybory europejskie - które
przez decyzję prezydenta będą dla PiS trudniejsze - przypadają zaledwie kilka
miesięcy przed kampanią parlamentarną. Słabszy wynik partii Kaczyńskiego w
eurowyborach, przetrwanie Kukiz'15 i ewentualne zaistnienie jakiejś nowej
prawicy utrudni walkę PiS o Sejm.
I nawet jeśli straty będą matematycznie niewielkie, rzędu
2-3 pkt proc., to mogą się okazać zbyt duże, by PiS utrzymał samodzielną
większość. A jak PiS straci władzę, to i szanse Dudy na reelekcję zmaleją.
Wojciech Szacki
Pepegi na asfalcie
Skoro los tak chciał, że polecieli obaj,
to niech chociaż wróci tylko jeden.
Prezydent Duda powinien zostać na zawsze w Australii i w
stroju nurka pokazywać podwodnym turystom dwie zatopione - już prawie polskie -
fregaty Adelaide. Nic nie stałoby na przeszkodzie, by równocześnie negocjował
z Amerykanami wyposażenie okrętów w najnowocześniejszą broń. Byłyby wtedy
realnym wzmocnieniem siły naszej Marynarki Wojennej na Pacyfiku.
W ten sposób w
niedorzeczu Wisły jedynym liczącym się kandydatem na prezydenta zostanie
Mariusz Błaszczak. Pacyfista z urodzenia, zniwelował policję, zdziesiątkował
armię, odwołał wszystkie przetargi na zakup nowoczesnej broni, koni i
umundurowania. 15 sierpnia podczas defilady wojskowej, po raz pierwszy w
historii, polska husaria szła w pepegach po asfalcie. Jako prezydent
pokojowego Nobla miałby Błaszczak w kieszeni. Można byłoby wreszcie przechrzcić
lotnisko w Gdańsku. A nawet wprowadzić jedną niekonstytucyjną ustawą kolejną
podmorską kadencję Andrzeja Dudy.
Puszczę dalej wodze
fantazji - na lądzie prezydent Błaszczak, pod wodą prezydent Duda, zaś w
powietrzu, nad miastem, fruwać będzie prezydent Warszawy Patryk Jaki. Jest
jeszcze kosmos. Na orbicie stacjonarnej ze stałym punktem nad Nowogrodzką (36
tys. km od ziemi) czuwać mógłby nad całością niezastąpiony arcybiskup Depo w koszulce
z napisem „Ewangelia”. Tak widzę model przyszłego ustroju państwowego naszej
wyspy tolerancji i wolności.
Na razie - jeszcze
na wolnym powietrzu - Andrzej Duda wyjaśniał australijskiej Polonii, że
bezkrwawa rewolucja w 1989 r. była błędem i dlatego do dziś z wielu instytucji
wciąż trzeba wyganiać komunistów. Oj, co prawda, to prawda. PiS nie musiałby
dziś „z mozołem” (Duda) ratować Polaków „dobrą zmianą”. Kosztuj e nas to
miliardy, ale fachowcy w spółkach Skarbu Państwa są przecież tego warci.
Tchórzliwe zaniechanie sprzed 30 lat łata
teraz jak może premier Morawiecki. Straszy opozycją, która donosi do Brukseli,
a jednocześnie przechwala się, że negocjował warunki przystąpienia Polski do
UE. Owszem, pracował w jednym z zespołów negocjacyjnych. W 1999 r. opublikował
też podręcznik „Prawo europejskie”. Wydawnictwo polecało tę pracę jako
„znakomitą pomoc w poznaniu istoty prawa europejskiego, jego uwarunkowań oraz
funkcjonowania instytucji wspólnotowych”. Tutaj pozwolę sobie spytać: Po jaką
cholerę pan negocjował i pisał? Trzeba było mieć odwagę Rejtana, położyć się
krzyżem i krzyknąć bohatersko: „Nie, po moim trupie”. Dziś Morawiecki i jego
partia za nic mają Brukselę i unijne instytucje, a Parlament Europejski PiS
traktuje niczym luksusowe miejsce zsyłki. Podobno wybierają się tam takie
moralne tuzy jak: Beata Szydło, Anna Zalewska, Marek Kuchciński, Jan Szyszko,
Ryszard Terlecki. Jeśli te krążące po różnych korytarzach dziennikarskie
domysły się potwierdzą, to nasze stadko przy korytku zachrząka wszystkich. Bo
„dzisiaj my wyznaczamy standardy, idee i propozycje, które są kopiowane przez
całą Europę” - mówi premier RP na spotkaniach z wyborcami. A jakże. Szydło
może uczyć Niemców empatii dla niepełnosprawnych, Zalewska doradzać Macronowi
212 godzin religii w szkołach, a Kuchciński, wraz ze swoim urokiem osobistym,
zademonstrować brytyjskiej Izbie Gmin, że można głosować za ustawą, której się
jeszcze nie przeczytało.
Mam wrażenie, że
spada nam na twarze deszcz śliny i wciąż musimy się wycierać, zamiast myśleć i
troszczyć się o tych, którzy przyjdą po nas.
Stanisław Tym
Czarna Hańcza czyści
Jak co tydzień w sobotnie południe
siedziałem z gośćmi „Drugiego śniadania mistrzów” w studiu TVN24 i
dyskutowaliśmy o wydarzeniach ostatnich dni i tygodni: czy właśnie składamy w
Polsce do grobu demokrację, a przynajmniej jej liberalną odmianę, czy mamy do
czynienia z postępującą faszyzacją kraju i systemu „dobrej zmiany”, czy
opozycja ma szansę odwrócenia biegu wydarzeń, czy Tusk odegra jeszcze jakąś
rolę i czy w ogóle chce mu się ją odegrać.
Przy stole
siedzieli Ilona Łepkowska, Grzegorz Kasdepke, Jerzy Radziwiłowicz i Andrzej
Saramonowicz. Trochę się wykłócałem z Andrzejem, że za bardzo odnosi się do
tego, co robi PiS, a tu trzeba próbować tworzyć własną narrację, tak jak
kiedyś PiS narzuciło terminologię podziału na Polskę solidarną i liberalną.
Nie grajmy w ich grę, w której oni ustalają zasady, bo przegramy - mniej więcej
tak tokowałem.
I w którymś
momencie powiedziałem: „PiS ma swoje emocje bazujące na
narodowo-nacjonalistycznych emocjach, na lewicowo-gospodarczych. To na czym ma
budować opozycja? Na przykład ostatnio słyszałem taką rozmowę, że trzeba
narzucić własne reguły gry, nie odnosząc się do PiS - olać tych ich żołnierzy
wyklętych i wszystkie duchy przeszłości i na przykład budować na ’89, nie
przejmując się, że tamci mówią, że zdrada”.
Biorąc poprawkę na
uszczerbki stylistyczne tekstu wypowiedzianego w ferworze dyskusji, jest on
całkowicie jasny: spróbujmy budować własną narrację historyczną. Nie licytujmy
się z prawicą, kto jest bardziej patriotyczny w jej rozumieniu pojęcia, bo to
bez sensu. Nie wiem, czy ten pomysł ma szansę, czy nie, ale jest prosty jak
drut. Przełom roku 1989 jak mit założycielski. Jeden z nielicznych przypadków
w historii Polski, kiedy bezkrwawo udało się coś wygrać. Tyle.
Nie minęła godzina
od programu, gdy prawicowy internet się zagotował: „Meller: olać tych ich
żołnierzy wyklętych” - taki komunikat za sprawą żołnierzy „dobrej zmiany”
poszedł w sieć. I rozpętały się typowa prawicowa histeria oraz festiwal
szczucia. Że zdrajca, Żyd, agent, komunista, wypierdalać z Polski, policzymy
się z wami już niedługo, „naród” odmieniany przez wszystkie przypadki i co to
ten naród zrobi z takimi jak ja. I nieliczne głosy po prawej stronie, że
przecież jak ktoś oglądał program, to doskonale wie, że Meller nie obrażał
żołnierzy wyklętych, tylko mówił o polityce historycznej.
Bo też jak zawsze w
pisowsko-narodowych kampaniach szczucia nie chodzi o to, co zostało faktycznie
zrobione lub powiedziane, lecz o szczucie właśnie i zastraszenie. Nawet nie
mnie, bo ja już niejedną falę prawicowego, czasem pisowskiego, czasem
faszystowskiego, szamba przerobiłem. Chodzi o komunikat do wszystkich, którzy
nie idą w przyszłość w rytm Polskiej Zjednoczonej Narodowo- -Radykalnej Partii
Prawa i Sprawiedliwości. Bardzo prosty komunikat, precyzyjnie ujęty przez
jednego z propagandystów „dobrej zmiany”, a wcześniej aktywistę PZPR, co
skądinąd charakterystyczne, Marcina Wolskiego: „Zasady są jasne: wygrała ta
partia i morda w kubeł!”.
Ten strumień
brunatnej nienawiści budowało tysiące aktywistów, ale najbardziej
charakterystyczne są dwa. PiS-owski produkt eksportowy na rynek anglosaskich mediów,
poseł Dominik Tarczyński, który napisał, że „olać to mogę twoją matkę” i
wspierający go w publicznym radiu towarzysz Marek Król: „Jestem za
Tarczyńskim. Meller jest z bardzo mocnymi sowieckimi korzeniami, a sowieckie
jak nie dostanie w dziób, to nie zrozumie. I tak trzeba postępować z ludźmi o
mentalności sowieckiej”. Kto jak kto, ale były komunistyczny aparatczyk, co się
dochrapał sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, na pewno coś wie o mentalności
sowieckiej. I ewidentnie tęskni za latami 80., kiedy tacy jak ja za sprawą
takich jak on „dostawali w dziób”.
W morzu głosów
wsparcia najczęściej padało pytanie, czy pozwę brunatną gwiazdunię PiS do sądu.
Odpowiadałem cytatem z Władysława Bartoszewskiego, który zapytany, czy
oskarżenia Macierewicza, że ministrowie spraw zagranicznych III RP byli
sowieckimi agentami, go obrażają, rzekł: „Kiedy ktoś mnie po pijaku obrzyga w
autobusie, to nie jest obraza. To jest obrzydliwość”. To nie mój problem, lecz
PiS, którego promowaną twarzą jest Tarczyński.
A ja, namówiony
przez znajomych z Suwalszczyzny, założyłem maskę, piankę i płetwy i popłynąłem
z nimi podziwiać podwodny świat Czarnej Hańczy, która zmyje nawet rzygi Króla
i Tarczyńskiego.
Marcin Meller
Sodomici wszystkich krajów
Widmo krąży po Polsce - widmo sodomii. Jak
informuje korespondent PAP w Sodomie, wypowiedź polskiego ministra obrony i
magistra nauk historycznych Mariusza Błaszczaka, który określił Paradę Równości
w Poznaniu jako „paradę sodomitów”, została bardzo źle przyjęta w tamtejszych
kręgach miarodajnych. Sodoma i Gomora uparcie walczą ze swoim negatywnym
wizerunkiem celowo kolportowanym za granicą. Wprowadziły już nawet karę
obcięcia języka za głoszenie, jakoby oba miasta słynęły z zepsucia, wyuzdania,
perwersji i niegościnności, za co spotkała je surowa kara boska.
Sodomici poczuli
się wręcz dotknięci słowami polskiego ministra i to nie w taki sposób, w jaki
lubią być dotykani. Owszem, sodomita lubi być dotykany (i to jak!), ale
bardziej subtelnie, niż to robi minister. Podkreśla się, że Błaszczak jest
zaufanym prezesa Kaczyńskiego, znanego z miłości do zwierząt, zwłaszcza
futerkowych. Skąd więc taka niechęć polskiego ministra do zoofilii, która
stanowi ważną część sodomii, najwyższą formę zbliżenia człowieka i zwierzęcia?
- Tutejsze władze
są przewrażliwione na punkcie wizerunku Sodomy jako ważnego ośrodka,
położonego strategicznie w samym sercu Bliskiego Wschodu, w dolinie Jordanu, i
unikalnej oferty turystycznej miasta - donosi PAP. Spragniony rozrywek turysta
znajdzie tu wszystko - homoseksualizm, kazirodztwo (biuro podróży Fuj oferuje
przyjazdy całymi rodzinami), zoofilię, bestialstwo, sadyzm, kobiety nieczyste,
szukające grzechu w okresie menstruacji. „You name it - we f... it” - brzmi slogan
agencji turystycznej.
Opozycja totalna w Polsce zaciera ręce z
powodu napiętych stosunków z Sodomą. Rzecznik rządu polskiego powiedziała, że
minister użył słowa „sodomici”, nie mając nikogo ani niczego konkretnego na
myśli. - Minister nie ma nigdy nic na myśli - ripostuje lider opozycji
totalnej. Zapytana, czy minister zgadza się z prawem Mojżeszowym, które
przewidywało karę śmierci dla człowieka i zwierzęcia, jeśli miało miejsce
przekazanie nasienia, rzecznik odpowiedziała, że spraw prywatnych nie
komentuje. „Polki i Polacy wysoko cenią sodomitów. Nasza przyjaźń oparta jest
na twardym fundamencie” - deklamowała. Przeciwnicy rządu - dodała - zamiast
skorzystać z prawa do milczenia, usiłują bezskutecznie podważyć kompetencje
ministra obrony. - Minister nie miał niczego konkretnego na myśli - powtórzył
rzecznik prezydenta Dudy, zwany „Łapą”.
Media antysodomickie usiłują tłumaczyć wypowiedź Błaszczaka
jego krótkim stażem jako ministra obrony. Na swoim poprzednim stanowisku, jako
minister spraw wewnętrznych, Błaszczak utrzymywał, że Polska jest już krajem
bezpiecznym dla ludzi i dla zwierząt, wolnym od zboczeńców, jakich pełno było
przez poprzednich 8 lat. Sodomici mieli już podobno być odsunięci od władzy
przez suwerena, a tymczasem na demonstracji w Poznaniu pojawiło się ich 5
tys., ale to wąski margines. „Zapraszamy turystów i zwierzęta, zapraszamy
wszystkich oprócz uchodźców” - usiłował ratować sytuację minister Błaszczak.
Słowa ministra obrony godzą w tradycyjną
przyjaźń z Polską - pisze „Głos Sodomity”. Przyczyną napiętych stosunków jest
niezrozumienie przez Polaków, na czym polega grzech sodomii - czytamy. Jest to
przede wszystkim grzech niegościnności, a nie seks. Sodomici nie chcą obcych w
swoim mieście, lubią dokazywać aż do przesady, ale w swoim gronie. Obcym mówią
„nie” i za to Jahwe ich pokarał.
Bywało, że godzili
się na wpuszczenie wędrowców za mury miasta, ale tylko po to, „żeby poswawolić”
- wyjaśnia jeden z nich. Ofiarowali nawet przybyszom córki Lota, ci jednak nie
przyjmowali ofiary, czym wzbudzali gniew sodomitów, którzy mają swoją godność.
Czując się urażeni, postanowili intruzów zgwałcić, przez co stali się symbolem
zła, przede wszystkim niegościnności, tak, niegościnności, za co spotkała ich
ze strony niebios zasłużona kara - deszcz siarki, ogień, sól i dym.
W kołach politycznych Sodomy mówi się, że
właśnie ta niegościnność łączy Sodomę z Warszawą, która mówi „nie” uchodźcom,
jacy niechybnie zaczęliby swawolić na różne sposoby w niewinnej Polsce. Atutem
Sodomy i Gomory dla Polski jest strategiczne połączenie obu miast nad Morzem
Martwym, dzięki czemu Trójmorze można by przekształcić w Czwórmorze.
W Warszawie
podkreśla się, że jedyny uczciwy w Sodomie był bratanek Abrahama, który
nazywał się Lot, i to od niego pochodzi nazwa polskich linii lotniczych.
„Zbudujemy największy hub na Morzu Martwym. Dla nas nie ma rzeczy niemożliwych.
Ożywimy Morze Martwe” - powiedział znany wizjoner polski premier. - Berlin,
Paryż, Bruksela, Moskwa, jeszcze tylko Sodoma nam potrzebna - sączy jad
opozycja totalna.
Konflikt
Sodoma-Warszawa stał się głośny i szkodliwy dla Polski. Dlatego dyplomacja
polska stawała na głowie, żeby uchronić kraj przed tak zwanym efektem
Błaszczaka. Sodomici wszystkich krajów, działając świadomie i w porozumieniu,
zaczęli jątrzyć przeciwko Polsce, groziła nam nawet izolacja. W wyniku
dyskretnych działań agencji wywiadu Sodomy i Warszawy przedstawiciele obu
stron spotkali się w Bejrucie w celu przygotowania wspólnej deklaracji.
„Całkowicie bezpodstawne są sugestie, jakoby
Sodoma i Gomora były synonimem zła. Podobnie Warszawa jest wyłącznie synonimem
dobra” - czytamy w deklaracji. - „Obie strony potępiają homoseksualizm,
zoofilię, obżarstwo, kazirodztwo oraz niegościnność. Żadne z nas nie będzie
folwarkiem zboczeńców, którzy usiłują narzucić nam swoją wolę” - podsumował
minister. Rządowy wierszokleta, autor rymowanych przekazów dnia, dodaje otuchy:
„Berlin i Sodoma - wygramy z obydwoma!”.
Daniel Passent
Dziecinnie proste sprawy
Parada wojskowa 15 sierpnia przypomniała mi
coś z głębokiego dzieciństwa. Rodzice kupowali mi (a czasem sam kupowałem w
kiosku, jak dostałem od nich parę groszy), ołowiane żołnierzyki. A właściwie
nie tyle żołnierzyki, ile malutkie figurki rycerzy z ołowiu, z którymi się nie
rozstawałem. Wśród nich wyróżniała się jedna - księcia Witolda na koniu w pozie
znanej z „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki. Witolda można było zdejmować z konia
i sadzać nań z powrotem, co było niezwykłą atrakcją. Gdy w wieku bodajże
dziewięciu lat poszedłem na seans „Krzyżaków”, przez trzy czwarte filmu albo i
dłużej siedziałem jak na szpilkach, wyczekując scen z bitwy, by w niej wypatrzeć
Witolda. Swojego trzymałem w zaciśniętej piąstce. Książę pojawił się na
ekranie, ale wyglądał zupełnie inaczej, co mnie rozczarowało. Mój ubrany był w
czerwony żupan - ten w filmie miał zbroję z grubych łusek metalu. (Na potrzeby
felietonu sprawdziłem - była z sosnowych klocków, bo metal był za ciężki dla
aktora).
W tamtych czasach
nie robiono rekonstrukcji bitew. Nie było to potrzebne. Wystarczały nam
wyobraźnia i miecze z patyków na podwórku. Ale prawda jest taka, że oddałbym
wówczas wszystko, by zobaczyć prawdziwego rycerza. Wokół grasowała komuna, ale
jestem pewien na tysiąc procent, że gdyby w tamtym czasie odbyła się podobna
parada, ojciec AK-owiec zabrałby mnie na nią na pewno, choć za jej organizacją
musiałby stać Gomułka. Bo poza światem polityki i indoktrynacji istnieją
widowiska i emocje, ludzie uwielbiają oglądać rzeczy niezwykłe, które można
przeżyć samemu czy pokazać dzieciom raz na wiele lat. Mnie więc nie zdziwiło
te sto tysięcy ludzi z hakiem wzdłuż Wisłostrady, bo takie same tłumy widziałem
na Paradzie Pułaskiego w Chicago. Mnie zdumiała programowa szydera opozycji z
tego widowiska. Miało być w zamiarze walenie w PiS - wyszły kpiny i memy ze
statystów przebranych za wojów i rycerzy, na koniach i bez, wyśmiewanie idących
pieszo husarzy („może by im dać konie z Janowa, he he he?”). Były, o czym
pewnie nie pomyśleli, kpiną z milionów ludzi, dla których było to fascynujące
przedstawienie, i z ich dzieci niemogących od tego widoku oderwać oczu.
Pokazali im swoje zadarte nosy. I zero zrozumienia dla marzeń.
Takich wpadek
polski świat polityki ma mnóstwo. Tak jakby nie widział ludzi. Polską
wstrząsnęły wyniki badań, według których 63 proc. społeczeństwa lubi słuchać
disco polo i to jest muzyka ich pierwszego wyboru. Wywołało to powszechne
załamanie. Słowo „powszechne” jest o tyle nie na miejscu, że właśnie miłość do
disco polo jest zjawiskiem powszechnym - 63 proc., gdyby tak ciachnąć mieczem,
to jest ze 20 mln ludzi. Więc mnie nie zdziwiły wyniki badań, bo to po prostu
wiem - widziałem festiwal w Ranczo Łoje. Mnie zdumiało to, jak wielu moich
bliskich znajomych załamało się z tego powodu. Oni by bardzo chcieli, żeby to
była inna muzyka - żeby to był jazz, rock, Grechuta, no najwyżej pop czy
reggae, cokolwiek, byle nie disco polo. Tymczasem wystarczy pojechać parę
kilometrów poza miasto, a najlepiej na głęboką wieś, i zapytać mieszkańców o
Johna Coltrane’a. Kultura to jest twór samoistny, środowiskowy, wynika z
tradycji i otoczenia, z religii, przenika z pokolenia na pokolenie, korzenie ma
stałe. Blues w Polsce? A niby skąd? Mieliśmy tu czarnoskórych niewolników?
Chopin komponował jak Gershwin? Co tu jest bliższe polskiej krwi - jazz czy
oberek? Jesteśmy w jakimś sensie wyjątkowi w tym względzie, bo nigdy nie
słyszałem, by Rosjanie wyszydzali grane dyskotekowo czastuszki, Latynosi - legendarną
Selenę, Amerykanie - polkę (której przyznają Grammy), Niemcy - bawarskie
kawałki akordeonowe, przy których wyskakują od stołów pod sufit, choć przecież
mają na koncie Beethovena i Scorpionsów.
Pogarda wobec disco
polo to, niestety, lekceważenie milionów ludzi, którzy z jakichś powodów tę
muzykę pokochali. To jest powiedzenie im: „Boże, jacy wy jesteście
prymitywni!”. I oni to właśnie słyszą z ust inteligencji. A przecież
polityczna opozycja ma w szeregach wielu intelektualistów, którzy taki pogląd
serwują na co dzień. Teraz wyobraźcie sobie sympatie polityczne ludzi, którymi
się bezprawnie poniewiera. Oni czują, że są odpychani. Podobnie jak miłośnicy
rycerzy, parad.
To są w sumie
bardzo proste sprawy. Aż nie wiem, dlaczego o nich piszę. Może dlatego, że chciałbym,
by ludzie mieli więcej szacunku dla innych, no i trochę więcej wyobraźni. n
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz