Kłamstwo +
Jednym z owoców rządów PiS jest redefinicja
pojęcia „prawda”. Prawdą nie jest to, co nią jest. Jest nią to, co za prawdę
uznaje 40 procent Polaków, a w każdym razie, co owe 40 proc. potrafi
zaakceptować, nawet wiedząc, że to kłamstwo.
Z lawiną kłamstw
tej władzy jest jak z dziurawym w stu miejscach dachem. Zatkasz jedną dziurę,
czyli sprostujesz jedno kłamstwo, a tu już cieknie przez sto innych. Charakter
zadania tych, którzy PiS-owskie kłamstwa ujawniają, znalazł swój wyraz
literacki w mitologii greckiej, w opisie stanowiska pracy i zakresu obowiązków
niejakiego Syzyfa.
Kilka przykładów
dziur w dachu, przez które kłamstwa wyciekały w ostatnich dniach - wyrok TSUE
w sprawie ekstradycji Polaka „jest zgodny z oczekiwaniami rządu”; na zdjęciu z
Edwardem Gierkiem jest Małgorzata Gersdorf; prof. Gersdorf nie jest już I
prezesem Sądu Najwyższego; projekt zmian w ustawie o SN przygotowali posłowie;
winę za odrzucenie pomysłu z referendum w sprawie konstytucji ponoszą senatorowie
PO. We wszystkich tych twierdzeniach jest tyle prawdy co w jednej ze złotych
myśli premiera Morawieckiego: „Polska piłka nożna odradza się jak polska myśl
państwowa”. Przy czym temu ostatniemu zdaniu można by chociaż przypisać jakiś
sens, gdyby tylko było wypowiadane szyderczym tonem.
Dość
rozpowszechniona jest opinia, że rządzący dziś Polską patologiczni kłamcy
kłamią tak nałogowo, bo inaczej nie umieją, oraz dlatego, że nisko wyceniają
kwalifikacje intelektualne swojego elektoratu. Jedno i drugie wyjaśnienie jest
trafne, ale oba są niepełne. W toporną i głupawą propagandę „Wiadomości” TVP w
istocie mogą uwierzyć ludzie, którzy nie są nadmiernie przenikliwi. Ale wcale
nie jest tak, że kłamstwa uchodzą ludziom władzy na sucho, bo popierają ją
sami głupcy. I mam na to dowód statystyczny. Oglądalność „Wiadomości” spada
dramatycznie, ale poparcie dla PiS wcale nie. Wniosek? Całkiem spora część
elektoratu PiS doskonale wie, że władza serwuje bezczelne kłamstwa i nawet
wielu jej zwolennikom nie chce się tych głupot słuchać. Ale jednocześnie
ludzie ci od władzy się nie odwracają. Nie robią tego, bo kłamstwa te
odgrywają według nich inną rolę - doprowadzają nas do furii i upokarzają. Są
więc ważnym elementem programu Zemsta+, dla pozycji obecnej władzy równie
ważnego, a może nawet ważniejszego niż 500+.
Władza kłamie więc
tak często i gęsto nie tylko po to, żeby okłamać, ale w równym stopniu, żeby
dokuczyć. Kiedy pan Karczewski mówi, że senatorowie PiS nie głosowali przeciw
pomysłowi referendum z szacunku dla prezydenta Dudy, a senatorowie PO nie
poparli referendum, bo nie potrafią się wznieść ponad nienawiść, to przecież
nie tylko kłamał. W gruncie rzeczy przede wszystkim się bawił. Mówił mniej
więcej tyle: nie ma takiej bredni, której nie powiemy. Absurdy to tylko kulki,
którymi dla zabawy żonglujemy. I co nam zrobicie?
Poparcie dla PiS
jest mniej więcej takie jak poparcie Amerykanów dla Donalda Trumpa. Zwolennicy
Trumpa - podobnie jak zwolennicy PiS - nie są w komplecie intelektualnie niesprawni.
Ich nienawiść do oponentów prezydenta jest po prostu silniejsza od ich
umiłowania prawdy. Jeśli kłamstwo może pognębić demokratów i liberałów,
akceptują je. Zawsze można, również dla zabawy, powiedzieć - jak ostatnio
Trump po wpadce na konferencji z Putinem: przejęzyczyłem się. Ewentualnie jak
Karczewski - przeprosić tych, którzy „niesłusznie poczuli się dotknięci”, a
więc nie przeprosić tych, którzy dotknięci poczuli się całkiem słusznie, czyli
nie przeprosić nikogo. Oto przeprosiny jako dodatkowe splunięcie w twarz.
Ponieważ jednym z
fundamentalnych celów nawałnicy kłamstw jest upokarzanie tych, którzy władzy
nie lubią, jedyną formą obrony, poza prostowaniem kłamstw, jest reagowanie na
nie szyderstwem i śmiechem, a nie złością. Tylko wtedy kłamca wychodzi na
głupca, a nie wszechwładnego oprawcę. Jeśli nie możemy im zamknąć ust, możemy
ich przynajmniej pozbawić satysfakcji.
Używanie kłamstw
jako narzędzia sprawowania władzy korumpuje moralnie słuchaczy. Deprawacja
jest nieunikniona, gdy organizm uodparnia się nawet na kłamstwa horrendalne. W
atmosferze wszechogarniającego kłamstwa prawda z braku tlenu umiera.
Każdy autorytarny
reżim dzieli społeczeństwo, a potem kłamie, by utrzymać spoistość swoich
zwolenników, demonizować wroga i racjonalizować swe porażki i podłości. Tej lawiny
nie zastopuje nic poza pozbawieniem kłamców władzy.
Kaczyzm, w sensie
stosunku do prawdy, ma walor spontaniczności - PiS-owcy kłamią chętnie i z
radością. Ma jednak także cechę systematyczności typowej dla goebbelsizmu i
bolszewizmu. Komuniści kłamali systemowo, ale rytualnie, bez tej rozkoszy co
PiS-owcy. W tym sensie państwo PiS to jednak coś więcej niż PRL bis. Jest to
system w wielu punktach bardziej perwersyjny, a więc i bardziej niebezpieczny.
Tomasz Lis
Patryk Jaki - nieznany bohater powstania warszawskiego
Ktoś, kto ogląda tak
zwane media publiczne, mógłby dojść do wniosku, że Powstanie Warszawskie
wybuchło po to, by dać godną oprawę kampanii wyborczej Patryka Jakiego na
stanowisko prezydenta Warszawy.
Oto 1 sierpnia rano przed tablicą upamiętniającą podpisanie
rozkazu rozpoczęcia walki przez płk. Antoniego Chruściela „Montera” Jan Józef
Kasprzyk dziękował w imieniu powstańców warszawskich „ministrowi Patrykowi
Jakiemu”. Powodem podziękowania powstańców była „inicjatywa budowy domu
weterana”. Jaki ma tytuł akurat pan Kasprzyk – dziennikarz „Gazety Polskiej i
polityk PiS – do dziękowania w imieniu powstańców Patrykowi Jakiemu? Bliżej nie
wiadomo. Może poza tym, że jest szefem Urzędu ds. Kombatantów, a został nim,
dlatego że na miesięcznicach smoleńskich pokazywał się zawsze blisko prezesa
Jarosława Kaczyńskiego.
Powstańcy przybyli na uroczystość skwitowali podziękowania
pana Kasprzaka za łaskę, która spłynęła na nich ze strony ministra Jakiego,
wątłymi, gasnącymi brawkami. Taki dom zresztą powstaje, jak przypomniał ratusz,
przy ul. Hrubieszowskiej 9. Żenada objęła zaś całość tego przedsięwzięcia
niczym narastający upał.
Wrażliwość Jakiego uraził spot kontrkandydata sprzed 9 lat
Sam Patryk Jaki stał się centralną postacią tychże
uroczystości. Co prawda dzień wcześniej polityk PiS nie zdążył złożyć wieńca
pod pomnikiem Powstania Warszawskiego, ale tylko dlatego, że śpieszył się do
telewizyjnych „Wiadomości” na 19.58. Właśnie on, politolog z Opola, został tam
zaproszony do komentowania 74. rocznicy powstańczego zrywu. Jednak zanim do
tego doszło, z wyrazem smutku na twarzy mówił, jak bardzo w jego wrażliwość na
tragedię Powstania Warszawskiego ugodził spot kontrkandydata w wyborach
prezydenta miasta Rafała Trzaskowskiego. Wedle jego opinii Trzaskowski kpił i
pogardzał powstańcami. Aby nikt nie podejrzewał, że chodzi o kampanię wyborczą,
stwierdził: „Albo wybierzemy samorząd, który nie będzie przepraszał za śmianie
się z powstańców, albo opcję kierującą się wartościami patriotycznymi”.
Chodzi o scenkę, którą aktor Michał Żebrowski nakręcił przy
okazji pracy nad „Kordianem” Juliusza Słowackiego w 2009 roku, w której
wspierał Rafała Trzaskowskiego w wyborach. Przedwczoraj, ku zaskoczeniu jego
twórców, pisowska propaganda dopisała jej nowy sens. Wedle niej scenka, w
której gra Żebrowski, jednoznacznie odnosi się do rozstrzeliwania powstańców
warszawskich.
Na podobnej zasadzie w „Dobrym wojaku Szwejku” oberżysta
Palivec za stwierdzenie: „Muchy obsrały Najjaśniejszego Pana”, został skazany
za zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda.
Wybitny aktor poruszony tym, co się stało, wyzywany od kilku
dni w internecie od zdrajców, bydlaków, kanalii, przypomniał w
„Rzeczpospolitej”, że rodzina Trzaskowskiego ginęła w Powstaniu Warszawskim,
ale jak się wydaje, używanie cywilizowanego języka w tym starciu przekreśla
jego szanse.
Świadectwo dają powstańcy
PiS od jakiegoś czasu ma problem z powstańcami warszawskimi,
którzy jakoś gremialnie nie odczuwają zachwytu „dobrą zmianą”. W przeszłości protestowali
przeciwko gwizdaniu przez pisowskich kiboli na ich kolegę z powstania
Władysława Bartoszewskiego. Rok temu była awantura z ministrem Antonim
Macierewiczem, który w poczet powstańców chciał zaliczyć „poległych w
Smoleńsku”, a za wzór dla młodzieży postawił „żołnierzy wyklętych”.
W tym roku miarą szacunku dla powstańców było trzymanie
przez marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego pod bramą Sejmu opiekunki cmentarza
na Woli Wandy Traczyk-Stawskiej. Pani Wanda, ps. „Pączek”, miała jakoby
zagrozić jego bezpieczeństwu. Teraz w rocznicę powstania pani Wanda
protestowała przeciwko wykorzystywaniu w prawicowych mediach wizerunku boksera
Mike’a Tysona, skazanego za gwałt, z powstańczą opaską.
Nieszczęściem dla władzy PiS i polityków podobnych do jej
kandydata na prezydenta Warszawy jest to, że jeszcze nieliczni powstańcy chodzą
po świecie, dając świadectwo tego, co jest przyzwoitością, a co hucpą. Inaczej
najważniejszym bohaterem Powstania Warszawskiego byłby Patryk Jaki lub może
Mike Tyson.
Paweł Wroński
Żebyście wiedzieli
Opozycja
powinna cały czas tłumaczyć funkcjonariuszom policji i służb, prokuratorom,
sędziom i urzędnikom, gdzie jest granica lojalności wobec rządzących. Bo jeśli
ją przekroczą, zostaną po zmianie władzy ukarani.
Najżywiej dyskutowanym tematem tygodnia
poprzedzającego okres wakacji politycznych było to, czy Kaczafi wysłał policyjnych
siepaczy, by tłamsili protestujący w obronie sądów żywioł liberalny, czy też
taka opinia to przesada. Bezstronny ogląd rzeczywistości skłania do wniosku, że
jeśli nawet ze strony funkcjonariuszy doszło do przekroczenia jakichś granic,
to było ono nieznaczne. Z drugiej strony ekscesy demonstrantów ograniczyły się
do wskakiwania na barierki oraz sprejowania i wykrzykiwania „Wypie...” oraz
skandowania „wolne sądy”.
Zawsze najłatwiej
liberalnie zawstydzać policjanta, który jest pod ręką. Problem polega jednak na
tym, że policja naprawdę jest używana w walce z tymiż demonstrantami, ale nie
robi tego prewencja tylko dochodzeniówka, czasami gwałcąc prawo, a zawsze
zdrowy rozsądek i przyzwoitość. Podajmy trzy przykłady.
Po pierwsze, w
zeszłym roku Komenda Stołeczna Policji opublikowała wizerunki demonstrantów o
nieustalonej tożsamości bez podstawy prawnej (można to robić w przypadku
podejrzenia o przestępstwo, ale wtedy chodziło o wykroczenia). Założonym celem
było zastraszenie.
Po drugie, policja
z uporem godnym lepszej sprawy taśmowo kieruje wobec różnych demonstrantów
wnioski o ukaranie z Kodeksu wykroczeń, choć sądy większość spraw umarzają.
Założonym celem jest nękanie.
Po trzecie,
ostatnio policja postawiła kobiecie, która przed biurem poselskim Krzysztofa
Czabańskiego, w swoim czasie członka PZPR, wysprejowała napis„PZPR” groteskowy
za rzut „propagowania ustroju totalitarnego” choć chodziło tu o banalne
wykroczenie. Celem było zastraszenie.
Nie są to
oczywiście jakieś straszliwe represje, ale mamy tutaj do czynienia z nękaniem,
lekkim zastraszaniem i obrzydzaniem życia przeciwnikom PiS przez policję. Można
powiedzieć „od łyczka do rzemyczka”.
W miękkich represjach policji wobec
przeciwników rządu uwagę zwracają trzy kwestie.
Po pierwsze,
policja wie, że stąpa po kruchym lodzie i zasłania się prokuraturą - że to ona
jej kazała. Problem polega na tym, że poza śledztwami prowadzonymi przez prokuratora
tenże nie może nic policji „kazać”.
To pokazuje, po
drugie, że ścichapęk Zbigniew Ziobro przejmuje polityczne kierownictwo nad
pionem kryminalnym policji, a pisowscy ministrowie spraw wewnętrznych na to nie
reagują, bo zapewne nie wiedzą, o co chodzi. Ja pisowskim ministrem spraw
wewnętrznych byłem i o co chodzi, dobrze wiem. W lutym 2007 r. podałem się do
dymisji z tego stanowiska (gdybym się nie podał, to zostałbym zdymisjonowany),
a podstawowym zarzutem było to, że „dałem się omotać generałom policji, którzy
chronią przestępców”. A chodziło m.in. o to, że policja nie chciała bez końca przedłużać
operacyjno-rozpoznawczych podsłuchów telefonicznych osób, które sobie wytypował
prokurator generalny Zbigniew Ziobro, a ja ją w tym wspierałem. No bo jeśli przez
pół roku nie ma uzysku operacyjnego z podsłuchu, to przedłużenie go o kolejne
trzy miesiące nie ma sensu i lepiej podsłuchiwać tych, którzy rzeczywiście
przestępstwa popełniają, a nie tych, których koniecznie chce posadzić pan
Ziobro.
Po trzecie, zwraca
uwagę to, że używanie policyjnej dochodzeniówki do gnębienia przeciwników PiS
nie spotkało się dotąd z żadną poważną kontrakcją opozycji parlamentarnej,
która nie tłumaczy oficerom policji, w jakich okolicznościach powinni
powiedzieć non possumus i zażądać polecenia na piśmie.
To milczenie jest przekazem: róbta co
chceta, a jak dojdziemy do władzy, to będziemy was czyścić po naszym uważaniu.
Pozostawienie samym sobie policjantów przez opozycję to tylko czubek góry
lodowej. Samemu sobie został pozostawiony cały aparat państwa: sędziowie,
prokuratorzy, policjanci i inni funkcjonariusze, żołnierze, urzędnicy. Oni
wiedzą, że łaska wyborcy na pstrym koniu jeździ i w końcu władza się zmieni, pojawią
się nowe miotły i będą czyścić.
Ci ludzie jawnego buntu nie wzniecą, będą się adaptować do
okoliczności, ale chcieliby wiedzieć, jakie są nieprzekraczalne granice.
Wiedzą, czego oczekuje od nich ta władza - i większości z nich to się nie
podoba - ale nie wiedzą, jakie są oczekiwania przyszłej władzy.
Sprawą pierwszej
ważności jest zatem sformułowanie przez całą opozycję „Kodeksu dobrych praktyk
na czas zły” dla tych wszystkich, którzy czują się sługami Rzeczpospolitej, a
nie PiS. Tego rodzaju zestaw bezpieczeństwa i higieny pracy dla funkcjonariuszy
publicznych powinna określić opozycja, pokazując także pewność siebie; teraz
nie ma ona - jak mawiano w I Rzeczpospolitej -„władzy miecza i chleba”, ale
wie, że będzie ją miała, i już teraz wie, jak jej użyje.
A zacząć należy od pisowskiego naboru na
sędziów Sądu Najwyższego. Apelowałem już oto do opozycji i nic, ale kropla
drąży skałę, więc apel ponawiam. W największym skrócie chodzi o to, by pisowski
nabór do SN wiedział, że jeśli weźmie udział w niekonstytucyjnych wyborach I
Prezesa SN, to po zmianie władzy pożegna się ze stanowiskami w tymże sądzie i
wyleci z zawodów prawniczych, czyli będzie mógł machać łopatą. A jeżeli awans
od PiS wezmą, ale go poprzez udział w wyborach I Prezesa nie skwitują, to mogą
liczyć na emeryturę sędziego SN i dalsze funkcjonowanie w zawodach prawniczych.
Do tego niezbędna jest solenna deklaracja całej opozycji, że po objęciu władzy
taką ustawę uchwali. Potrzebne są też takie wskazówki dla innych
funkcjonariuszy publicznych - uwzględniające specyfikę zagrożeń, z jakimi się
spotykają, oraz naturalne dla nich tendencje oportunistyczne wobec każdej
władzy, I równie naturalne dążenie, by w ramach bezpieczeństwa własnego
zachowywać się przyzwoicie.
Opozycja naprawdę
ma narzędzia, by oddziaływać na aparat państwa. Ale skandowanie „Wypier...” to
nie jest żadna polityka, tylko proste rozładowywanie frustracji.
Ludwik Dorn
Matczak na prezydenta?
Przepraszam pana profesora, że wysyłam w
jego stronę pocałunek śmierci, bo kandydaci i pretendenci budzą u nas złość i
zawiść, same niskie uczucia. Gdy tylko w „Loży prasowej ”TVN24 wspomniałem
prof. Marcina Matczaka (rocznik 1976) jako ewentualnego kandydata opozycji na
prezydenta, prawica wyszczerzyła do mnie zęby, wypominając w internecie moje
„grzechy plus”, nie tyle po to, żeby zdyskredytować mnie, bo ja nie stanowię
żadnego zagrożenia, tylko żeby dotknąć profesora, którego się widocznie boją.
Zagrożenie
demokracji zaskoczyło partie opozycyjne, które nie mogą się dogadać do dziś i
nie mają wspólnego lidera. Tymczasem wybijają się 40-latkowie. Wśród
prawników, których rola niepomiernie wzrosła, bo atak Ciemnogrodu jest na sądy
i na konstytucję, zapanowało wielkie poruszenie i liczne dowody oporu wobec
ponurej zmiany. Obok areopagu osobistości powszechnie znanych (wszyscy „na
nie”), takich jak: prof. prof. Adam Strzembosz, Ewa Łętowska, Andrzej Zoll,
Zbigniew Safjan, Wojciech Sadurski, Andrzej Rzepliński, Mirosław Wyrzykowski,
Monika Płatek, pojawili się także młodsi, wśród których wyróżniają się
publicznie Marcin Matczak, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, i dr Adam
Bodnar, rzecznik praw obywatelskich, znienawidzony przez Piotrowicza i spółkę.
Od kilku lat prof.
Matczak nie schodzi z pierwszej linii walki z bezprawiem. „Czeka nas chaos” -
ostrzega w „Newsweeku”. Mówi wprost o „rażącej napaści na prawo”. W rozmowie z
„Tygodnikiem Powszechnym” (2016 r.) mówił: „Ostatnie zmiany w prawie karnym
pozwalają uzyskiwać władzy dowody przeciwko tobie w sposób nielegalny, o ile
tylko nie będzie się ciebie zabijać lub torturować - wszystkie chwyty są
dozwolone”. „Prokurator zostaje zwolniony z odpowiedzialności za »rażącą obrazę
prawa«, jeśli działał w interesie społecznym. Inne prawo brutalnie ingeruje w
dziedziczenie ziemi rolnej, jeszcze inne, właśnie zaproponowane prawo, nie
pozwala zorganizować protestu, takiego np. jak czarny marsz kobiet, jeśli w
tym czasie ma się odbyć zgromadzenie państwowe lub kościelne”.
Rozważając, dlaczego
„nasi przedstawiciele” uchwalają takie prawo, Matczak pisał: „Demokracja zwykła
polega na rządach większości, która może mieć pokusę zrealizowania własnych
celów przy naruszeniu praw mniejszości, czyli tych obywateli, którzy przegrali
wybory. Demokracja konstytucyjna także pozwala realizować cele większości, ale
tylko przy poszanowaniu praw mniejszości”.
„Mimo protestów na ulicach, mimo próśb
prezydenta USA, mimo rekomendacji UE, Trybunał Konstytucyjny jest od roku
sparaliżowany (...). To jest nie do pomyślenia, by o publikacji wyroku władzy
sądowniczej decydowała władza wykonawcza” - pisał. Rząd nie ma prawa oceniać
Trybunału - mówił. Trybunał zostanie zdobyty i całkowicie podporządkowany
obecnej większości parlamentarnej - ostrzegał. Na pomyśle prezydenckiego
referendum konsultacyjnego nie zostawił suchej nitki (słusznie!).
„Schemat jest zawsze ten sam: do władzy
dochodzi partia, która za nic ma konstytucję i krzyczy, że skoro ludzie ją
wybrali, to może wszystko. Nawet łamiąc prawo. To wielka bzdura. Po to wymyślono
konstytucję i trójpodział władzy, żeby nie wolno było zrobić wszystkiego. Drugą
wojnę światową wywołał ktoś, kto demokratycznie doszedł do władzy i mógł
wszystko” - pisał. Mówienie, że „jeszcze nie jest tak źle”, nie trafia do profesora.
„Jeden z dziennikarzy powiedział mi: »Nikt do nas nie dzwoni i nie mówi kogo
zapraszać, a kogo nie. My po prostu sami wiemy«” - pisze prof. Matczak. Sam
tego ostatnio doświadczyłem. Zadzwonił X z medium publicznego i pyta, czy może
zacytować mój felieton. - Oczywiście, będę zaszczycony - odpowiadam. - Ale bez
nazwiska, bo mi nie puszczą - zastrzega się X. - To może chociaż wspomnieć, że
felieton jest z POLITYKI? - Nie, też nie puszczą.
Potem usłyszałem na
antenie fragmenty felietonu i komplementy od X, ale bez nazwiska. Dokładnie tak
było w PRL. Nie widać było listy proskrypcyjnej, ale było wiadomo, kto jest
trefny. „Jeden dzień...” Sołżenicyna z trudem poszedł w POLITYCE, pierwszy
wywiad z czołówką Solidarności czekał na zgodę tygodniami, ale ile tekstów i
nazwisk „poległo”, to można znaleźć w „Czarnej księdze cenzury w PRL” Tomasza
Strzyżewskiego.
Marcin Matczak jest świetnym mówcą, to typ
charyzmatycznego trybuna i wyborny publicysta. Łączy młodość i doświadczenie.
Mówi prosto: białe jest białe, czarne - czarne. Żywy, aktywny, dwoi się i troi,
by ratować ojczyznę przed nieszczęściem, nie oszczędza się, uczestniczy w
protestach, manifestacjach, konferencjach, spotkaniach dyplomatycznych - i
wszędzie jest słuchany, jest sobą i nie słyszałem, żeby palnął coś, czego potem
musiałby się wstydzić. Na pytanie, gdzie jesteśmy prawnie, mówi, że
obudziliśmy się w kraju, który ma wymiar sprawiedliwości na poziomie „republiki
bananowej”
Świetnie
wykształcony, cieszący się coraz większym autorytetem, Matczak wyznaje zasadę,
że najcieplejsze miejsce w piekle jest dla tych, którzy w czasie kryzysu
moralnego się wahają. Matczakowi nie jest wszystko jedno. Dotychczas jest poza
polityką. Również tym góruje nad innymi, zwłaszcza nad obecnym prezydentem,
który na swoim stanowisku wyraźnie sobie nie radzi. Na pytanie Katarzyny
Kolendy w TVN24, czy może jednak... Matczak energicznie zaprzecza.
Niedawno zamieścił
„poradnik” dla kandydatów, mówców, polityków Rodziny Demokratycznej (szczegóły
w artykule, POLITYKA 14): „Mów językiem wspólnoty, nie jednostki czy partii.
Mów »Polacy nie zgadzają się«, podobnie jak Beata Szydło w imieniu »Polek i
Polaków«”.
„Wolność od przymusu i prawo do samorealizacji
uczyń kluczowym elementem narracji” - pisze. „Nie kręć i nie klucz np. w
sprawie uchodźców. Powtarzaj z uporem wielkie słowa, odmieniając wolność przez
wszystkie przypadki, wybierz konkretne fakty, takie jak śmierć Igora Stachowiaka
czy zemsta Zbigniewa Ziobry na lekarzach jego ojca. Wyjaśniaj przystępnie, co
to są wartości, jak działa system. Noś głowę wysoko, a pięści nisko”.
Dokładnie tak. Więc
może jednak, Panie Profesorze?
Daniel Passent
Kraczę
Nie mogło być innej drogi od przegranych w
2015 r. wyborów, kiedy polegli spadkobiercy Solidarności. Już pierwszego dnia
jakiś wiaterek od wschodu zapowiadał, że rządy PiS to będzie więcej niż
„Tango” Mrożka. Grany jest teraz folkstrocik Kuchcińskiego na 235 fajerek, a figury
z przytupami wykręca 225-osobowa reszta. Trzy lata temu zwycięski Kaczyński
oświadczył, że nie będzie żadnej zemsty, żadnego rewanżyzmu, że opozycja polityczna
jest czymś najnormalniejszym w demokracjach na świecie. Aż trudno było
uwierzyć, słuchając prezesa, który niczym wytrawny prestidigitator żonglował
słowami: szacunek, dialog, odpowiedzialność i w ogóle pieczywo-masełko do
rachuneczku, jak kiedyś mawiali kelnerzy. Mamy lipiec 2018 r. Po ciężkiej pracy
na ul. Nowogrodzkiej prawie udało się w Polsce zamordować demokrację. Czegoś
tam jeszcze podobno formalnie nie dopatrzono, ale w zasadzie możemy już o niej
mówić w czasie przeszłym. Wspominać w rozmowach, anegdotach i pochodach
pamięci. Ja tu kraczę, ktoś powie. Rzeczywiście, kraczę. Wolę już to niż
milczenie.
Wolność słowa
jeszcze istnieje i łatwo nie da się jej zakuć w kajdanki, ale nie po to mamy
ministrów od policji, by tę wolność pielęgnowali. W zeszłym roku na przykład
(opisuje OKO.press) Mariusz Błaszczak na demonstracje pod Sejmem wysłał tajnych
agentów i speców od wykrywania bandytów. Niebezpieczni kryminaliści spokojnie
czekali, bo były do załatwienia sprawy gardłowe dla bezpieczeństwa państwa. Z
Wiejskiej płynęły więc meldunki, że demonstranci są wyposażeni w zapałki i
świeczki, a także białe róże, które przyniósł w dwóch wiadrach Paweł Kasprzak
z Obywateli RP. Waga tych informacji była porażająca, na szczęście dotarły w
porę, bo, jak widzimy, rząd nie upadł.
W tym roku
największy protest odbył się pod Pałacem Prezydenckim 27 lipca, po podpisaniu
przez p.o. głowę państwa nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Kto i co
przyniósł na tę demonstrację i ilu tajniaków tam było, dowiemy się zapewne w
przyszłym roku. Teraz wiemy tylko, że policja rozpyliła tam gaz łzawiący na
twarze uczestników legalnego protestu. Głos w tej sprawie zabrał Marek Suski,
kontroler premiera. Wypomniał opozycji, że leży na plaży i znad morza dyryguje
demonstracjami. Wysyła na nie agresywnych prowokatorów - zapewne przedtem
dokładnie sprawdzonych - żeby wywoływali awantury i swoim zachowaniem wręcz
zmuszali policję do użycia siły. Potem będą mogli opowiadać zagranicznym
dziennikarzom, jak brutalni są polscy funkcjonariusze. Ci wynajęci protestujący,
zdaniem Suskiego, nie robią tego za darmo. Płaci im się dniówki, i to całkiem
grube. A policja w tym czasie „tylko spokojnie stoi i ochrania obiekty”.
Właściwie trudno
mieć pretensje do ludzi, że w słoneczne wakacje leżą na plaży - nawet jeśli
jest to opozycja. We wrześniu przecież wrócą do Warszawy, a przewodniczący
Schetyna zapewni, że Platforma znów zrobi wszystko, by wygrać czteroetapowy
maraton wyborczy. Resztę znamy.
Wracając do głównej sprawy. Likwidacja
niezależności jednej z trzech władz państwa w roku stulecia niepodległości
jest po prostu nadzwyczajnym uhonorowaniem tego święta. Dyżurny likwidator
Andrzej Duda może być dumny ze swojego wkładu w to, co się w Polsce dzieje.
Zrobił on naprawdę dużo, by bezprawie stało się kolumną podpierającą coraz
bardziej nieważną dla świata Rzeczpospolitą. I nic mu nie pomoże zapowiadana na
jesień wizyta w Białym Domu. Swoją drogą, ten Trump to jest niezły cwaniak -
spotkał się już z Putinem i Kim Dzong Unem, a naszego zostawił sobie na deser.
Stanisław Tym
Plaża nad Sanem
Mamy przykre wrażenie dysonansu: po wydarzeniach
ostatnich tygodni coraz bardziej obawiamy się otwartego konfliktu społecznego,
trudnej do odwrócenia dewastacji państwa, zbieramy kolejne dowody opresji ze
strony aparatu władzy, ale przecież życie się toczy jakby nigdy nic. Jest
gorące lato, wakacje, pełne puby, bary, deptaki, odbywają się festiwale,
koncerty. W sumie jest OK. Jasne, są też pożary, sinice, burze, także uliczne
demonstracje, ale „dajcie spokój, ile można o tej polityce”. Też zastanawiamy
się w redakcji, co z tym robić.
POLITYKA jest już
jednym z ostatnich czasopism (ostatnim?), które chcą opowiadać o całej
rzeczywistości dookoła; w każdym numerze mamy wielostronicowe działy kultury,
reportażu społecznego, zagranicy, gospodarki, historii, nauki, fotoreportaże,
felietony, teksty o stylach życia, sporcie. Ale z przodu gazety dysonans - w
dziale politycznym co tydzień piszemy o bezprecedensowej skalą i stylem napaści
władzy na wspólne państwo, na wolność obywateli, na porządek prawny, na media,
sądy, na wielu konkretnych, godnych szacunku ludzi. I co, każdą okładkę malować
na czarno? Powielać portret Kaczyńskiego krzyczącego w naszą stronę o kanaliach
i mordercach brata? Czy też, robiąc „normalną gazetę”, brać mimowolny udział
w, pożądanej przez władzę, „normalizacji”?
Adam Szostkiewicz opowiadał na ostatnim
cotygodniowym spotkaniu całego zespołu redakcji o swoim doświadczeniu z innego
lata, 1982 r. Siedem miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego Adama wypuszczono
na mocy amnestii z internowania i ze swoim więziennym tobołkiem tłukł się
jakimiś autobusami do rodzinnego Krakowa. I nagle, mówi Adam, na wielkiej plaży
nad Sanem w Przemyślu widzę setki ludzi, koce, parasole, piłki, bieganinę
dzieci.„Ukłucie. Ale przecież rozumiem, jest upalne lato. Sam bym dołączył”. To
było a propos naszej kolegialnej rozmowy o gasnących (przynajmniej, jeśli
chodzi o skalę) protestach pod Sejmem, sądami, nawet pod pałacem Dudy. Bo o co
mieć pretensję? - że nie wszyscy przejmują się tym samym co my? Że ludzie,
ogromna większość, próbują ułożyć sobie życie w każdej, nawet nielubianej rzeczywistości?
Że nie wszystkich musi interesować polityka czy sądy, które wydają się odległe
od codziennego życia i doświadczenia?
Ba, można mieć wrażenie, że nawet zawodowa opozycja nie wie,
jak reagować. Bo trzeba zajmować się układaniem list wyborczych, korzystać z
prywatnych i parlamentarnych wakacji, a powinno się jakoś inaczej -
protestować? bojkotować? organizować jakiś aktywny opór?
Więc tak żyjemy
sobie w tym dysonansie. Bo rzeczywiście, po tym, co i jak się stało w sprawie
Sądu Najwyższego, jest czas na krzyk. I było słychać okrzyki - coraz bardziej
ostre - na ulicach polskich miast, i można było czytać dramatyczne słowa,
apele, wpisy. Prof. Andrzej Friszke, jeden z najwybitniejszych historyków
antykomunistycznej opozycji, napisał na FB: „Zamyka się epoka demokratycznej
Polski, otworzona w naszym państwie w 1989 r.,
a w naszych marzeniach w 1976, potem w 1980. Mam ciężkie
poczucie odwrotu od sensu naszych dziejów wolnościowych ku przepaści. Koniec
wolnej Polski, początek dyktatury, łamania praw obywatelskich, gwałtowne
złamanie tradycji narodowych”. Marta Lempart, liderka Ogólnopolskiego Strajku
Kobiet: „Jeśli stracimy niezależne sądownictwo, zrobi się strasznie... Będą
zatrzymania, przeszukania, upokarzanie, bicie. Łamanie karier i sumień. I
będzie tchórzostwo, prawdopośrodkizm, lepiejriiewychylanie się. Dulszczyzna
demokratyczna, symetryczne umizgi do władzy". Aleksander Hall, legenda
peerelowskiej opozycji: „Polska przeżywa dramat, chociaż wciąż bardzo wielu
rodaków nie zdaje sobie z tego sprawy”.
Tak, znajdujemy sobie bez trudu wiele
wyjaśnień, racjonalizacji. Także bardziej politycznych niż lekkość codziennej
rutyny.
Bo sądy przecież nie działały jak trzeba. Bo Kaczyński jest
może odstręczający i mściwy, ale kogo porwie Schetyna? Może Biedroń, choć on
też nieogarnięty. A w ogóle, Platforma miała gdzieś patriotyzm, bała się
Kościoła, więc niech się nie dziwi. Zresztą, opozycji brak jednego fajnego
lidera, a protestom sprawności organizacyjnej. W dodatku młodzi dobrze pamiętają
„śmieciówki Platformy”; są gremialnie przekonani, że bynajmniej nie odpowiada
za to jakiś tam kryzys, tylko „liberalizm” - i nie chcą, żeby tamto wróciło.
No i chyba argument najważniejszy: ludzie są rozsądni; po co
protestować, jeśli to nic nie daje? Ci, co chodzą, naprawdę, należą im się
brawa, ale ci, co nie chodzą, w gruncie rzeczy odpowiadają władzy pięknym za
nadobne: jeśli ona się wypina na wszystkich niepisowców, to trzeba się wypiąć
na nią. Protesty przecież tej kabaretowej władzy dodają wagi - nieprawdaż? Z
Kaczyńskiego robią poważnego dyktatora. Ale, spokojnie, idą wybory, PiS
większości w narodzie nie ma, więc się ich pogoni. Tak sobie o polityce rozmawiamy
tego lata.
Jest to racjonalne.
Wszakże - w racjonalnej rzeczywistości.
A ona, nawet jeśli dziś wciąż na taką wygląda, chyba już
taką nie jest. Gdzieś w zalewie kuriozalnych wypowiedzi ludzi władzy przemknęła
arcyważna, choć pewnie przypadkowa, deklaracja wicepremiera Piotra Glińskiego,
wieńcząca zwyczajowe oskarżenia opozycji o łamanie prawa: „Ta druga strona
myśli, że jeśli wygra wybory, to przegrany podporządkuje się zasadom, których
sama teraz nie respektuje”. Niestety, staje się coraz bardziej prawdopodobne,
że bez względu na wynik wyborów, PiS - mając pod kontrolą Sąd Najwyższy, który
rozpatruje skargi wyborcze i ogłasza ważność wyborów; mając prezydenta, który
może powierzyć misję utworzenia rządu „komu chce”, a także możliwość dowolnej
zmiany ordynacji - władzy nie będzie chciał oddać. Po tym, co robi z polskim
systemem konstytucyjnym i z państwem, ryzyko byłoby zbyt wielkie.
„Ta druga strona” musi się do tego scenariusza zacząć na
serio przygotowywać, choćby poprzez organizację całościowej obywatelskiej oraz
europejskiej kontroli procesu wyborczego. Energię społecznego oburzenia,
niepokoju, protestu (może nawet tylko zdumienia) trzeba już coraz bardziej
skupiać wokół nadchodzących wyborów. To powinien być główny plan całej opozycji.
Niech będzie - że
po wakacjach.
Jerzy Baczyński
Pałujcie, nie duście!
Mam propozycję dla »kozaków«, którzy
atakowali funkcjonariuszy Policji pod Sejmem, niech spróbują zaatakować
podczas manifestacji w podobny sposób policjanta w Izraelu albo USA” - napisał
szef MSWiA Joachim Brudziński na Twitterze po zajściach pod Sejmem w dniu
uchwalania kolejnych zmian w sądownictwie.
Obywatele pod
Sejmem, wbrew słowom ministra Brudzińskiego, nie atakowali. Napierali na
barierki. Gdyby barierek nie było - pokojowe zgromadzenie kilkuset osób stałoby
zapewne na ulicy i skandowało „Konstytucja!”. Ale władza dwa lata temu
najwyraźniej już na stałe odgrodziła się barierkami od suwerena.
Dla PiS ważne są
symbole. ZOMO pałowało i polewało wodą.
Za PO i PSL do rzucających petardami górników policjanci
strzelali gumowymi kulami. Policja PiS demonstrujących obywateli nie pałuje,
nie polewa wodą, nie ostrzeliwuje z broni gładkolufowej (choć ostatnio pod
Pałacem Prezydenckim spryskała gazem pieprzowym). Ich interwencje nie są
spektakularne. Stosują metody kameralne: podduszanie, skuwanie i przydeptywanie
- na boczku.
Podduszanie jest groźniejsze niż uderzenie
pałką. Może nie zostawić widocznych śladów, ale powodować nieodwracalne
mikrouszkodzenia w mózgu wywołane niedotlenieniem. Może też uszkodzić część
szyjną kręgosłupa. W wielu krajach jest zakazane lub dopuszczone tylko w
samoobronie. Z przebiegu interwencji policji pod Sejmem wynika, że w Polsce
stosowane jest prewencyjnie, w stosunku do każdego zatrzymanego, niezależnie
czy stawia opór, Ale nie wygląda spektakularnie, więc minister Brudziński może
przeciwstawiać policję brutalną - pałującą, policji łagodnej - podduszającej.
Pod Sejmem
policjanci wpadali w tłum, wyłuskując nieagresywne i niełamiące prawa osoby.
Stworzyli tym zagrożenie dla bezpieczeństwa protestujących, bo w tłumie były
osoby starsze i na wózkach. Policja może stosować środki przymusu bezpośredniego,
ale tylko PROPORCJONALNE do sytuacji. Jeśli człowiek się nie wyrywa - nie można
go skuwać, stosować chwytów obezwładniających, dusić, powalać na ziemię,
przydeptywać. Tymczasem poseł PO Michał Szczerba nagrał smartfonem scenę:
policjanci skuli demonstranta (Bartosza Adamczyka), przeciągnęli przez barierki
na teren Sejmu, powalili w krzakach, a kiedy wstał, z nosa ciekła mu krew. Ma
zarzut napaści na policjanta. Wieloletnie orzecznictwo Trybunału w Strasburgu
jest jednobrzmiące: jeśli zatrzymany jest w lepszym stanie przed zatrzymaniem
niż po - domniemywa się winę państwa.
Uczestnik wielu protestów Dawid Winiarski
przez kilka dni był uporczywie legitymowany przez policjantów, mimo że nie naruszał
prawa. Takie prewencyjne nękanie jest nadużyciem władzy.
Na jednym z filmików widać, jak przy kolejnym legitymowaniu
pytany o powód policjant odpowiada, że Winiarski jest„trudnym obywatelem”. I
dorzuca:„Poczekam na mój pretekst. Zrobimy jak w Katowicach”. A w Katowicach 6
maja policja, interweniując złamała demonstrantowi rękę. Policjant popełnił
więc przestępstwo groźby karalnej (art. 190 kk).
Sporo jak na jeden
dzień aktywności policji, A jeszcze mieliśmy zatrzymanie Elżbiety Podleśnej,
aktywistki Strajku Kobiet. Dopuściła się zdaniem prokuratury przestępstwa
publicznego propagowania ustroju totalitarnego, bo na tablicy informacyjnej
biura posła PiS Krzysztofa Czabańskiego napisała sprayem„PZPR” (Czabański
należał do PZPR). Zatrzymano ją w restauracji, nie stawiała oporu. Skuto, a na
komendzie kazano rozebrać się do naga i dokonano „kontroli osobistej”. Art. 14
ust. 3 ustawy o policji mówi:„Policjanci wtoku wykonywania czynności służbowych
mają obowiązek respektowania godności ludzkiej oraz przestrzegania i ochrony
praw człowieka”,
Tweet ministra
Brudzińskiego niektórzy odebrali jako zapowiedź bezkarności dla policjantów. Na
razie zdjęto im identyfikatory.
Ewa Siedlecka
Nieźle, a nawet fatalnie
Czy jest tak koszmarnie jak w stanie wojennym?
No, nie jest. Czy czuję się tak źle jak wtedy? Gorzej.
No, to rozwińmy tę pozorną sprzeczność.
Zacznijmy od tego,
co nie jest. Jak ktoś krzyczy, że oto mamy PRL bis, że to powrót komuny w
wersji narodowo-katolickiej, to gruntownie rozjeżdża się z rzeczywistością.
Przypomnijmy podstawy. Ten felieton autora, który dość regularnie jeździ po
PiS, ukazuje się w legalnie wychodzącym tygodniku. Autor do swojego „Drugiego
śniadania mistrzów” w legalnej stacji TVN24 zaprasza gości, którzy w
przeważającej mierze nie zostawiają na władzy suchej nitki.
A są jeszcze
„Wyborcza” i inne media, które za komuny funkcjonowałyby w podziemiu. Trochę
mi głupio, że piszę takie oczywistości, ale niektórym chyba trzeba je
przypomnieć. „Wyborcza” stanu wojennego to był wydawany w podziemiu „Tygodnik
Mazowsze”. Pamiętam, sam go dystrybuowałem w liceum i na uniwerku.
Zatem - choć władza ich nie cierpi, czego najlepszym
przykładem jest wicepremier Borat Gliński - wolne media istnieją, dają
świadectwo czasom pogardy i są cierniem w dupie rządzących. Mimo spekulacji
opozycji, nikt nie odwołał wolnych wyborów. A PiS doszło do władzy w wyniku
demokratycznych wyborów, a nie zostało przywiezione na ruskich czołgach. Co warto
przypominać byłym działaczom komunistycznym i dziennikarzom PRL-owskich mediów,
którzy porównują rządy PiS do PZPR. Znam obawy - zasadne, zwłaszcza gdy PiS
przejmuje Sąd Najwyższy - że rządzący mogą sfałszować wybory, ale dzisiaj to
teoria. W praktyce trzeba po prostu wygrać wybory. O tym, że ta władza nie wsadza
do więzień za poglądy i nie zabija, też przypominam.
No więc skoro nie
jest tak źle, to dlaczego jest tak kiepsko? Ano dlatego, że wszystko to się
dzieje z demokratycznego wyboru i przy autentycznym wsparciu rodaków. Parę
lat temu zastanawiałem się, jak to jest być liberalnym demokratą w Rosji. Jak
ci ludzie się czują, wiedząc, że większość szczerze i entuzjastycznie popiera
Putina, a ich uważa za zdrajców. No to teraz już wiem.
Nie żyjemy w stanie
wojennym, ale TVP jest straszniejsza niż wtedy. Uprawia wszelkie draństwa
ówczesnej propagandy, ale w wersji turbo. W latach 80. nie miała konkurencji,
bo nie były nią podziemne wydawnictwa ani zagłuszana Wolna Europa. Sączyła
więc truciznę i kłamstwa z pewną powściągliwością, by nie rzec - elegancją.
Dzisiaj mamy pełną histerię, bo pisowscy propagandyści wiedzą, że jest
konkurencja, więc muszą przyduszać pedał do dechy. Stąd kuriozalne efekty i
mimo oszałamiającego łajdactwa - śmieszność.
Ale jak się rzekło,
ta władza ma autentyczne poparcie. Za bezsensowny uważam argument, że przecież
na PiS głosowało niespełna 40 proc., co przy tej frekwencji oznacza 18 proc.
uprawnionych, czyli tak naprawdę poparła go mniej niż jedna piąta. Guzik
prawda. Kto nie głosuje, nie ma racji, nie liczy się. Proste jak konstrukcja
cepa. A jak się doda prawicową drobnicę, o kukizowcach nie wspominając, to
połówkę narodu mamy na luzie.
I to mnie boli
najbardziej. Jako osobnik obdarzony empatią jestem w stanie zrozumieć wiele
przyczyn głosowania na obsesje Kaczyńskiego, ale jest to rozumienie bolesne.
Oto demokratyczną drogą wypisujemy się z cywilizacji zachodniej, stawiając na
rozwiązania rosyjsko-tureckie. Na nikogo obcego nie można zrzucić winy. Sami
sobie to robimy. I to jest sedno koszmaru.
Miałem przyjaciela
jeszcze z czasów działalności podziemnej. W wolnej Polsce pracował w
instytucjach okołorządowych, szanowanych mediach głównego nurtu. Obiektywnie
rzecz biorąc, wiodło mu się zacnie. Subiektywnie był totalnym frustratem,
zazdroszczącym tym, którym wedle niego powiodło się lepiej, choć niezasłużenie,
i coraz częściej w jego pijackich żalach pojawiał się wątek komunistycznego
układu, który stoi na drodze do jego szczęścia. Jeszcze przed rokiem 1989 jego
odrazę budziła polska narodowa prawica z jej obsesjami, antysemityzmem,
autorytaryzmem. Wraz z narastaniem poczucia krzywdy odraza malała, aż w
praktyce wyparowała. Dzisiaj jego odpowiedzią na największe obrzydlistwa są
teksty w stylu, że „tamci chodzą w koszulkach z mordercą Che Guevarą”. Ze
zbolałą miną wzdycha, że ONR wart demonstrantów opozycji, a on esteta cierpi
pomiędzy. Ale gdy przy wódce nieliczni znajomi z dawnych czasów próbują
wydobyć z niego, dlaczego popiera nieakceptowalne, głupkowato się uśmiecha i
milczy.
Naprawdę, wielka
jest siła zemsty za wyobrażone krzywdy.
Marcin Meller
Gry wojenne
Narody niczego się nie uczą. Nie wyciągają
wniosków z przeszłości. Gdyby było inaczej, nie byłoby wojen, tyranii,
autorytarnych rządów, aktów przemocy. Istniałaby jakaś pamięć podtrzymywana
prądzikiem z bateryjki, włączałaby czerwoną lampkę - wszyscy by wiedzieli, że
powtarza się ta sama tragiczna sytuacja. Niestety, właśnie trwa sekwencja
zdarzeń, które kiedyś doprowadziły w Polsce do stanu wojennego. I jedni ją
ciągną na ostro, a drudzy nie zdają sobie chyba z tego sprawy, że to się
dzieje.
Każdy, kto choć raz
był w akcji z ZOMO twarzą w twarz, wie, jak takie twarze wyglądają. Każdy, kto
się szarpał, wyrywał, uciekał, był goniony, kopany, miał wykręcane ręce, był
wleczony do suki, bity, wywożony na komisariat - nigdy nie zapomni twarzy
swojego oprawcy. Przeszklone oczy, czysta nienawiść i to wypisane na twarzy:
„Mam go, skurwysyna, to szmata, frajer, wróg, trzeba go zdławić, sprowadzić do
parteru, by nigdy więcej nie fiknął”. Jeden z policjantów, który w ostatnim
okresie zrezygnował ze służby, zeznał anonimowo w wywiadzie, jak są szykowani
do interwencji: „Pamiętajcie, KOD to kurwy, bandziory, złodzieje, ubecy,
okradli Polskę, chcą ograbić innych ludzi, chcą obalić rząd, zero litości, to wasi
wrogowie”. Z tym wychodzisz na akcję.
Widziałem takich w
1968 roku przed uniwersytetem, gdy tłukli pałkami studentkę, a ja postanowiłem
jej pomóc zebrać rozsypane książki i sam dostałem łomot. W 1981 na placu
Zbawiciela, gdy wrzucali gaz do tramwajów w słaniających się staruszków, a
potem wyciągali ich, kładli na ulicach, spisywali i wywozili.
W 1988 roku na
Nowym Świecie, gdy pałowali i wyciągali z tłumu manifestujących studentów, w jakimś
szaleńczym zamyśle postanowiłem wyrwać kilku ludzi z rąk oprawców. To
spojrzenie, jakim mnie obdarzył szarpiący się ze mną człowiek w sinym mundurze,
mam przed oczami do dziś - amok. Dziś widzę to samo w twarzach niektórych
policjantów przed Sejmem. Na przykład tego, co dusił studentów.
Podobieństw jest więcej.
Nagle politycy władzy zaczynają mówić o grożącym rozlewie krwi. Pawłowicz rzuca
w Sejmie: „Z tymi ludźmi coś trzeba zrobić” i wzywa prezesa do interwencji, „bo
dojdzie do tragedii”. Mówi „zdradzieckie mordy” i „ bydło”. Mazurek mówi, że faszole
w Radomiu nie powinni kopać i bić ludzi KOD, „ale rozumie ich doskonale”.
Gliński na spotkaniu z wyborcami rzuca: „Moglibyśmy ich zamknąć wszystkich w
więzieniach, ale to chyba nie byłby dobry ruch politycznie”.
Suski, występujący jako zapasowy mózg Kaczyńskiego,
informuje: „Opozycja szuka rozlewu krwi, to widać, im się marzy rozlew krwi”.
Nie oszukujmy się.
Rozlew krwi jest brany pod uwagę w gabinetach władzy. Im się marzy zapudłowanie
tysięcy ludzi ruchu oporu i niewygodnych posłów, żeby mieć spokój i robić
swoje. Panuje atmosfera gotowości do najgorszego. Tych słów nie rzucono w
trakcie komediowego stand-upu - to są odpryski trwających tam rozmów. Projekcja
nastroju strachu i ekstremalnej żądzy rozprawienia się z przeciwnikiem. Trzeba
tylko naród na to przygotować, trzeba sponiewierać opozycję w mediach
Kurskiego do cna, przypisywać jej nieistniejące podłości, mówić o tej krwi
często, a potem jedna prowokacja - i mamy współczesną radiostację w Gliwicach.
Albo kopię prowokacji bydgoskiej, gdy milicja skatowała w 1981 roku bohatera
Solidarności Jana Rulewskiego, mówiąc, że to on zaczął.
Brudzińskiemu
brakuje własnego Grzegorza Przemyka, choć już był blisko, gdy Dawid Winiarski
został gdzieś zawleczony. Miałby powód do zrzucenia winy na opozycję i użycia
siły na całego. Karnowskim brakuje kogoś, kto by zagroził komuś śmiercią, jak
Urban księdzu Jerzemu Popiełuszce, że jak nie przestanie podskakiwać, „to ktoś
nie wytrzyma”.
Mam dobrą pamięć.
Słowa Rakowskiego „Chcecie rozlewu krwi?” poprzedzały stan wojenny,
internowanie tysięcy ludzi, śmierć górników. Stan wojenny to operacja
czekająca w szufladzie wszystkich rządów. Erdogan miał ją na pstryknięcie
palcami. Potrzeba pretekstu. Komuniści w 1981 r. wygenerowali obraz
zagrożenia, używając do tego mediów, apeli polityków, robotników, milicji i prowokacji.
Dziś jest to samo. Jeśli się łudzicie, że w gabinecie Kaczyńskiego i
Brudzińskiego nie ma list proskrypcyjnych i że nie ma na nich Kasprzaka, Lisa,
Frasyniuka, Lempart, Rzeplińskiego i tysięcy innych - to znaczy, że śpicie snem
głębokim. Szykujecie się na kongres opozycji ulicznej? Będziecie tam wszyscy w
jednym miejscu, jak Krajowa Komisja w Gdańsku, 12 grudnia 1981 roku.
Zbigniew Hołdys
Sinice czekają
Niby sezon ogórkowy, niby wakacje, a tu
głowy Polaków zaprzątnięte ważnymi dla wszystkich pytaniami. Już nikt nie szuka
pytona, już nikt nie interesuje się nowym średniowiecznym zamkiem w puszczy. W
głowach mamy chaos spowodowany nie wiadomo, czy klęską, czy zwycięstwem
naszego prezydenta. Pytania są trudne: kto komu dał w twarz, kto kogo opluł,
kto z kim trzyma? Prym wiedzie marszałek izby, która kiedyś była izbą
refleksji, a dziś jest izbą prawnego gwałtu. Marszałek w emocjach nazwał nas
świrami, po czym przy goleniu, patrząc na siebie, doszedł do wniosku, że to nie
my świrujemy. Marszałek Senatu z wykształcenia jest chirurgiem. Swoją drogą
cieszmy się, że nas nie operuje, bo gdyby wyciął komuś coś zdrowego, na pewno
by udowodnił, że operacja się udała. Żadna to pociecha, że inteligencją bije na
głowę marszałka izby niższej, bo o to nie jest specjalnie trudno. To
nieprawda, że prezydent ma jakiś kłopot, ból głowy czy coś podobnego. Nasz
prezydent zawsze zwycięża. Odrzucenie propozycji referendum jest jego wielkim
zwycięstwem. Można to porównać z każdą bitwą w naszej historii, którą sromotnie
przegraliśmy i dlatego zwyciężyliśmy. Grunwald i Wiedeń to nasze narodowe
klęski. Pod pałacem prezydenta panują niepokój i obawa, żeby prezydent, podpisując
kolejną ustawę z błędami dzień po swoim zwycięstwie referendalnym, nie popsuł
sobie wakacji. Nic podobnego. Prezydencki minister otwiera butelki szampana
jedna za drugą. Pani prezydentowa w nienagannej sylwestrowej kreacji puszcza
serpentyny. W sali balowej hołubce, krakowiak, mazur i polonez. Prezydenta rozpiera
konstytucyjna duma. Minister przysyła po prezydenta policyjny helikopter. Na
zaniepokojony tłum na Krakowskim Przedmieściu spada biało-czerwone konfetti z
dodatkiem skroplonego gazu pieprzowego. Prezydent zmęczony radością i tańcami
pozostawia tłum świrów i udaje się w powietrzną drogę na odpoczynek do Juraty.
A w Juracie czekają sinice.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz