Komu bije dzwon
A jednak. Ogólnonarodowe referendum konstytucyjne
będzie. Za rok. To będzie najważniejsze referendum w naszym życiu.
Od prawie trzech
lat trwa spór o to, czy demokracja upada, już upadła, czy też upadnie dopiero
za chwilę. Budzi to jakoś tam zrozumiałą wesołość dobrozmianowców. Skoro tyle
razy ogłaszano upadek demokracji, to znaczy, że żadnego upadku nie ma, o czym
najlepiej świadczy to, jak głośno można go ogłaszać.
Wielostopniowość
tego procesu nie podważa jednak faktu, że upadek się dokonuje. Wyłączenie
demokracji to nie jest jak wyjęcie wtyczki z kontaktu. Trwa metodyczne wymon-
towywanie bezpieczników, ciąg uderzeń tępym narzędziem w delikatny mechanizm i
jednocześnie seria zastrzyków znieczulających. Krok po kroku. A gdzieś w tle
rozbrzmiewa melodia przypominająca tę wyśpiewywaną przez młodzieńca z filmu
„Kabaret” - „Jutro należy do mnie”, najpierw łagodna jak powiew wiosennego
wiatru, po chwili jest jak akompaniament stukających o bruk tysięcy oficerek.
To prawda, demokracja
umiera. Ale przecież żyje, można krytykować władzę, ta nie przejęła jeszcze
wszystkich sądów i w ogóle nie przesadzajmy z histerią. Nie, jeszcze parę bezpieczników
zostało, jednak - i tu dochodzimy do sedna - jeśli za rok PiS znowu wygra
wybory, zostaną wymontowane na dobre.
Normalne wybory to
my w Polsce już mieliśmy. Te za rok będą jednak nieskończenie ważniejsze niż
wszystkie po roku 1989. Zawsze decydowaliśmy, kto będzie sprawował władzę.
Teraz zdecydujemy o tym, czy my, obywatele, zrzekamy się jej na dobre, być może
na całe pokolenie.
Przesada? Czasem
pan Kaczyński jest z nami absolutnie szczery. Całkiem szczerze powiedział, że
chce nam nad Wisłą zamontować Budapeszt albo Stambuł. To odróbmy w końcu pracę
domową i spójrzmy, czego chce. Orban i Erdogan też nie zaczynali z jakimś
nieprawdopodobnym impetem. Machina autorytaryzmu rozpędzała się powoli, ale
nieubłaganie. W pierwszej kadencji rządów obu polityków przyszłość wciąż stała
pod znakiem zapytania. Prawdziwa konsolidacja władzy nastąpiła dopiero po
kolejnym zwycięstwie, w drugiej kadencji. Nagle okazywało się, że opozycja jest
na kompletnym marginesie. Wymiar sprawiedliwości nie jest już żadną odrębną
władzą. Wolność słowa jest koncesjonowana. Demokracja miała już połamane
kości. A następne ciosy pozbawiały ją szans na to, by złapać oddech.
Tak, rzadko zdarza
się, że o jakimś wydarzeniu można powiedzieć, iż będzie historyczne,
kilkanaście miesięcy przed tym, gdy nastąpi. Ale to jedna z tych chwil. Jeśli
PiS znowu wygra, wielki plan Kaczyńskiego, z nim czy bez niego, zostanie
doprowadzony do logicznego końca. Jeśli wygrają demokraci, skutki
kilkuletniego demolowania państwa - choć z wielkim bólem - da się jeszcze
odkręcić.
Jak w naszym
referendum będzie brzmiało pytanie? Każdy może je sobie napisać sam i każda
odpowiedź będzie prawidłowa. Chcesz demokracji czy zamordyzmu? Chcesz Polski
europejskiej czy wschodniej? Chcesz praw człowieka czy bezkarności władzy?
Chcesz sądów wolnych czy na pasku władzy? Wynik referendum zdecyduje o tym, jak
będzie wyglądało życie milionów.
Próg, jaki mają do
przeskoczenia demokraci, zwolennicy państwa prawa i Polski europejskiej, a może
po prostu normalnej, jest niższy niż ten, który musieli pokonywać nasi
przodkowie. Żadnej ofiary nikt składać nie będzie musiał. Wystarczą:
odpowiedzialność, determinacja i praca. Tak, praca, by przekonać do głosowania
za demokracją niegłosujących, by dowieźć do lokali wyborczych
niepełnosprawnych, przypilnować, by wybory były uczciwe. Nie mówimy o
monstrualnym wysiłku. Mówimy o absolutnym obywatelskim minimum.
Po stronie opozycji
potrzebne będą prawdziwa solidarność i duch drużyny, przekreślające egoizm i
małostkowość, będące największymi sojusznikami PiS. Ducha drużyny powinna
pobudzać świadomość, że nikt tego meczu sam nie wygra. Albo wygrają wszyscy
demokraci, albo wszyscy demokraci przegrają. Wstyd każdego, kto nie pomoże w
zwycięstwie, hańba tym, którzy w nim przeszkodzą.
Wielu z tych,
którym idea zjednoczonej opozycji nie odpowiada, uważa, że na ołtarzu jedności
opozycji nie można składać wartości i postulatów, które Są ważne, a o których
owa zjednoczona opozycja w razie zwycięstwa może zapomnieć. Te obawy trzeba
zrozumieć. Dziś jest jednak tak, że w razie wygranej PiS wszystkie te wartości
i postulaty wylądują w śmietniku razem z resztkami demokracji i państwa prawa.
Za rok zdecydujemy,
czy dzieciom i wnukom zostawimy Polskę z ideałów AK, z homilii Jana Pawła II i
z idei Wielkiej Solidarności, czy Polskę z marzeń ONR, snów Moczara, tęsknot Kaczyńskiego
i pragnień Rydzyka. Nie wiadomo, czy należy do nas przyszłość. Ale zależy od
nas wynik wyborów. Wciąż zależy.
Tomasz Lis
Pawłowicz i Tarczyński odgrywają swoje role. Kaczyński
ich potrzebuje
Krystyna Pawłowicz i
Dominik Tarczyński serwują na sali obrad, podczas posiedzeń komisji i w mediach
chamstwo o wyjątkowym natężeniu.
Wydawać by się mogło, że w sejmowym klubie Prawa i
Sprawiedliwości zasiadają osoby o - delikatnie mówiąc - rozstrojonej
psychice.
Na przykład w sobotę Tarczyński na Twitterze napadł na
dziennikarza Marcina Mellera, który w TVN 24 zastanawiał się, czy nie
należałoby „olać (zignorować) żołnierzy wyklętych”. Tarczyński napisał, że
„olać” może nieżyjącą matkę Mellera, a następnie zasugerował związki rodziny
dziennikarza ze stalinowskimi oprawcami. - Należy się wam tylko wieczna
pogarda. Zadbam o to - zakończył. Jego obraźliwe słowa wywołały powszechne
oburzenie.
Niegodziwe, prymitywne i nielicujące z godnością posła
zachowanie Pawłowicz i Tarczyńskiego to jednak ich sposób na obecność w
polityce. Odgrywają swoje role w systemie Kaczyńskiego.
Za rządów PiS w Polsce wykiełkowały i bujnie rosną nienawiść
czy rasizm podlewane skrzętnie przez jej polityków i funkcjonariuszy mediów
narodowych. PiS od zarania posługuje się wobec swoich przeciwników pojęciem
wroga – utożsamianego z hitlerowcami, Sowietami i ich pomocnikami – który
zagraża fundamentom państwa i którego trzeba zepchnąć na margines i zniszczyć.
Właśnie dlatego marszałek Sejmu Marek Kuchciński ograniczył do minimum prawo
opozycji do parlamentarnej debaty, minister spraw wewnętrznych Joachim
Brudziński nasyła policjantów na protestujących przeciwko łamaniu konstytucji,
a nominowany przez PiS prezes TVP Jacek Kurski do akcji nieustannie do dwóch
lat rzuca telewizyjnych propagandystów.
Wszystko za zgodą prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który
tuż po objęciu przez partię rządów podzielił Polaków na lepszy i gorszy sort,
żołnierzy AK i współpracowników Gestapo, normalnych ludzi i element animalny.
Po antyrządowych protestach w Radomiu w 1976 r. pierwszy sekretarz KC PZPR
Edward Gierek zarządził, że należy tak pokazywać uczestników protestów,
by dla wszystkich było jasne, „jak my ich nienawidzimy, jacy to są łajdacy”. Do
protestujących robotników przypięto wówczas łatkę „warchołów”.
Czy te metody z PRL nie brzmią znajomo?
Część elektoratu PiS wychowana na haśle zdrady okrągłego
stołu, która uwierzyła w zamach w Smoleńsku i w to, że Polska jest w ruinie,
oczekuje bezlitosnego traktowania wrogów narodu, a od posłów plucia i
bluzgania. W internecie roi się od filmów, na których Pawłowicz i Tarczyński
„masakrują” (to ulubione słowo ich fanklubu) lewaków. Masakra polega na zwykle
na chamskiej tyradzie pod adresem opozycji.
Jak to się ma do parlamentarnych obyczajów? Tak samo jak
skracanie wypowiedzi na sejmowej komisji sprawiedliwości do 30 sekund. Albo
wprowadzanie na korytarze parlamentu strażników z bronią gotową do strzału.
Nijak.
Działalność Pawłowicz, Tarczyńskiego i reszty obozu władzy
doprowadziła do tego, że w Polsce w zasadzie można już nazwać homoseksualistę
„pedałem”, sędziego, który wydał w ich sprawie niekorzystny wyrok,
„złodziejem”, polityka, na którego nie głosują, „folksdojczem”, a napotkanej
osobie o innym kolorze skóry dać w mordę.
Taką Polskę tworzy nam Prawo i Sprawiedliwość.
Bartosz T. Wieliński
Wystarczy nie kraść
Pamiętne słowa premier Szydło miały
oznaczać, że jak tylko złodzieje z Platformy i PSL zostali odsunięci od
koryta, to pojawiły się pieniądze na 500+ i inne projekty, które szefowa pokazywała
w tajemniczej granatowej teczce, nigdy zresztą nie otwartej, gdyż była pusta.
Moim zdaniem wcale nie trzeba kraść, żeby się utuczyć na państwowym wikcie.
O to dbają partia i rząd, które lokują swoich ludzi przy
żłobie. Wiem, wiem, tak było od zawsze, nie zaprzeczam (patrz niżej), ale nigdy
deszcz pieniędzy nie był tak obfity i nie zrosił tylu zwolenników obozu władzy.
Parafrazując słowa Churchilla: Nigdy tak niewielu kradło, a tak wielu się
bogaciło.
Nieocenione zasługi
w demaskowaniu od lat korupcji kolejnych partii rządzących ma Dawid Tokarz z
gazety „Puls Biznesu”, z której przytoczę obszerne fragmenty. „Ściągam” dla
dobra sprawy, gdyż publikacje PB, owoc mrówczej pracy, zasługują na jak
najszerszą popularyzację, której trudno oczekiwać od mediów „publicznych”,
zajętych szerzeniem osiągnięć władzy i katechizmu PiS.
W listopadzie 2012 r. PB opublikował listy
wstydu PSL i PO, pt. „POstawili na swoich”. Lista wstydu Platformy składała
się z ponad 400 nazwisk - przykładów nepotyzmu. „Działacze opozycyjnego wówczas
Prawa i Sprawiedliwości chętnie się wówczas powoływali na informacje PB i
namiętnie krytykowali rządzącą koalicję. Mariusz Błaszczak obawiał się wręcz,
że »takie teksty mogą się w przyszłości nie ukazywać«. Niepotrzebnie. Zaledwie
rok po objęciu władzy przez PiS opublikowaliśmy listę 1000 działaczy tej
partii, ich rodzin i znajomych żyjących na państwowym garnuszku”. Choć lista
była dłuższa niż poprzednie, o komentarz ze strony PiS „było dużo trudniej”.
Ostatnio, 25 lipca
2018 r., PB przyniósł nowy spis, pt. „Państwowy garnuszek tuczy wojewódzkich
radnych PiS”. Ładunek publikacji jest wybuchowy, ponieważ Dawid Tokarz podaje
suche fakty: województwo, imię, nazwisko samorządowcy, posadka państwowa,
wzrost dochodów w ciągu roku. Benedyktyńska praca, ale warto było.
Kilka przykładów z
różnych województw. Michał Krzemkowski, zastępca wojewódzkiego komendanta
Ochotniczych Hufców Pracy, członek rady nadzorczej TDM Arrtrans, spółki
należącej do państwowego Elewarru, zarobki w 2015 r. 7,7 tys. zł, zarobki w
2017 r. 123,8 tys. zł. Wzrost o 1507 proc.!!!
Piotr Zwara w 2015
r. zarobił grosze - 4,4 tys. zł, a w 2017 r. „głównie dzięki fotelowi wiceprezesa
spółki Energa-Operator Eksploatacja Elbląg, zarobił 302 tys. złotych”. Wzrost
o ponad 6 tys. proc.
Zdzisław Filip,
prezes Tauronu Wydobycie i kopalni Nowe Brzeszcze, członek rady nadzorczej
Spółki Usług Górniczych (grupa Tauron). Zarobki 2015 r.: 126,7 tys. zł, 2017
r.: 709,2. Wzrost o 459,7 proc.
Krzysztof Skóra,
bliski współpracownik prezesa Kaczyńskiego i Adama Lipińskiego (u którego ukrywał
się w PRL), jako były już prezes KGHM w 2016 r. zainkasował 1,3 mln zł, a w
roku ubiegłym 700 tys. tytułem odprawy.
1507 proc. - tyle
nie wyrabiał nawet Wincenty Pstrowski - legendarny przodownik pracy w realnym
socjalizmie. Łącznie na liście Tokarza znalazło się 77 spośród 164 radnych PiS
najwyższego, wojewódzkiego szczebla, a to nie wszyscy, gdyż kolejni pracują w
jednostkach podległych samorządom miejskim czy powiatowym. Chyba ten proceder
miał na myśli Andrzej Duda, mówiąc o „dojnej Polsce”. Prawda, Panie
Prezydencie? Najlepszy biznes to PiS. W 2015 r. 77 radnych sejmikowych wydoiło
łącznie 8,2 mln zł (przeciętnie miesięcznie 8,9 tys. zł), po dobrej zmianie
te same osoby zarobiły ponad 20 mln, czyli przeciętnie miesięcznie 22 tys. zł.
Skok z 9 tys. do 22 tys. w ciągu roku - czyż to nie jest dobra zmiana? Któż z
nas pogardziłby taką sumą? W ciągu dwóch lat łączne zarobki radnych PiS wzrosły
prawie o 150 proc. W ciągu dwóch lat 77 radnych wydoiło „na państwowym” prawie
27 mln zł. Dobry udój, dobra zmiana.
Zdarza się - pisze
Tokarz - że rajcowie PiS zajmują ciekawe, czasem tworzone specjalnie dla nich
stanowiska. I tak np. Krzysztof Ciebiada, bliski współpracownik Janiny Goss, od
której pieniądze pożyczał sam Jarosław Kaczyński, został „koordynatorem do
spraw sprzedaży energii samorządom”.
Kariery i zarobki
tych ludzi przekraczają naszą wyobraźnię. Mateusz Morawiecki, który na wejściu
do rządu „stracił” miliony, jest raczej rzadkim wyjątkiem. Pozostali tuczą się
na państwowym. Wystarczy nie kraść - mówi pani Szydło. Ja bym dodał: po co
kraść i popełniać przestępstwo, skoro można łatwo, przyjemnie i legalnie doić w
państwowej oborze? „Wystarczy być”. Wystarczy być radnym PiS, nie gonić za
pieniędzmi, bo pieniądze idą do władzy.
Partie opozycyjne, gdyby miały jaja,
powinny Tokarza całować po rękach i obwozić jego listę po kraju. Dziwi tylko
prawie całkowity brak dojących kobiet na liście (mniej niż 10 proc.). Kiedy
trzeba było doić krowy, potrzebne były dojarki, ale dojenie pieniędzy to
zadanie dla lepszego sortu, czyli dla mężczyzn.
W początku lipca
prezes Kaczyński postanowił ukrócić ten dobrze przecież sobie znany proceder.
Osoby pracujące w spółkach Skarbu Państwa nie będą kandydować z listy partii
rządzącej w wyborach samorządowych. Szybko okazało się, pisze Tokarz, że
realizacja tej zapowiedzi musiałaby wywołać niezadowolenie i opór, dlatego władze
partii zastanawiają się, jak „rozmiękczyć” deklarację prezesa. Jednym z
pomysłów jest ograniczenie jej działania tylko do tych działaczy PiS, którzy
doją w spółkach powyżej 15 tys. zł.
„Puls Biznesu” za kolejne publikacje list
wstydu powinien otrzymać nagrodę i to nagrodę premiera lub prezesa. Warto
chwilę pomyśleć, jak ważną rolę odgrywają niezależne media, które są solą w
oku władzy. Kto by te dane zebrał i ogłosił, gdyby nie niezależne pismo i to w
dodatku wydawane przez korporację zagraniczną? Polskie Radio? TVP? „Sieci”?
Śmiech w oborze.
Daniel Passent
Znieważanie konstytucją
Pierwsze znieważenie za pomocą konstytucji
miało miejsce w Białej Podlaskiej. Znieważono tam pomnik Lecha i Marii
Kaczyńskich. Właściwie znieważono tylko byłego prezydenta: założono mu
podkoszulkę z napisem „KonsTYtucJA”. Małżonkę oszczędzono. Chociaż nie jest do
końca pewne, czy nie znieważyła jej bliskość takiego napisu. Policja i
prokuratura to ustalają. Ustalili natomiast sprawców za pomocą monitoringu
miejskiego. 67-letniego mężczyznę zatrzymano o 6 rano w domu i powieziono na
przesłuchanie. Drugiego w domu nie zastano - pracował w polu, jest rolnikiem.
Sprawcom grozi odpowiedzialność z art. 261 Kodeksu karnego: „Kto znieważa
pomnik lub inne miejsce publiczne urządzone w celu upamiętnienia zdarzenia
historycznego lub uczczenia osoby, podlega grzywnie albo karze ograniczenia
wolności”.
Demoralizacja
okazała się zaraźliwa. Dzień później znieważony został pomnik Lecha
Kaczyńskiego w Szczecinie. Policja o 6.30 rano usiłowała zatrzymać sprawcę w
domu. Nie udało się, więc tylko dokonała przeszukania. Być może szukała
podkoszulków przygotowanych do akcji znieważania? Bo u sprawcy z Białej Podlaskiej
szukała nośników danych i telefonów, czyli chciała ustalić jego kontakty,
okazuje się bowiem, że to przestępczość zorganizowana. W większości należą do
niej działacze KOD z całej Polski, ale są też sprzymierzone grupy lokalne. Ich
działania noszą cechy partyzantki miejskiej.
Akcja rozlała się na całą Polskę i nie
dotyczy już tylko Lecha Kaczyńskiego. W Łodzi znieważono konstytucją pomniki na
ul. Piotrkowskiej, w tym Juliana Tuwima i Misia Uszatka. Podczas znieważania
Misia sprawców zatrzymała policja. I zawiozła na komisariat, gdzie spisała i
przesłuchała.
W Gdańsku odbyła
się wręcz orgia znieważania. Na pierwszy ogień poszedł pomnik Neptuna, a potem
koszulki z napisem „KonsTYtucJA” pojawiły się m.in. na pomnikach Jana
Sobieskiego, Powiewu Wolności, Obrońców Poczty Polskiej i Świętopełka. Podobnie
zmasowana akcja miała miejsce w Warszawie. Ofiarą konstytucji padła m.in.
warszawska Syrenka i Kapela Praska.
Sprawcy w Kielcach
(działający pod szyldem Opozycji Ulicznej) znieważyli najpierw pomnik dzika
Kiełka, potem Milesa Daviesa, a na koniec - Henryka Sienkiewicza. W znieważaniu
uczestniczyła wnuczka pisarza, a na koniec sprawcy zrobili sobie zdjęcie ze
znieważonym pomnikiem.
W Piotrkowie
znieważono pomnik Kopernika i popiersie Wincentego Witosa. W Tarnobrzegu
profesora Stanisława Pawłowskiego. W Rzeszowie - Jana Pakosławica i Tadeusza
Nalepy. W Toruniu - osła (tu napis brzmiał „KonsTYtucJA, ośle”, sprawcy
zarzekają się, że słowo „ośle” odnosiło się wyłącznie do osła).
Doszło do tego, że
konstytucją znieważono prezydenta Andrzeja Dudę. „ASZdziennik”, opatrując tekst
stosownym zdjęciem, doniósł: „Ofiarą (...) padł właśnie Andrzej Duda, któremu w
nocy Komitet Obrony Demokracji nałożył koszulkę z napisem »konstytucja«.
Nieświadomy niczego Andrzej Duda od rana paraduje z koszulką z napisem
wspierającym opozycję. W Pałacu Prezydenckim i służbach trwa spór, czy
informować głowę państwa o tym incydencie”. Przypomina się piosenka Kuby
Sienkiewicza: „Wsiadł do autobusu człowiek z liściem na głowie, nikt go nie
poratuje, nikt mu nic nie powie”.
Policja i prokuratura działają. Rzecznik
praw obywatelskich zwrócił się o wyjaśnienia, jakie zarzuty stawiane są
sprawcom, co uzasadniało zatrzymywanie i spisywanie, i zabezpieczenie urządzeń
elektronicznych zawierających kontakty. Tu akurat odpowiedź znana jest z góry:
będzie jak znalazł do kolekcji zdjęć uczestników prokonstytucyjnych
manifestacji i listy obywateli legitymowanych za zadawanie niewygodnych pytań
na spotkaniach władzy z ludnością.
Prawdopodobnie akcja
policji ma - poza gromadzeniem bazy danych o „trudnych obywatelach” - charakter
głównie wychowawczy. Ale nie można wykluczyć, że dojdzie do postawienia
sprawców w stan oskarżenia. I to będzie prawdziwa uczta dla prawników. Bo słowo
„znieważenie” jednak coś konkretnego oznacza. Więc organy ścigania będą musiały
dowieść, że słowo „konstytucja” jest obraźliwe. I teraz pytanie: subiektywnie
czy obiektywnie? Np. czy tak samo obraża Tuwima jak Lecha Kaczyńskiego? Zresztą
tu sprawa jest dodatkowo delikatna, bo prezydenci w Polsce „czuwają nad
przestrzeganiem Konstytucji” (art. 126 konstytucji).
Interesujący jest
pod tym względem przypadek Misia Uszatka, Syrenki warszawskiej czy dzika
Kiełka. Czy postaci fikcyjne, legendarne lub symboliczne też można znieważyć?
Prima face - jak mówią prawnicy - raczej nie. Ale można tu zastosować tę samą
konstrukcję prawną co przy przestępstwie obrazy uczuć religijnych. Tam ochronie
podlegają uczucia właśnie. A sąd bada, czy wyznawca danej religii o przeciętnej
wrażliwości poczułby się danym czynem obrażony. Więc tu w grę mogłyby wchodzić
uczucia osób, które patrzą na np. Misia Uszatka w koszulce „KonsTYtucJA”. Czy
to obraża ich uczucia do Misia?
Można by też zbadać intencje twórców tej postaci: czy
Uszatek miał jakiś stosunek do konstytucji?
Ale idąc tym
tropem, komplikuje się sprawa zarzutów za znieważenie konstytucją pomnika
Henryka Sienkiewicza.
Skoro pochwala to jego wnuczka, która jest depozytariuszką
czci osoby zmarłej jako najbliższa rodzina... Trzeba by dowieść, że jest
wyrodną wnuczką i dlatego o obrazie pamięci osoby zmarłej w tym wypadku
decydują uczucia Polaków primasort (w odróżnieniu od tych gorszego sortu).
Komplikacji prawnych jest wiele, ale organy
ścigania sobie z nimi poradzą. Gorzej z sądami. Ale i na to może być rada. Minister
sprawiedliwości może bowiem rozporządzeniem powoływać i znosić sądy.
No więc niech powoła sąd, którego właściwością będzie rozpatrywanie
przestępstw koszulkowych. Krajowa Rada Sądownictwa szybko przeprowadzi konkurs
do tego sądu - i w pół roku państwo PiS ze sprawą się upora.
I tak konstytucja w państwie PiS stała się słowem może
jeszcze nie wulgarnym, ale takim raczej nie do pokazywania.
Ewa Siedlecka
Krok defiladowy
Defilada wojskowa to dość szczególny rodzaj
patriotycznej liturgii. Dziś tylko autorytarne reżimy traktują takie parady
serio, jako pokaz zwartości, dyscypliny, potęgi militarnej kraju. W
demokracjach to już tylko państwowy spektakl, symboliczne przywołanie tradycji,
chwały oręża, okazja, aby przypomnieć obywatelom o istnieniu sił (i wydatków)
zbrojnych oraz oczywiście świąteczny festyn ludowy. Dalej to już rzecz gustu:
jedni tego militaryzmu nie cierpią, inni się autentycznie wzruszają, większość
lubi sobie po prostu popatrzeć, bo publiczny pokaz mundurów, czołgów, armat,
samolotów to zawsze jest atrakcja, zwłaszcza dla dzieci. Jednak w tym roku, gdy
z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości państwo polskie wydało, podobno
największą w historii, defiladę wojskową wzdłuż Wisły, kto nie jest dzieckiem,
musiał mieć poczucie, że cały ten patetyczny teatr jest fałszem podszyty.
Po pierwsze, obecna
władza demonstracyjnie zawłaszcza, upartyjnia wszystkie uroczystości
patriotyczne, czego świeżym przykładem brutalna próba odepchnięcia harcerzy i
miasta Gdańska od uroczystości na Westerplatte. Po drugie, armia polska,
zdaniem bodaj wszystkich liczących się ekspertów, została przez obecne rządy
zdewastowana kadrowo, technicznie i moralnie. Wyrzucono z wojska kilkudziesięciu
najbardziej doświadczonych, kompetentnych i wprowadzonych w struktury NATO
generałów, zerwane zostały długo negocjowane kontrakty zbrojeniowe, nie mamy
obiecywanej broni rakietowej, śmigłowców, dronów, nawet mundurów i amunicji. A
marynarka wojenna jest w takim stanie, że prezydent Duda jedzie do Australii,
żeby kupić jakieś dwie przestarzałe, 30-letnie korwety. Więc nie tylko
jubileuszowa, historyczna część defilady ma charakter występów amatorskich grup
rekonstrukcyjnych, ale niestety całość. Żadna w tym wina żołnierzy, przeciwnie:
oni są ofiarami niekompetentnej cywilnej władzy. Seria dramatycznych
publicznych wypowiedzi wybitnych dowódców nie pozostawia wątpliwości: wojsko
polskie znalazło się w opłakanym stanie. I nawet nie ma jak się bronić. Musi
defilować.
Nowo mianowani z okazji Święta Wojska
Polskiego generałowie także otrzymują swoje gwiazdki, chcąc nie chcąc, w roli
dublerów, w miejsce niesprawiedliwie, często po chamsku potraktowanych kolegów.
Zostać „pisowskim generałem” to trochę jak „pisowskim sędzią” - już zawsze z
podejrzeniem konformizmu, sprzeniewierzenia się zawodowej etyce i koleżeńskiej
solidarności. Wracają moralne dylematy, jakie starsze pokolenia doskonale
pamiętają z czasów PRL. Czy ekspert, który zgodził się pomóc minister
Zalewskiej w opracowaniu na łapu-capu podstaw programowych (właśnie po dwóch
latach, dopiero po decyzji sądu, ministerstwo ujawniło nazwiska tych ekspertów),
wspierał „deformę edukacji” czy tylko starał się (jak to dziś uzasadnia)
ratować szkołę i uczniów przed zupełnym chaosem? Czy policjanci o świcie
wdzierający się do domu człowieka, który na pomniku wywiesił napis
„konstytucja” muszą się na takie misje godzić? Czy legalni sędziowie powinni
współorzekać razem z dublerami, przyjmować stanowiska z rąk nowej, politycznie
nominowanej KRS? Odchodzić na wymuszone emerytury czy trwać
na posterunku i prosić władzę o zgodę na pracę? Politycy opozycji występować w
TVP? Piosenkarze w Opolu? Profesorowie przyjmować nominacje z rąk Andrzeja
Dudy? Przywlokło się za nami historyczne przekleństwo: państwo polskie
przestaje być neutralne, staje się ideologiczne, napuszone, coraz bardziej obce
i wrogie dla dużej części obywateli. I, co najgorsze, chce takim być.
Bodaj wszystkie dotychczasowe władze III RP
rządzenie rozumiały jako urządzanie państwa, wprowadzanie nowych instytucji,
tworzenie warunków prawnych wymuszających określone zachowania obywateli, firm,
urzędników, organizacji, samorządów. Obecna władza nie chce urządzać państwa,
ale rządzić - nakazywać, zakazywać, wydawać polecenia, kontrolować, karać,
ułaskawiać. To zasadnicza różnica: państwo, zamiast wyznaczać ramy dla wolnej
aktywności obywateli, staje się nadrzędne wobec społeczeństwa, jest
instrumentem panowania i kontroli. Bynajmniej nie musi być represyjne, w
takiej postaci jak bywało w PRL czy jak dziś obserwujemy w Rosji lub Turcji.
Istota polega na tym, że nie musi, ale może. Że zaoranie wszelkich, leżących
dotychczas poza zasięgiem władzy centralnej obszarów, a zwłaszcza sądownictwa,
zmienia zasadniczo warunki społecznej gry, zmusza do ostrożności, konformizmu,
mimikry. Protestujący muszą wiedzieć, że mogą być szykanowani, nachodzeni,
wzywani; sędziowie i adwokaci, że gdzieś tam z daleka obserwuje ich partyjna
Izba Dyscyplinarna SN, która może pozbawić prawa wykonywania zawodu; firmy, że
państwo ma w rękach bardzo uciążliwe instytucje kontroli i może arbitralnie
nakładać ogromne kary; opozycja, że służby specjalne, prokuratura i media
państwowe będą szukać na nich haków i okazji do publicznych oskarżeń. Itd.
Znamy to aż za dobrze z historii: opresyjna władza nie musi stale stosować
przemocy wobec nieposłusznych i niegrzecznych; zwykle wystarczy to, co nazywa
się efektem mrożącym.
Wciąż się zastanawiamy, czy taka operacja
rekonstrukcyjna może się dziś w Polsce powieść? Jedną z kolejnych, ciekawych
prób odpowiedzi przynosi nasz okładkowy tekst, czyli ile w Polaku chłopa, ile
szlachcica. Mierzymy się z dwoma najsilniejszymi w naszej tradycji nurtami
kulturowymi. Nie uprzedzając wywodu: współczesna demokracja liberalna wydaje
się endemicznym wytworem zachodnioeuropejskiego mieszczaństwa, dlatego marnie
przyjmuje się na innych terytoriach historycznych. Nasza szlachecko-chłopska
dwoista natura scala się natomiast w nieufności wobec instytucji państwa, w
braku szacunku dla prawa, procedur, kompromisów, negocjacji. W Polsce przez
stulecia naturalne były zależności o charakterze folwarcznym, a nie
demokratycznym, zaś klanowe więzi silniejsze niż formalne. To niedobrze, bo nie
ma kto bronić rozbijanych dziś instytucji, ale to dobrze, bo Polacy słabo trzymają
krok defiladowy. Historycznie rzecz biorąc: tu się może nie udać demokracja,
ale zamordyzm też nie.
Jerzy Baczyński
Spotkałem człowieka
Spotkałem człowieka. Nie, żebym się z ludźmi
w ogóle nie widywał, ale akurat po tej rozmowie coś nie daje mi spokoju.
Chodzi o dwa słowa, które w pewnym momencie wypowiedział. Wyjawię je później.
Usiedliśmy w ogródku piwnym w centrum miasta, bez alkoholu, i zaczęliśmy
rozkminiać świat.
Obaj byliśmy na
spotkaniu grupy młodzieży z Bianką Mikołajewską, dziennikarką portalu OKO.press,
która wpadła na trop policyjnej inwigilacji młodych aktywistów. Kiedy Bianka
opowiadała swoją historię, prowokator siedzący w tłumie zaczął wyłazić ze
skóry, by imprezę rozbić zaczepkami. I wtedy „mój” człowiek wskazał go palcem i
powiedział: „Dlaczego pan przeszkadza? Przecież jest pan powszechnie znanym
prowokatorem, rozbijał pan protesty pod Sejmem”. Zgasił dywersanta w sekundę.
Siedzieliśmy na
świeżym powietrzu i rozmawialiśmy o Janis Joplin. O tym mogę bez końca, a on o
muzyce, literaturze i filmie wie dużo. Jest nagradzanym pisarzem i znanym
promotorem polskiej kultury w świecie. Znał dobrze Raya Manzarka, pianistę
zespołu The Doors, z którym swego czasu
mieszkali po sąsiedzku w Los Angeles, więc od razu wskoczyliśmy na właściwy
tor.
Kiedyś braliśmy
wspólnie udział w spotkaniu Klubu Obywatelskiego. Moje prognozy były mroczne,
jego optymistyczne. Mówiłem o własnych doświadczeniach, powtarzalnych niczym
kurs niechcianej planety po koślawej orbicie, on o nieustającej nadziei i
wierze w ludzi. Głosiliśmy odmienne wizje, ale chodziło nam o to samo: by
uczynić świat lepszym. Kiedy w pewnej chwili powiedziałem, że nie wierzę w
Boga, on natychmiast rzucił: „A ja wierzę”. Dodał, że jest polskim patriotą, zależy
mu na naszej tradycji i pamięci - ja tu nie byłem tak jednoznaczny. Mnie
fascynuje świat jutra, jaki będzie, co nowego powstanie na kuli ziemskiej. Hanuszkiewicz
mawiał: „Patriotą zostaje się w chwili zagrożenia, kiedy jest wojna, w czasie
pokoju trzeba być obywatelem”. No właśnie, ale może to już jest czas wojny?
Siedząc w ogródku,
omówiliśmy muzykę, teatr i jeszcze parę innych dziedzin, w końcu zapytałem,
czym się aktualnie zajmuje. Odpowiedział: „Tak jak profesor Matczak z grupą
wybitnych prawników pracuje nad tym, by odbudować prawo i zlikwidować skutki
niekonstytucyjnych zachowań władz, kiedy PiS w końcu odejdzie, tak jaz grupą
ludzi pracuję nad tym, jak przywrócić kulturę w społeczeństwie, gdy już się to
wszystko skończy”. Nadstawiłem uszu. Pociągnął: „Jak zlikwidować język nienawiści?
Jak zasypać ten straszny rów między Polakami? To się wydaje niemożliwe, ale coś
trzeba będzie z tym zrobić, bo nikt nie wytrzyma życia w piekle”. Wiedziałem,
o czym mówi.
Parę miesięcy temu
przestrzegałem pewnego dziennikarza „dobrej zmiany”, że przed nim długie życie
i któregoś dnia będzie musiał się z tego, co czyni dziś, wytłumaczyć. Choćby
przed własnymi dziećmi. A miota oszczerstwa straszne i kłamie bez limitu.
Minął jakiś czas i bluzgi w obie strony stały się językiem codziennym. Politycy
władzy uznali, że w ubliżaniu nie ma granic, odpowiedzi sponiewieranych ludzi
ulicy są coraz ostrzejsze. W internecie hulają obraźliwe fejki, zniewagi, są
preparowane kłamstwa i pomówienia tak straszne, że właściwie tylko jedno wydaje
się możliwe - odwet. Dla wielu konieczny i uzasadniony. Oskarżenie połowy
obywateli o to, że są gorszego sortu, że mają stąd wypierdalać, choć się tu
urodzili i o ten kraj walczyli - nie przejdzie bez pamięci. Oni też mają
dzieci.
Ale wygrana z PiS
nie zdusi nienawiści - przeciwnie, roznieci ją na nowo. Oni też będą się
bronić. Coś, co miało być przestrogą, od pewnego czasu brzmi jak zapowiedź
wendety, a to oznacza kolejne piekło. „Wszyscy wylądujecie w więzieniu” już
nie jest abstrakcją. Dzisiejsi ludzie władzy słyszą je codziennie - będą
walczyć o swoje ze zwykłego strachu. Twardzi komuniści do ostatniej chwili
namawiali Jaruzelskiego, by użył siły - tak się bali zemsty.
„Pamiętasz Mandelę?” - pyta. Pamiętam.
Prezydent RPA, który zatrzymał przy sobie cały rasistowski aparat
bezpieczeństwa, ten sam, co go wcześniej bezwzględnie gnębił i latami trzymał w
więzieniu. Nie wziął odwetu - dał im drugie życie. „Amnestia i abolicja to
jedyne wyjście” - mówi, patrząc mi w oczy. „Żadnego »wsadzimy was wszystkich«.
To trzeba będzie przeciąć i zacząć ze sobą współżyć”. Amnestia i abolicja - dwa
słowa, które nie dają mi Spokoju, z których Mazowiecki umownie skorzystał i
przegrał. Ale czy jest inne wyjście? Mój rozmówca to Paweł Potoroczyn.
Zbigniew Hołdys
Zabawa bez prawa
Andrzej Duda jest
jedynie wykonawcą politycznego planu prezesa PiS. Czy jednak Jarosławowi
Kaczyńskiemu rzeczywiście zależy na zmianie ustrojowej i wprowadzeniu tej
słynnej IV RP? A może to tylko żądza destrukcji?
Prezydent oświadczył w wywiadzie udzielonym
„Dziennikowi Gazecie Prawnej”, że skłania się ku zawetowaniu nowelizacji
ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego przepchniętej niedawno przez
PiS przy jednomyślnym sprzeciwie opozycji. Oczywiście nie wiadomo, czy Andrzej
Duda zrealizuje tę zapowiedź, bo konsekwencja w działaniu i silny charakter nie
są jego mocnymi stronami. Nie wiadomo nawet, czy ewentualne prezydenckie weto
byłoby jego własnym rozstrzygnięciem, czy też konsekwencją decyzji prezesa
Jarosława Kaczyńskiego, który uznał, że nowelizacja ordynacji wyborczej,
pozbawiająca szans na mandaty średnie i mniejsze ugrupowania, zamiast wzmocnić
szanse PiS, wymusi połączenie sił opozycji. Gdyby jednak weto prezydenta Dudy
okazało się jego własną decyzją, byłaby ona racjonalna i zrozumiała.
Najważniejszym, a
być może jedynym, politycznym celem Andrzeja Dudy jest jego reelekcja. Aby
jednak przybliżyć szanse na nią, nie wystarczy samo poparcie twardego
elektoratu PiS. Potrzebne są głosy sympatyków mniejszych ugrupowań i wyborców
niemających sprecyzowanych i trwałych sympatii politycznych. Prezydent musi to
rozumieć i dlatego od dłuższego czasu kokietuje ugrupowanie Pawła Kukiza, dla
którego nowa ordynacja oznacza polityczną klęskę bądź konieczność
bezwarunkowego podporządkowania się Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Duda miałby także osobiste, całkowicie
zrozumiałe powody, aby trochę popsuć humor promotorowi jego politycznej kariery.
W sprawie przeprowadzenia konsultacyjnego referendum konstytucyjnego, które
było sztandarową inicjatywą prezydenta, został przecież potraktowany przez
własne ugrupowanie jak ktoś, kto w istocie nie ma żadnego znaczenia. Kaczyński
nie mógł w sposób bardziej dobitny pokazać Dudzie, jakie jest jego rzeczywiste
miejsce w hierarchii obozu władzy. Trudno współczuć prezydentowi, gdyż nie
dorósł do urzędu, który zajmuje: łamie konstytucję i posłusznie realizuje
polityczne plany prezesa PiS. Można go jednak zrozumieć, jeśli w sprawie
ordynacji wyborczej do europarlamentu chce wziąć swój mały rewanż.
Wywiad Andrzeja Dudy dla DGP potwierdza
tylko, że pozostaje on lojalnym wykonawcą „dobrej zmiany” i ma swój poczesny
udział w niszczeniu niezależności władzy sądowniczej. W przywoływanej rozmowie
prezydent powtórzył insynuacje o niechlubnej przeszłości części sędziów
zasiadających w Sądzie Najwyższym, co rzekomo „jest wstrząsające dla Polaków”.
Nic nam jednak nie wiadomo, aby sam Andrzej Duda był wstrząśnięty z powodu
zasiadania w latach 2006-07 w kierownictwie Ministerstwa Sprawiedliwości wraz z
sędzią Andrzejem Kryże, który w PRL skazywał w procesach politycznych.
Najwyraźniej nie robi też na nim szczególnego wrażenia obecność byłego
prokuratora stanu wojennego pana Piotrowicza na czele sejmowej komisji
sprawiedliwości i praw człowieka.
Duda zarzuca za to
środowiskom prawniczym „rozumowanie bardzo w stylu Kalego”. A to z powodu
krytyki obecnego Trybunału Konstytucyjnego, w którym większość stanowią
sędziowie wybrani przez PiS, i braku takowej, kiedy większość stanowili tam
sędziowie wybierani przez PO czy SLD. Najwyraźniej prezydent Duda udaje, że nie
dostrzega istoty problemu, jaki mamy z Trybunałem Konstytucyjnym. Nie jest nim
to, że jego większość stanowią nominaci obecnej władzy - chociaż istotne
znaczenie ma fakt, że w przeszłości Sejm z reguły wybierał do TK prawników,
najczęściej profesorów ze znaczącym dorobkiem naukowym, zaś obecnie nie dość,
że prezesem tego organu jest pani magister, to jeszcze zasiada tam człowiek,
który zataił swoją pracę w służbach specjalnych. Istotą problemu jest przecież
to, że do TK nie zostali dopuszczeni trzej prawidłowo wybrani sędziowie, a ich
miejsce zajęli dublerzy, którzy w świetle konstytucji i prawa nie są sędziami
Trybunału Konstytucyjnego. Stało się to z walnym udziałem prezydenta Andrzeja
Dudy.
Prezydent wciąż cieszy się znacznym
poparciem społecznym. Najwyższy czas, aby Polacy zaczęli uważniej przyglądać
się merytorycznej zawartości tej prezydentury. Andrzej Duda jest tylko
wykonawcą. Wszyscy przecież wiedzą, że autorem i reżyserem planu politycznego
PiS jest Jarosław Kaczyński. Jaki ustrój państwa chce zbudować? Długo sądziłem,
że zamierza być twórcą nowej konstytucji. O obecnej wyrażał się wszakże z
pogardą, a po powtórnym dojściu do władzy w 2015 r. kierował działaniami swego
obozu, które gwałcąc, naciągając i obchodząc konstytucję, prowadziły do
koncentrowania coraz większej władzy w jego rękach. Myślałem zatem, że zamierza
- wzorem obozu sanacyjnego - zniszczenie ustroju parlamentarnego usankcjonować
i utrwalić poprzez uchwalenie nowej konstytucji.
Dziś biorę pod uwagę, że się myliłem.
Obecnie Jarosław Kaczyński sprawia wrażenie, że nie jest zainteresowany nową
konstytucją. Świadczy o tym także sposób potraktowania konstytucyjnej
inicjatywy prezydenta Dudy. Może rację ma Lech Wałęsa, który twierdzi, że Kaczyński
jest tylko destruktorem i nie umie budować. Może zadowala go posiadanie wielkiej
personalnej władzy tu i teraz, wynikającej z pozycji w partii politycznej, i
nie przeszkadza mu, że realny system polityczny, który tworzy, ma się nijak do
porządku opisanego w konstytucji? Może tylko bawi się państwem?
Argumentem na rzecz
tej tezy jest zupełny brak starań ze strony prezesa PiS, aby instytucjom
państwowym przejmowanym przez jego ugrupowanie nadać autorytet i powagę.
Oczywiście nie byłoby to łatwe zadanie. Trudno jest znaleźć wybitnego prawnika,
który w obecnych warunkach zgodziłby się być prezesem TK, SN czy
przewodniczącym KRS.
Jest jednak oczywiste, że teraz działa mechanizm negatywnej
selekcji, a jedynym istotnym kryterium przy powoływaniu na te stanowiska jest
posłuszeństwo, któremu często towarzyszy słaby charakter nominatów. W ten
sposób nie buduje się poważnego państwa.
Aleksander Hall
Drużyna
Pani premier kłamczuszka w swoich oratorskich
popisach wielokrotnie powtarzała, że są biało-czerwoną drużyną. Nie chodzi mi
o zawłaszczanie barw, tylko o istotę działania. Istotą działania drużynowego
jest współdziałanie, praca i poświęcenie na rzecz całości. Gwiazdy,
indywidualności, jeżeli nie pozbędą się egocentryzmu, są w stanie każdą drużynę
rozwalić. Kiedy patrzymy na polskie polityczne uwarunkowania, PiS taką
drużyną jest (mimo pewnych załamań), a opozycja mimo że uważa się za totalną,
totalnie nie jest.. Wielokrotnie nawoływałem opozycję do zmiany strategii. Nie
mogę się jednak doczekać żadnych widocznych rezultatów. Poza brakiem wspólnego
działania opozycja popełnia wiele błędów, wskazując przeciwnikom właściwą
drogę. Gdyby Platforma poparła skompromitowaną wcześniej ideę prezydenckiego
referendum konstytucyjnego, klęska tego referendum ( łatwo przewidywalna)
byłaby zwycięstwem opozycji. Liczne protesty małych ugrupowań przeciwko nowej
ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego, zamiast skonsolidować
opozycję, spowodowały, że prezydent urośnie do rangi działającego. W
porozumieniu z PiS wspomnianej ustawy nie podpisze, dzięki czemu opozycja zostanie
z ręką w nocniku. Nie chcę już wspominać o rozczłonkowaniu opozycji
pozaparlamentarnej, czego dowodem była frekwencja na manifestacjach, które w
założeniu miały być totalne, niestety - co jest bardzo przykre - były marginalne.
Zabawa w ubieranie pomników jest sympatyczna, ale trudno oczekiwać, żeby poza
kompromitacją służb porządkowych przyniosła jakiś określony polityczny skutek.
Brak działania drużynowego przekłada się również na inne dyscypliny
pozapolityczne. Przekonali się o tym i przekonują dalej polscy piłkarze, którzy
po klęsce mundialowej kontynuują swoją tragedię w klubowych rozgrywkach
międzynarodowych. Drużynowo jesteśmy krajem młociarek, młociarzy, kulomiotem i kulomiotów.
Całe szczęście, że nie ma rzutu sierpem.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Felieton automotywacyjny
Po raz pierwszy od dawna spotkaliśmy się w
licznym i wesołym gronie dawnej załogi „Playboya”. Piękne kombatanckie
zebranie, anegdota ścigała anegdotę, przekrzykiwaliśmy się radośnie i po kilku
godzinach stwierdziliśmy, że wspólne redakcyjne lata - przynajmniej do kryzysu,
który uderzył w prasę na początku 2009 roku - to był najweselszy kawałek
naszego pracowego życia. Już ta atmosfera radości, entuzjazmu i nostalgii aż
prosiła się o podkręcenie papierosem. To raz. Alkohol to dwa. Co najmniej
połowa ekipy paliła, wliczając palaczy okazjonalnych, to trzy. A jakby tego
było mało, kątem oka podglądałem matkę wszystkich wstydów, czyli jak Legia
zbiera łomot od czempionów z Luksemburga i to poczucie wściekłości oraz
upokorzenia to cztery. Patrząc na tę żenadę, od razu przypomniałem sobie, iż
ostatniego fajka zapaliłem, jak zbieraliśmy baty od Kolumbii na mundialu, to
pięć. A jednak się nie złamałem, twardy jak Włodzimierz Iljicz Lenin z
opowiadań Michaiła Zoszczenki.
Teraz jak ktoś
pyta, kiedy rzuciłem, odpowiadam zgodnie z prawdą, że po meczu z Kolumbią i
wychodzi tak fajnie dramatycznie, że załamałem się występami kadry do tego
stopnia, iż porzuciłem wielką miłość mego życia. Prawda jest prostsza:
następnego dnia ruszaliśmy w trzytygodniową podróż kamperem i uznałem, że lepszej
okazji długo nie będzie, biorąc pod uwagę, że non stop będę z dziećmi, no i co
najistotniejsze, z najlepszą z żon, przy której, jeśli chodzi o zwalczanie
palenia, hiszpańska inkwizycja to Klub Inteligencji Katolickiej.
W dziedzinie
rzucania mam doświadczenie. Zawsze było tak samo. O dziwo, przetrzymywałem pierwsze
tygodnie, nawet miesiące, a potem jak Iggy Pop w „Kawie i papierosach” Jima
Jarmuscha mówiłem, że skoro już rzuciłem, to mogę zapalić. Zazwyczaj działo się
to na imprezie, z kieliszkiem w dłoni, no i co tu dużo mówić, papieros smakował
bosko, a taśma w głowie przewijała nieskończoną ilość momentów, które kojarzyły
mi się świetnie, a ich częścią był palony papieros. I leciałem.
Swego czasu
wylądowałem w szpitalu z takimi obostrzeniami, że nawet w kiblu nie szło
zapalić. Więc nie. paliłem. Po wyjściu wcale mnie nie ciągnęło. Ale w kieszeni
znalazłem otwartą paczkę. Postanowiłem spróbować, czy mi jeszcze smakuje. Nie
smakował. Był wręcz ohydny. No i co? Uznałem, że to pomyłka, następny powinien
wypaść lepiej. Wypadł. Trzeci był już całkiem całkiem. I poszło.
Od narodzin
pierwszego dziecka, czyli sześć lat temu z połówką, rzucałem regularnie. Zawsze
kończyło się dziecinadą, czyli maskowaniem się przed domową inkwizycją
mieszankami kawy i płynu do płukania ust, oraz podobnie szczeniackimi technikami.
Teorię to znałem, że fajki to syf, i naprawdę chciałem rzucić, ale z taką
świadomością, że kiedyś tam będę mógł sobie zapalić, no bo jak wyobrazić sobie
życie bez? I trochę też tak było po meczu z Kolumbią. Zakładałem, że może
kiedyś, gdzieś malutka, nikomu nieszkodząca fajeczka... Ale kilka dni wcześniej
jechałem taksówką, rano po intensywnej imprezie, strasznie kaszlałem, kierowca
zagadał: „Co? Papieroski? Paliłem trzy paczki, ale sześć lat temu przeczytałem
taką książkę i z dnia na dzień rzuciłem”. Przez grzeczność zapytałem, co to za
książka, i żeby kierowcy było miło, od razu kupiłem ją przez internet. Gdy
później to powiedziałem najlepszej z żon, myślałem, że mnie pochwali, ale
dostałem opieprz, że ona to powtarza od lat i nic.
No, i jak mnie
ssało na kempingu w Chorwacji, wyciągnąłem z torby „Prostą metodę, jak rzucić
palenie” Allena Carra. Czytałem i nie wierzyłem własnym oczom, że czytam coś
tak głupiego, a swymi przemyśleniami dzieliłem się z małżonką: „Co za gówno!
Przecież to jakieś jaja! Z powodu tego pieprzenia ktoś ma rzucić palenie? No
naprawdę, nie mogę”. „To nie czytaj! - wściekała się Anka. - Słuchać już tego
nie mogę!”.
Ale jakoś tak się
składało, że jak czytałem te brednie, to - o dziwo - nie chciało mi się palić,
mimo że autor namawia, by nie rzucać palenia przed końcem lektury, no a ja już
teoretycznie rzuciłem po Kolumbii. I wiecie co? Nie wiem, jak to się stało, ale
jak skończyłem książkę, to stwierdziłem, że naprawdę nigdy więcej fajek.
Ten felieton
zawiera elementy autoszantażu moralnego. Chodzi o to, że gdyby nawet nadszedł
moment podłamki i zapragnąłbym okrutnie zajarać, to muszę mieć przed oczyma
Ciebie, Drogi Czytelniku, który nakrywasz mnie palącego gdzieś cichaczem,
kręcisz z rozczarowaniem głową i mówisz: „Naprawdę, Marcin? Naprawdę?”.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz