sobota, 18 sierpnia 2018

Komu bije dzwon,Pawłowicz i Tarczyński odgrywają swoje role. Kaczyński ich potrzebuje,Wystarczy nie kraść,Znieważanie konstytucją,Krok defiladowy,Spotkałem człowieka,Zabawa bez prawa,Drużyna i Felieton automotywacyjny



Komu bije dzwon

A jednak. Ogólnonarodowe referendum konsty­tucyjne będzie. Za rok. To będzie najważniejsze referendum w naszym życiu.
   Od prawie trzech lat trwa spór o to, czy demokracja upa­da, już upadła, czy też upadnie dopiero za chwilę. Budzi to jakoś tam zrozumiałą wesołość dobrozmianowców. Skoro tyle razy ogłaszano upadek demokracji, to znaczy, że żadne­go upadku nie ma, o czym najlepiej świadczy to, jak głośno można go ogłaszać.
   Wielostopniowość tego procesu nie podważa jednak faktu, że upadek się dokonuje. Wyłączenie demokracji to nie jest jak wyjęcie wtyczki z kontaktu. Trwa metodyczne wymon- towywanie bezpieczników, ciąg uderzeń tępym narzędziem w delikatny mechanizm i jednocześnie seria zastrzyków znieczulających. Krok po kroku. A gdzieś w tle rozbrzmie­wa melodia przypominająca tę wyśpiewywaną przez mło­dzieńca z filmu „Kabaret” - „Jutro należy do mnie”, najpierw łagodna jak powiew wiosennego wiatru, po chwili jest jak akompaniament stukających o bruk tysięcy oficerek.
   To prawda, demokracja umiera. Ale przecież żyje, można krytykować władzę, ta nie przejęła jeszcze wszystkich sądów i w ogóle nie przesadzajmy z histerią. Nie, jeszcze parę bez­pieczników zostało, jednak - i tu dochodzimy do sedna - je­śli za rok PiS znowu wygra wybory, zostaną wymontowane na dobre.
   Normalne wybory to my w Polsce już mieliśmy. Te za rok będą jednak nieskończenie ważniejsze niż wszystkie po roku 1989. Zawsze decydowaliśmy, kto będzie sprawował władzę. Teraz zdecydujemy o tym, czy my, obywatele, zrzekamy się jej na dobre, być może na całe pokolenie.
   Przesada? Czasem pan Kaczyński jest z nami absolutnie szczery. Całkiem szczerze powiedział, że chce nam nad Wisłą zamontować Budapeszt albo Stambuł. To odróbmy w końcu pracę domową i spójrzmy, czego chce. Orban i Erdogan też nie zaczynali z jakimś nieprawdopodobnym impetem. Ma­china autorytaryzmu rozpędzała się powoli, ale nieubłaga­nie. W pierwszej kadencji rządów obu polityków przyszłość wciąż stała pod znakiem zapytania. Prawdziwa konsolidacja władzy nastąpiła dopiero po kolejnym zwycięstwie, w drugiej kadencji. Nagle okazywało się, że opozycja jest na komplet­nym marginesie. Wymiar sprawiedliwości nie jest już żadną odrębną władzą. Wolność słowa jest koncesjonowana. De­mokracja miała już połamane kości. A następne ciosy pozba­wiały ją szans na to, by złapać oddech.
   Tak, rzadko zdarza się, że o jakimś wydarzeniu można po­wiedzieć, iż będzie historyczne, kilkanaście miesięcy przed tym, gdy nastąpi. Ale to jedna z tych chwil. Jeśli PiS znowu wygra, wielki plan Kaczyńskiego, z nim czy bez niego, zosta­nie doprowadzony do logicznego końca. Jeśli wygrają de­mokraci, skutki kilkuletniego demolowania państwa - choć z wielkim bólem - da się jeszcze odkręcić.
   Jak w naszym referendum będzie brzmiało pytanie? Każdy może je sobie napisać sam i każda odpowiedź będzie prawid­łowa. Chcesz demokracji czy zamordyzmu? Chcesz Polski europejskiej czy wschodniej? Chcesz praw człowieka czy bezkarności władzy? Chcesz sądów wolnych czy na pasku władzy? Wynik referendum zdecyduje o tym, jak będzie wy­glądało życie milionów.
   Próg, jaki mają do przeskoczenia demokraci, zwolennicy państwa prawa i Polski europejskiej, a może po prostu nor­malnej, jest niższy niż ten, który musieli pokonywać nasi przodkowie. Żadnej ofiary nikt składać nie będzie musiał. Wy­starczą: odpowiedzialność, determinacja i praca. Tak, praca, by przekonać do głosowania za demokracją niegłosujących, by dowieźć do lokali wyborczych niepełnosprawnych, przypilno­wać, by wybory były uczciwe. Nie mówimy o monstrualnym wysiłku. Mówimy o absolutnym obywatelskim minimum.
   Po stronie opozycji potrzebne będą prawdziwa solidarność i duch drużyny, przekreślające egoizm i małostkowość, będą­ce największymi sojusznikami PiS. Ducha drużyny powin­na pobudzać świadomość, że nikt tego meczu sam nie wygra. Albo wygrają wszyscy demokraci, albo wszyscy demokra­ci przegrają. Wstyd każdego, kto nie pomoże w zwycięstwie, hańba tym, którzy w nim przeszkodzą.
   Wielu z tych, którym idea zjednoczonej opozycji nie odpo­wiada, uważa, że na ołtarzu jedności opozycji nie można skła­dać wartości i postulatów, które Są ważne, a o których owa zjednoczona opozycja w razie zwycięstwa może zapomnieć. Te obawy trzeba zrozumieć. Dziś jest jednak tak, że w ra­zie wygranej PiS wszystkie te wartości i postulaty wylądują w śmietniku razem z resztkami demokracji i państwa prawa.
   Za rok zdecydujemy, czy dzieciom i wnukom zostawimy Polskę z ideałów AK, z homilii Jana Pawła II i z idei Wiel­kiej Solidarności, czy Polskę z marzeń ONR, snów Moczara, tęsknot Kaczyńskiego i pragnień Rydzyka. Nie wiadomo, czy należy do nas przyszłość. Ale zależy od nas wynik wyborów. Wciąż zależy.
Tomasz Lis

Pawłowicz i Tarczyński odgrywają swoje role. Kaczyński ich potrzebuje

Krystyna Pawłowicz i Dominik Tarczyński serwują na sali obrad, podczas posiedzeń komisji i w mediach chamstwo o wyjątkowym natężeniu.

Wydawać by się mogło, że w sejmowym klubie Prawa i Sprawiedliwości zasiadają osoby o - delikatnie mówiąc - rozstrojonej psychice. 

Na przykład w sobotę Tarczyński na Twitterze napadł na dziennikarza Marcina Mellera, który w TVN 24 zastanawiał się, czy nie należałoby „olać (zignorować) żołnierzy wyklętych”. Tarczyński napisał, że „olać” może nieżyjącą matkę Mellera, a następnie zasugerował związki rodziny dziennikarza ze stalinowskimi oprawcami. - Należy się wam tylko wieczna pogarda. Zadbam o to - zakończył. Jego obraźliwe słowa wywołały powszechne oburzenie.

Niegodziwe, prymitywne i nielicujące z godnością posła zachowanie Pawłowicz i Tarczyńskiego to jednak ich sposób na obecność w polityce. Odgrywają swoje role w systemie Kaczyńskiego.

Za rządów PiS w Polsce wykiełkowały i bujnie rosną nienawiść czy rasizm podlewane skrzętnie przez jej polityków i funkcjonariuszy mediów narodowych. PiS od zarania posługuje się wobec swoich przeciwników pojęciem wroga – utożsamianego z hitlerowcami, Sowietami i ich pomocnikami – który zagraża fundamentom państwa i którego trzeba zepchnąć na margines i zniszczyć. Właśnie dlatego marszałek Sejmu Marek Kuchciński ograniczył do minimum prawo opozycji do parlamentarnej debaty, minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński nasyła policjantów na protestujących przeciwko łamaniu konstytucji, a nominowany przez PiS prezes TVP Jacek Kurski do akcji nieustannie do dwóch lat rzuca telewizyjnych propagandystów.

Wszystko za zgodą prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który tuż po objęciu przez partię rządów podzielił Polaków na lepszy i gorszy sort, żołnierzy AK i współpracowników Gestapo, normalnych ludzi i element animalny. Po antyrządowych protestach w Radomiu w 1976 r. pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek  zarządził, że należy tak pokazywać uczestników protestów, by dla wszystkich było jasne, „jak my ich nienawidzimy, jacy to są łajdacy”. Do protestujących robotników przypięto wówczas łatkę „warchołów”.

Czy te metody z PRL nie brzmią znajomo?

Część elektoratu PiS wychowana na haśle zdrady okrągłego stołu, która uwierzyła w zamach w Smoleńsku i w to, że Polska jest w ruinie, oczekuje bezlitosnego traktowania wrogów narodu, a od posłów plucia i bluzgania. W internecie roi się od filmów, na których Pawłowicz i Tarczyński „masakrują” (to ulubione słowo ich fanklubu) lewaków. Masakra polega na zwykle na chamskiej tyradzie pod adresem opozycji.

Jak to się ma do parlamentarnych obyczajów? Tak samo jak skracanie wypowiedzi na sejmowej komisji sprawiedliwości do 30 sekund. Albo wprowadzanie na korytarze parlamentu strażników z bronią gotową do strzału. Nijak.
Działalność Pawłowicz, Tarczyńskiego i reszty obozu władzy doprowadziła do tego, że w Polsce w zasadzie można już nazwać homoseksualistę „pedałem”, sędziego, który wydał w ich sprawie niekorzystny wyrok, „złodziejem”, polityka, na którego nie głosują, „folksdojczem”, a napotkanej osobie o innym kolorze skóry dać w mordę.

Taką Polskę tworzy nam Prawo i Sprawiedliwość.  
Bartosz T. Wieliński

Wystarczy nie kraść

Pamiętne słowa premier Szy­dło miały oznaczać, że jak tylko złodzieje z Platfor­my i PSL zostali odsunięci od koryta, to pojawiły się pieniądze na 500+ i inne projekty, które szefowa poka­zywała w tajemniczej granatowej teczce, nigdy zresztą nie otwartej, gdyż była pusta. Moim zdaniem wcale nie trzeba kraść, żeby się utuczyć na państwowym wikcie.
O to dbają partia i rząd, które lokują swoich ludzi przy żłobie. Wiem, wiem, tak było od zawsze, nie zaprzeczam (patrz niżej), ale nigdy deszcz pieniędzy nie był tak obfity i nie zrosił tylu zwolenników obozu władzy. Parafrazując słowa Churchilla: Nigdy tak niewielu kradło, a tak wielu się bogaciło.
   Nieocenione zasługi w demaskowaniu od lat korupcji kolejnych partii rządzących ma Dawid Tokarz z gazety „Puls Biznesu”, z której przytoczę obszerne fragmenty. „Ściągam” dla dobra sprawy, gdyż publikacje PB, owoc mrówczej pracy, zasługują na jak najszerszą popularyza­cję, której trudno oczekiwać od mediów „publicznych”, zajętych szerzeniem osiągnięć władzy i katechizmu PiS.

W listopadzie 2012 r. PB opublikował listy wstydu PSL i PO, pt. „POstawili na swoich”. Lista wstydu Plat­formy składała się z ponad 400 nazwisk - przykładów nepotyzmu. „Działacze opozycyjnego wówczas Prawa i Sprawiedliwości chętnie się wówczas powoływali na in­formacje PB i namiętnie krytykowali rządzącą koalicję. Mariusz Błaszczak obawiał się wręcz, że »takie teksty mogą się w przyszłości nie ukazywać«. Niepotrzebnie. Zaledwie rok po objęciu władzy przez PiS opublikowali­śmy listę 1000 działaczy tej partii, ich rodzin i znajomych żyjących na państwowym garnuszku”. Choć lista była dłuższa niż poprzednie, o komentarz ze strony PiS „było dużo trudniej”.
   Ostatnio, 25 lipca 2018 r., PB przyniósł nowy spis, pt. „Państwowy garnuszek tuczy wojewódzkich radnych PiS”. Ładunek publikacji jest wybuchowy, ponieważ Dawid Tokarz podaje suche fakty: województwo, imię, nazwisko samorządowcy, posadka państwowa, wzrost dochodów w ciągu roku. Benedyktyńska praca, ale warto było.
   Kilka przykładów z różnych województw. Michał Krzemkowski, zastępca wojewódzkiego komendanta Ochotni­czych Hufców Pracy, członek rady nadzorczej TDM Arrtrans, spółki należącej do państwowego Elewarru, zarobki w 2015 r. 7,7 tys. zł, zarobki w 2017 r. 123,8 tys. zł. Wzrost o 1507 proc.!!!
   Piotr Zwara w 2015 r. zarobił grosze - 4,4 tys. zł, a w 2017 r. „głównie dzięki fotelowi wiceprezesa spółki Energa-Operator Eksploatacja Elbląg, zarobił 302 tys. zło­tych”. Wzrost o ponad 6 tys. proc.
   Zdzisław Filip, prezes Tauronu Wydobycie i kopalni Nowe Brzeszcze, członek rady nadzorczej Spółki Usług Górniczych (grupa Tauron). Zarobki 2015 r.: 126,7 tys. zł, 2017 r.: 709,2. Wzrost o 459,7 proc.
   Krzysztof Skóra, bliski współpracownik prezesa Kaczyńskiego i Adama Lipińskiego (u którego ukry­wał się w PRL), jako były już prezes KGHM w 2016 r. zainkasował 1,3 mln zł, a w roku ubiegłym 700 tys. tytułem odprawy.
   1507 proc. - tyle nie wyrabiał na­wet Wincenty Pstrowski - legendar­ny przodownik pracy w realnym so­cjalizmie. Łącznie na liście Tokarza znalazło się 77 spośród 164 radnych PiS najwyższego, wojewódzkiego szczebla, a to nie wszyscy, gdyż kolejni pracują w jednostkach pod­ległych samorządom miejskim czy powiatowym. Chyba ten proceder miał na myśli Andrzej Duda, mówiąc o „doj­nej Polsce”. Prawda, Panie Prezydencie? Najlepszy biznes to PiS. W 2015 r. 77 radnych sejmikowych wydoiło łącz­nie 8,2 mln zł (przeciętnie miesięcznie 8,9 tys. zł), po do­brej zmianie te same osoby zarobiły ponad 20 mln, czyli przeciętnie miesięcznie 22 tys. zł. Skok z 9 tys. do 22 tys. w ciągu roku - czyż to nie jest dobra zmiana? Któż z nas pogardziłby taką sumą? W ciągu dwóch lat łączne zarobki radnych PiS wzrosły prawie o 150 proc. W ciągu dwóch lat 77 radnych wydoiło „na państwowym” prawie 27 mln zł. Dobry udój, dobra zmiana.
   Zdarza się - pisze Tokarz - że rajcowie PiS zajmują cie­kawe, czasem tworzone specjalnie dla nich stanowiska. I tak np. Krzysztof Ciebiada, bliski współpracownik Janiny Goss, od której pieniądze pożyczał sam Jarosław Kaczyń­ski, został „koordynatorem do spraw sprzedaży ener­gii samorządom”.
   Kariery i zarobki tych ludzi przekraczają naszą wyobraź­nię. Mateusz Morawiecki, który na wejściu do rządu „stra­cił” miliony, jest raczej rzadkim wyjątkiem. Pozostali tuczą się na państwowym. Wystarczy nie kraść - mówi pani Szy­dło. Ja bym dodał: po co kraść i popełniać przestępstwo, skoro można łatwo, przyjemnie i legalnie doić w państwo­wej oborze? „Wystarczy być”. Wystarczy być radnym PiS, nie gonić za pieniędzmi, bo pieniądze idą do władzy.

Partie opozycyjne, gdyby miały jaja, powinny Tokarza całować po rękach i obwozić jego listę po kraju. Dzi­wi tylko prawie całkowity brak dojących kobiet na liście (mniej niż 10 proc.). Kiedy trzeba było doić krowy, po­trzebne były dojarki, ale dojenie pieniędzy to zadanie dla lepszego sortu, czyli dla mężczyzn.
   W początku lipca prezes Kaczyński postanowił ukrócić ten dobrze przecież sobie znany proceder. Osoby pracu­jące w spółkach Skarbu Państwa nie będą kandydować z listy partii rządzącej w wyborach samorządowych. Szyb­ko okazało się, pisze Tokarz, że realizacja tej zapowiedzi musiałaby wywołać niezadowolenie i opór, dlatego wła­dze partii zastanawiają się, jak „rozmiękczyć” deklarację prezesa. Jednym z pomysłów jest ograniczenie jej dzia­łania tylko do tych działaczy PiS, którzy doją w spółkach powyżej 15 tys. zł.
    „Puls Biznesu” za kolejne publikacje list wstydu powi­nien otrzymać nagrodę i to nagrodę premiera lub prezesa. Warto chwilę pomyśleć, jak ważną rolę odgrywają nieza­leżne media, które są solą w oku władzy. Kto by te dane zebrał i ogłosił, gdyby nie niezależne pismo i to w dodatku wydawane przez korporację zagraniczną? Polskie Radio? TVP? „Sieci”? Śmiech w oborze.
Daniel Passent

Znieważanie konstytucją

Pierwsze znieważenie za pomocą konstytucji miało miej­sce w Białej Podlaskiej. Znieważono tam pomnik Lecha i Marii Kaczyńskich. Właściwie znieważono tylko byłego prezydenta: założono mu podkoszulkę z napisem „KonsTYtucJA”. Małżonkę oszczędzono. Chociaż nie jest do końca pewne, czy nie znieważyła jej bliskość takiego napisu. Policja i prokuratura to ustalają. Ustalili natomiast sprawców za pomocą monitoringu miejskiego. 67-letniego mężczyznę zatrzymano o 6 rano w domu i powieziono na przesłuchanie. Drugiego w domu nie zastano - pracował w polu, jest rolnikiem. Sprawcom grozi odpowiedzial­ność z art. 261 Kodeksu karnego: „Kto znieważa pomnik lub inne miejsce publiczne urządzone w celu upamiętnienia zdarzenia historycznego lub uczczenia osoby, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”.
   Demoralizacja okazała się zaraźliwa. Dzień później znieważony został pomnik Lecha Kaczyńskiego w Szczecinie. Policja o 6.30 rano usiłowała zatrzymać sprawcę w domu. Nie udało się, więc tylko dokonała przeszukania. Być może szukała podkoszulków przygotowanych do akcji znieważania? Bo u sprawcy z Białej Podlaskiej szukała nośników danych i telefonów, czyli chciała ustalić jego kontakty, okazuje się bowiem, że to przestępczość zorganizowana. W większości należą do niej działacze KOD z całej Polski, ale są też sprzymierzone grupy lokalne. Ich działania noszą cechy partyzantki miejskiej.

Akcja rozlała się na całą Polskę i nie dotyczy już tylko Lecha Kaczyńskiego. W Łodzi znieważono konstytucją pomniki na ul. Piotrkowskiej, w tym Juliana Tuwima i Misia Uszatka. Podczas znieważania Misia sprawców zatrzymała policja. I zawiozła na komi­sariat, gdzie spisała i przesłuchała.
   W Gdańsku odbyła się wręcz orgia znieważania. Na pierwszy ogień poszedł pomnik Neptuna, a potem koszulki z napisem „KonsTYtucJA” pojawiły się m.in. na pomnikach Jana Sobieskiego, Powiewu Wolności, Obrońców Poczty Polskiej i Świętopełka. Podobnie zmasowana akcja miała miejsce w Warszawie. Ofiarą konstytucji padła m.in. warszawska Syrenka i Kapela Praska.
   Sprawcy w Kielcach (działający pod szyldem Opozycji Ulicznej) znieważyli najpierw pomnik dzika Kiełka, potem Milesa Daviesa, a na koniec - Henryka Sienkiewicza. W znieważaniu uczestniczyła wnuczka pisarza, a na koniec sprawcy zrobili sobie zdjęcie ze znieważonym pomnikiem.
   W Piotrkowie znieważono pomnik Kopernika i popiersie Wincentego Witosa. W Tarnobrzegu profesora Stanisława Pawłowskiego. W Rzeszowie - Jana Pakosławica i Tadeusza Nalepy. W Toruniu - osła (tu napis brzmiał „KonsTYtucJA, ośle”, sprawcy zarzekają się, że słowo „ośle” odnosiło się wyłącznie do osła).
   Doszło do tego, że konstytucją znieważono prezydenta Andrzeja Dudę. „ASZdziennik”, opatrując tekst stosownym zdjęciem, doniósł: „Ofiarą (...) padł właśnie Andrzej Duda, któremu w nocy Komitet Obrony Demokracji nałożył koszulkę z napisem »konstytucja«. Nieświadomy niczego Andrzej Duda od rana paraduje z koszulką z napisem wspierającym opozycję. W Pałacu Prezydenckim i służbach trwa spór, czy informować głowę państwa o tym incydencie”. Przypomina się piosenka Kuby Sienkiewicza: „Wsiadł do autobusu człowiek z liściem na głowie, nikt go nie poratuje, nikt mu nic nie powie”.

Policja i prokuratura działają. Rzecznik praw obywatelskich zwrócił się o wyjaśnienia, jakie zarzuty stawiane są sprawcom, co uzasadniało zatrzymywanie i spisywanie, i zabezpieczenie urzą­dzeń elektronicznych zawierających kontakty. Tu akurat odpowiedź znana jest z góry: będzie jak znalazł do kolekcji zdjęć uczestników prokonstytucyjnych manifestacji i listy obywateli legitymowa­nych za zadawanie niewygodnych pytań na spotkaniach władzy z ludnością.
   Prawdopodobnie akcja policji ma - poza gromadzeniem bazy danych o „trudnych obywatelach” - charakter głównie wychowawczy. Ale nie można wykluczyć, że dojdzie do postawienia sprawców w stan oskarżenia. I to będzie prawdziwa uczta dla prawników. Bo słowo „znieważenie” jednak coś konkretnego oznacza. Więc organy ścigania będą musiały dowieść, że słowo „konstytucja” jest obraźliwe. I teraz pytanie: subiektywnie czy obiektywnie? Np. czy tak samo obraża Tuwima jak Lecha Kaczyńskiego? Zresztą tu sprawa jest dodatkowo delikatna, bo prezydenci w Polsce „czuwają nad przestrzeganiem Konstytucji” (art. 126 konstytucji).
   Interesujący jest pod tym względem przypadek Misia Uszatka, Syrenki warszawskiej czy dzika Kiełka. Czy postaci fikcyjne, legendarne lub symboliczne też można znieważyć? Prima face - jak mówią prawnicy - raczej nie. Ale można tu zastosować tę samą konstrukcję prawną co przy przestępstwie obrazy uczuć religijnych. Tam ochronie podlegają uczucia właśnie. A sąd bada, czy wyznawca danej religii o przeciętnej wrażliwości poczułby się danym czynem obrażony. Więc tu w grę mogłyby wchodzić uczucia osób, które patrzą na np. Misia Uszatka w koszulce „KonsTYtucJA”. Czy to obraża ich uczucia do Misia?
Można by też zbadać intencje twórców tej postaci: czy Uszatek miał jakiś stosunek do konstytucji?
   Ale idąc tym tropem, komplikuje się sprawa zarzutów za znieważenie konstytucją pomnika Henryka Sienkiewicza.
Skoro pochwala to jego wnuczka, która jest depozytariuszką czci osoby zmarłej jako najbliższa rodzina... Trzeba by dowieść, że jest wyrodną wnuczką i dlatego o obrazie pamięci osoby zmarłej w tym wypadku decydują uczucia Polaków primasort (w odróżnieniu od tych gorszego sortu).

Komplikacji prawnych jest wiele, ale organy ścigania sobie z nimi po­radzą. Gorzej z sądami. Ale i na to może być rada. Minister sprawiedliwości może bowiem rozporządzeniem powoływać i znosić sądy.
No więc niech powoła sąd, którego właściwością będzie roz­patrywanie przestępstw koszulko­wych. Krajowa Rada Sądownictwa szybko przeprowadzi konkurs do tego sądu - i w pół roku pań­stwo PiS ze sprawą się upora.
I tak konstytucja w państwie PiS stała się słowem może jeszcze nie wulgarnym, ale takim raczej nie do pokazywania.
Ewa Siedlecka

Krok defiladowy

Defilada wojskowa to dość szczególny rodzaj pa­triotycznej liturgii. Dziś tylko autorytarne reżimy traktują takie parady serio, jako pokaz zwartości, dyscypliny, potęgi militarnej kraju. W demokracjach to już tylko państwowy spektakl, symboliczne przywołanie tradycji, chwały oręża, okazja, aby przypomnieć obywatelom o istnieniu sił (i wydatków) zbrojnych oraz oczywiście świąteczny festyn ludowy. Dalej to już rzecz gustu: jedni tego militaryzmu nie cierpią, inni się autentycznie wzruszają, większość lubi sobie po prostu popatrzeć, bo publiczny pokaz mundurów, czołgów, armat, samolotów to zawsze jest atrakcja, zwłaszcza dla dzieci. Jednak w tym roku, gdy z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości państwo polskie wydało, podobno największą w historii, defiladę wojskową wzdłuż Wisły, kto nie jest dziec­kiem, musiał mieć poczucie, że cały ten patetyczny teatr jest fałszem podszyty.
   Po pierwsze, obecna władza demonstracyjnie zawłaszcza, upartyjnia wszystkie uroczystości patriotyczne, czego świeżym przykładem brutalna próba odepchnięcia harcerzy i miasta Gdańska od uroczystości na Westerplatte. Po drugie, armia polska, zdaniem bodaj wszystkich liczących się ekspertów, została przez obecne rządy zdewastowana kadrowo, technicznie i moralnie. Wyrzucono z wojska kilkudziesięciu najbardziej doświadczonych, kompetentnych i wprowadzonych w struktury NATO generałów, zerwane zostały długo negocjowane kontrakty zbrojeniowe, nie mamy obiecywanej broni rakietowej, śmigłowców, dronów, nawet mundurów i amunicji. A marynarka wojenna jest w takim stanie, że prezydent Duda jedzie do Australii, żeby kupić jakieś dwie przestarzałe, 30-letnie korwety. Więc nie tylko jubileuszowa, historyczna część defilady ma charakter występów amatorskich grup rekonstrukcyjnych, ale niestety całość. Żadna w tym wina żołnierzy, przeciwnie: oni są ofiarami niekompetentnej cywilnej władzy. Seria dramatycznych publicznych wypowiedzi wybitnych dowódców nie pozostawia wątpliwości: wojsko polskie znalazło się w opłakanym stanie. I nawet nie ma jak się bronić. Musi defilować.

Nowo mianowani z okazji Święta Wojska Polskiego gene­rałowie także otrzymują swoje gwiazdki, chcąc nie chcąc, w roli dublerów, w miejsce niesprawiedliwie, często po chamsku potraktowanych kolegów. Zostać „pisowskim generałem” to tro­chę jak „pisowskim sędzią” - już zawsze z podejrzeniem konfor­mizmu, sprzeniewierzenia się zawodowej etyce i koleżeńskiej solidarności. Wracają moralne dylematy, jakie starsze pokolenia doskonale pamiętają z czasów PRL. Czy ekspert, który zgodził się pomóc minister Zalewskiej w opracowaniu na łapu-capu podstaw programowych (właśnie po dwóch latach, dopiero po decyzji sądu, ministerstwo ujawniło nazwiska tych eksper­tów), wspierał „deformę edukacji” czy tylko starał się (jak to dziś uzasadnia) ratować szkołę i uczniów przed zupełnym chaosem? Czy policjanci o świcie wdzierający się do domu człowieka, który na pomniku wywiesił napis „konstytucja” muszą się na takie mi­sje godzić? Czy legalni sędziowie powinni współorzekać razem z dublerami, przyjmować stanowiska z rąk nowej, politycznie
nominowanej KRS? Odchodzić na wymuszone emerytury czy trwać na posterunku i prosić władzę o zgodę na pracę? Politycy opozycji występować w TVP? Piosenkarze w Opolu? Profesoro­wie przyjmować nominacje z rąk Andrzeja Dudy? Przywlokło się za nami historyczne przekleństwo: państwo polskie przestaje być neutralne, staje się ideologiczne, napuszone, coraz bardziej obce i wrogie dla dużej części obywateli. I, co najgorsze, chce takim być.

Bodaj wszystkie dotychczasowe władze III RP rządzenie ro­zumiały jako urządzanie państwa, wprowadzanie nowych instytucji, tworzenie warunków prawnych wymuszających określone zachowania obywateli, firm, urzędników, organizacji, samorządów. Obecna władza nie chce urządzać państwa, ale rządzić - nakazywać, zakazywać, wydawać polecenia, kon­trolować, karać, ułaskawiać. To zasadnicza różnica: państwo, zamiast wyznaczać ramy dla wolnej aktywności obywateli, staje się nadrzędne wobec społeczeństwa, jest instrumentem pano­wania i kontroli. Bynajmniej nie musi być represyjne, w takiej postaci jak bywało w PRL czy jak dziś obserwujemy w Rosji lub Turcji. Istota polega na tym, że nie musi, ale może. Że zaoranie wszelkich, leżących dotychczas poza zasięgiem władzy central­nej obszarów, a zwłaszcza sądownictwa, zmienia zasadniczo warunki społecznej gry, zmusza do ostrożności, konformizmu, mimikry. Protestujący muszą wiedzieć, że mogą być szykanowa­ni, nachodzeni, wzywani; sędziowie i adwokaci, że gdzieś tam z daleka obserwuje ich partyjna Izba Dyscyplinarna SN, która może pozbawić prawa wykonywania zawodu; firmy, że państwo ma w rękach bardzo uciążliwe instytucje kontroli i może arbi­tralnie nakładać ogromne kary; opozycja, że służby specjalne, prokuratura i media państwowe będą szukać na nich haków i okazji do publicznych oskarżeń. Itd. Znamy to aż za dobrze z historii: opresyjna władza nie musi stale stosować przemocy wobec nieposłusznych i niegrzecznych; zwykle wystarczy to, co nazywa się efektem mrożącym.

Wciąż się zastanawiamy, czy taka operacja rekonstrukcyjna może się dziś w Polsce powieść? Jedną z kolejnych, cie­kawych prób odpowiedzi przynosi nasz okładkowy tekst, czyli ile w Polaku chłopa, ile szlachcica. Mierzymy się z dwoma najsilniejszymi w naszej tradycji nurtami kulturowymi. Nie uprzedzając wywodu: współczesna demokra­cja liberalna wydaje się endemicznym wytworem zachodnio­europejskiego mieszczaństwa, dlatego marnie przyjmuje się na innych terytoriach historycznych. Nasza szlachecko-chłopska dwoista natura scala się natomiast w nieufności wobec instytucji państwa, w braku szacunku dla prawa, procedur, kompromisów, negocjacji. W Polsce przez stulecia naturalne były zależności o charakterze folwarcznym, a nie demokratycznym, zaś klanowe więzi silniejsze niż formalne. To niedobrze, bo nie ma kto bronić rozbijanych dziś instytucji, ale to dobrze, bo Polacy słabo trzy­mają krok defiladowy. Historycznie rzecz biorąc: tu się może nie udać demokracja, ale zamordyzm też nie.
Jerzy Baczyński

Spotkałem człowieka

Spotkałem człowieka. Nie, żebym się z ludź­mi w ogóle nie widywał, ale akurat po tej roz­mowie coś nie daje mi spokoju. Chodzi o dwa słowa, które w pewnym momencie wypowiedział. Wyja­wię je później. Usiedliśmy w ogródku piwnym w centrum miasta, bez alkoholu, i zaczęliśmy rozkminiać świat.
   Obaj byliśmy na spotkaniu grupy młodzieży z Bian­ką Mikołajewską, dziennikarką portalu OKO.press, która wpadła na trop policyjnej inwigilacji młodych aktywistów. Kiedy Bianka opowiadała swoją historię, prowokator sie­dzący w tłumie zaczął wyłazić ze skóry, by imprezę rozbić zaczepkami. I wtedy „mój” człowiek wskazał go palcem i powiedział: „Dlaczego pan przeszkadza? Przecież jest pan powszechnie znanym prowokatorem, rozbijał pan protesty pod Sejmem”. Zgasił dywersanta w sekundę.
   Siedzieliśmy na świeżym powietrzu i rozmawialiśmy o Janis Joplin. O tym mogę bez końca, a on o muzyce, li­teraturze i filmie wie dużo. Jest nagradzanym pisarzem i znanym promotorem polskiej kultury w świecie. Znał dobrze Raya Manzarka, pianistę zespołu The Doors, z  którym swego czasu mieszkali po sąsiedzku w Los Angeles, więc od razu wskoczyliśmy na właściwy tor.
   Kiedyś braliśmy wspólnie udział w spotkaniu Klubu Obywatelskiego. Moje prognozy były mroczne, jego op­tymistyczne. Mówiłem o własnych doświadczeniach, powtarzalnych niczym kurs niechcianej planety po ko­ślawej orbicie, on o nieustającej nadziei i wierze w lu­dzi. Głosiliśmy odmienne wizje, ale chodziło nam o to samo: by uczynić świat lepszym. Kiedy w pewnej chwi­li powiedziałem, że nie wierzę w Boga, on natychmiast rzucił: „A ja wierzę”. Dodał, że jest polskim patriotą, za­leży mu na naszej tradycji i pamięci - ja tu nie byłem tak jednoznaczny. Mnie fascynuje świat jutra, jaki będzie, co nowego powstanie na kuli ziemskiej. Hanuszkiewicz ma­wiał: „Patriotą zostaje się w chwili zagrożenia, kiedy jest wojna, w czasie pokoju trzeba być obywatelem”. No właś­nie, ale może to już jest czas wojny?
   Siedząc w ogródku, omówiliśmy muzykę, teatr i jesz­cze parę innych dziedzin, w końcu zapytałem, czym się aktualnie zajmuje. Odpowiedział: „Tak jak profesor Matczak z grupą wybitnych prawników pracuje nad tym, by odbudować prawo i zlikwidować skutki niekonstytucyj­nych zachowań władz, kiedy PiS w końcu odejdzie, tak jaz grupą ludzi pracuję nad tym, jak przywrócić kulturę w społeczeństwie, gdy już się to wszystko skończy”. Nad­stawiłem uszu. Pociągnął: „Jak zlikwidować język niena­wiści? Jak zasypać ten straszny rów między Polakami? To się wydaje niemożliwe, ale coś trzeba będzie z tym zro­bić, bo nikt nie wytrzyma życia w piekle”. Wiedziałem, o czym mówi.
   Parę miesięcy temu przestrzegałem pewnego dzien­nikarza „dobrej zmiany”, że przed nim długie życie i któregoś dnia będzie musiał się z tego, co czyni dziś, wy­tłumaczyć. Choćby przed własnymi dziećmi. A miota osz­czerstwa straszne i kłamie bez limitu. Minął jakiś czas i bluzgi w obie strony stały się językiem codziennym. Po­litycy władzy uznali, że w ubliżaniu nie ma granic, odpo­wiedzi sponiewieranych ludzi ulicy są coraz ostrzejsze. W internecie hulają obraźliwe fejki, zniewagi, są preparowane kłamstwa i pomówienia tak straszne, że właściwie tylko jedno wydaje się możliwe - odwet. Dla wielu ko­nieczny i uzasadniony. Oskarżenie połowy obywateli o to, że są gorszego sortu, że mają stąd wypierdalać, choć się tu urodzili i o ten kraj walczyli - nie przejdzie bez pamięci. Oni też mają dzieci.
   Ale wygrana z PiS nie zdusi nienawiści - przeciwnie, roznieci ją na nowo. Oni też będą się bronić. Coś, co mia­ło być przestrogą, od pewnego czasu brzmi jak zapowiedź wendety, a to oznacza kolejne piekło. „Wszyscy wylą­dujecie w więzieniu” już nie jest abstrakcją. Dzisiejsi lu­dzie władzy słyszą je codziennie - będą walczyć o swoje ze zwykłego strachu. Twardzi komuniści do ostatniej chwili namawiali Jaruzelskiego, by użył siły - tak się bali zemsty.
    „Pamiętasz Mandelę?” - pyta. Pamiętam. Prezydent RPA, który zatrzymał przy sobie cały rasistowski aparat bezpieczeństwa, ten sam, co go wcześniej bezwzględnie gnębił i latami trzymał w więzieniu. Nie wziął odwe­tu - dał im drugie życie. „Amnestia i abolicja to jedyne wyjście” - mówi, patrząc mi w oczy. „Żadnego »wsadzimy was wszystkich«. To trzeba będzie przeciąć i zacząć ze sobą współżyć”. Amnestia i abolicja - dwa słowa, któ­re nie dają mi Spokoju, z których Mazowiecki umow­nie skorzystał i przegrał. Ale czy jest inne wyjście? Mój rozmówca to Paweł Potoroczyn.
Zbigniew Hołdys

Zabawa bez prawa

Andrzej Duda jest jedynie wykonawcą politycznego planu prezesa PiS. Czy jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu rzeczywiście zależy na zmianie ustrojowej i wprowadzeniu tej słynnej IV RP? A może to tylko żądza destrukcji?

Prezydent oświadczył w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi Gazecie Prawnej”, że skłania się ku zawetowaniu nowelizacji ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego przepchniętej niedawno przez PiS przy jednomyślnym sprzeciwie opozycji. Oczywiście nie wiadomo, czy Andrzej Duda zrealizuje tę zapowiedź, bo konsekwencja w działaniu i silny charakter nie są jego mocnymi stronami. Nie wiadomo nawet, czy ewentualne prezydenckie weto byłoby jego własnym rozstrzygnięciem, czy też konsekwencją decyzji prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który uznał, że nowelizacja ordynacji wyborczej, pozbawiająca szans na mandaty średnie i mniejsze ugrupowania, zamiast wzmocnić szanse PiS, wymusi połączenie sił opozycji. Gdyby jednak weto prezydenta Dudy okazało się jego własną decyzją, byłaby ona racjonalna i zrozumiała.
   Najważniejszym, a być może jedynym, politycznym celem Andrzeja Dudy jest jego reelekcja. Aby jednak przybliżyć szanse na nią, nie wystarczy samo poparcie twardego elektoratu PiS. Potrzebne są głosy sympatyków mniejszych ugrupowań i wyborców niemających sprecyzowanych i trwałych sympatii politycznych. Prezydent musi to rozumieć i dlatego od dłuższego czasu kokietuje ugrupowanie Pawła Kukiza, dla którego nowa ordynacja oznacza polityczną klęskę bądź konieczność bezwarunkowego podporządkowania się Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Duda miałby także osobiste, całkowicie zrozumiałe powody, aby trochę popsuć humor promotorowi jego politycznej karie­ry. W sprawie przeprowadzenia konsultacyj­nego referendum konstytucyjnego, które było sztandarową inicjatywą prezydenta, został przecież potraktowany przez własne ugrupowanie jak ktoś, kto w istocie nie ma żadnego znaczenia. Kaczyński nie mógł w sposób bardziej dobitny pokazać Dudzie, jakie jest jego rzeczywiste miejsce w hie­rarchii obozu władzy. Trudno współczuć prezydentowi, gdyż nie dorósł do urzędu, który zajmuje: łamie konstytucję i posłusz­nie realizuje polityczne plany prezesa PiS. Można go jednak zrozumieć, jeśli w sprawie ordynacji wyborczej do europarlamentu chce wziąć swój mały rewanż.

Wywiad Andrzeja Dudy dla DGP potwierdza tylko, że pozostaje on lojalnym wykonawcą „dobrej zmiany” i ma swój poczesny udział w niszczeniu niezależności władzy sądowniczej. W przywo­ływanej rozmowie prezydent powtórzył insynuacje o niechlubnej przeszłości części sędziów zasiadających w Sądzie Najwyższym, co rzekomo „jest wstrząsające dla Polaków”. Nic nam jednak nie wia­domo, aby sam Andrzej Duda był wstrząśnięty z powodu zasiadania w latach 2006-07 w kierownictwie Ministerstwa Sprawiedliwości wraz z sędzią Andrzejem Kryże, który w PRL skazywał w procesach politycznych. Najwyraźniej nie robi też na nim szczególnego wraże­nia obecność byłego prokuratora stanu wojennego pana Piotrowi­cza na czele sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka.
   Duda zarzuca za to środowiskom prawniczym „rozumowanie bardzo w stylu Kalego”. A to z powodu krytyki obecnego Trybunału Konstytucyjnego, w którym większość stanowią sędziowie wybrani przez PiS, i braku takowej, kiedy większość stanowili tam sędziowie wybierani przez PO czy SLD. Najwyraźniej prezydent Duda udaje, że nie dostrzega istoty problemu, jaki mamy z Trybunałem Konstytucyjnym. Nie jest nim to, że jego większość stanowią nominaci obecnej władzy - chociaż istotne znaczenie ma fakt, że w przeszłości Sejm z reguły wybierał do TK prawników, najczęściej profesorów ze znaczącym dorobkiem naukowym, zaś obecnie nie dość, że prezesem tego organu jest pani magister, to jeszcze zasiada tam człowiek, który zataił swoją pracę w służbach specjalnych. Istotą problemu jest przecież to, że do TK nie zostali dopuszczeni trzej prawidłowo wybrani sędziowie, a ich miejsce zajęli dublerzy, którzy w świetle konstytucji i prawa nie są sędziami Trybunału Konstytucyjnego. Stało się to z walnym udziałem prezydenta Andrzeja Dudy.

Prezydent wciąż cieszy się znacznym poparciem społecznym. Najwyższy czas, aby Polacy zaczęli uważniej przyglądać się me­rytorycznej zawartości tej prezydentury. Andrzej Duda jest tylko wykonawcą. Wszyscy przecież wiedzą, że autorem i reżyserem pla­nu politycznego PiS jest Jarosław Kaczyński. Jaki ustrój państwa chce zbudować? Długo sądziłem, że zamierza być twórcą nowej konstytucji. O obecnej wyrażał się wszakże z pogardą, a po po­wtórnym dojściu do władzy w 2015 r. kierował działaniami swego obozu, które gwałcąc, naciągając i obchodząc kon­stytucję, prowadziły do koncentrowania coraz większej władzy w jego rękach. Myślałem zatem, że zamierza - wzorem obozu sanacyjnego - zniszczenie ustro­ju parlamentarnego usankcjonować i utrwalić poprzez uchwalenie nowej konstytucji.

Dziś biorę pod uwagę, że się myliłem. Obecnie Jarosław Kaczyński sprawia wrażenie, że nie jest zainteresowany nową konstytucją. Świadczy o tym także sposób potraktowania konstytucyjnej inicjatywy prezydenta Dudy. Może rację ma Lech Wałęsa, który twierdzi, że Ka­czyński jest tylko destruktorem i nie umie budować. Może zadowala go posiadanie wielkiej personalnej władzy tu i teraz, wynikającej z pozycji w par­tii politycznej, i nie przeszkadza mu, że realny system polityczny, który tworzy, ma się nijak do porządku opisanego w konstytucji? Może tylko bawi się państwem?
   Argumentem na rzecz tej tezy jest zupełny brak starań ze strony prezesa PiS, aby instytucjom państwowym przejmowanym przez jego ugrupowanie nadać autorytet i powagę. Oczywiście nie byłoby to łatwe zadanie. Trudno jest znaleźć wybitnego prawnika, który w obecnych warunkach zgodziłby się być prezesem TK, SN czy przewodniczącym KRS.
Jest jednak oczywiste, że teraz działa mechanizm negatywnej selekcji, a jedynym istotnym kryterium przy powoływaniu na te stanowiska jest posłuszeństwo, któremu często towarzyszy słaby charakter nominatów. W ten sposób nie buduje się poważnego państwa.
Aleksander Hall

Drużyna

Pani premier kłamczuszka w swoich oratorskich popisach wielokrotnie powta­rzała, że są biało-czerwoną drużyną. Nie chodzi mi o zawłaszczanie barw, tylko o isto­tę działania. Istotą działania drużynowego jest współdziałanie, praca i poświęcenie na rzecz cało­ści. Gwiazdy, indywidualności, jeżeli nie pozbędą się egocentryzmu, są w stanie każdą drużynę roz­walić. Kiedy patrzymy na polskie polityczne uwa­runkowania, PiS taką drużyną jest (mimo pewnych załamań), a opozycja mimo że uważa się za total­ną, totalnie nie jest.. Wielokrotnie nawoływałem opozycję do zmiany strategii. Nie mogę się jed­nak doczekać żadnych widocznych rezultatów. Poza brakiem wspólnego działania opozycja po­pełnia wiele błędów, wskazując przeciwnikom właściwą drogę. Gdyby Platforma poparła skom­promitowaną wcześniej ideę prezydenckiego refe­rendum konstytucyjnego, klęska tego referendum ( łatwo przewidywalna) byłaby zwycięstwem opo­zycji. Liczne protesty małych ugrupowań prze­ciwko nowej ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego, zamiast skonsolidować opozycję, spowodowały, że prezydent urośnie do rangi dzia­łającego. W porozumieniu z PiS wspomnianej ustawy nie podpisze, dzięki czemu opozycja zo­stanie z ręką w nocniku. Nie chcę już wspominać o rozczłonkowaniu opozycji pozaparlamentarnej, czego dowodem była frekwencja na manifesta­cjach, które w założeniu miały być totalne, niestety - co jest bardzo przykre - były marginalne. Zaba­wa w ubieranie pomników jest sympatyczna, ale trudno oczekiwać, żeby poza kompromitacją służb porządkowych przyniosła jakiś określony politycz­ny skutek. Brak działania drużynowego przekła­da się również na inne dyscypliny pozapolityczne. Przekonali się o tym i przekonują dalej polscy piłkarze, którzy po klęsce mundialowej konty­nuują swoją tragedię w klubowych rozgrywkach międzynarodowych. Drużynowo jesteśmy krajem młociarek, młociarzy, kulomiotem i kulomiotów. Całe szczęście, że nie ma rzutu sierpem.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Felieton automotywacyjny

Po raz pierwszy od dawna spotkaliśmy się w licznym i wesołym gronie dawnej załogi „Playboya”. Piękne kombatanckie zebranie, anegdota ścigała anegdotę, przekrzykiwaliśmy się ra­dośnie i po kilku godzinach stwierdziliśmy, że wspólne redakcyjne lata - przynajmniej do kryzysu, który ude­rzył w prasę na początku 2009 roku - to był najwesel­szy kawałek naszego pracowego życia. Już ta atmosfera radości, entuzjazmu i nostalgii aż prosiła się o podkrę­cenie papierosem. To raz. Alkohol to dwa. Co najmniej połowa ekipy paliła, wliczając palaczy okazjonalnych, to trzy. A jakby tego było mało, kątem oka podglądałem matkę wszystkich wstydów, czyli jak Legia zbiera łomot od czempionów z Luksemburga i to poczucie wściekło­ści oraz upokorzenia to cztery. Patrząc na tę żenadę, od razu przypomniałem sobie, iż ostatniego fajka zapali­łem, jak zbieraliśmy baty od Kolumbii na mundialu, to pięć. A jednak się nie złamałem, twardy jak Włodzimierz Iljicz Lenin z opowiadań Michaiła Zoszczenki.
   Teraz jak ktoś pyta, kiedy rzuciłem, odpowiadam zgodnie z prawdą, że po meczu z Kolumbią i wychodzi tak fajnie dramatycznie, że załamałem się występami kadry do tego stopnia, iż porzuciłem wielką miłość mego życia. Prawda jest prostsza: następnego dnia ruszaliśmy w trzytygodniową podróż kamperem i uznałem, że lep­szej okazji długo nie będzie, biorąc pod uwagę, że non stop będę z dziećmi, no i co najistotniejsze, z najlepszą z żon, przy której, jeśli chodzi o zwalczanie palenia, hi­szpańska inkwizycja to Klub Inteligencji Katolickiej.
   W dziedzinie rzucania mam doświadczenie. Zawsze było tak samo. O dziwo, przetrzymywałem pierwsze ty­godnie, nawet miesiące, a potem jak Iggy Pop w „Ka­wie i papierosach” Jima Jarmuscha mówiłem, że skoro już rzuciłem, to mogę zapalić. Zazwyczaj działo się to na imprezie, z kieliszkiem w dłoni, no i co tu dużo mówić, papieros smakował bosko, a taśma w głowie przewijała nieskończoną ilość momentów, które kojarzyły mi się świetnie, a ich częścią był palony papieros. I leciałem.
   Swego czasu wylądowałem w szpitalu z takimi ob­ostrzeniami, że nawet w kiblu nie szło zapalić. Więc nie. paliłem. Po wyjściu wcale mnie nie ciągnęło. Ale w kie­szeni znalazłem otwartą paczkę. Postanowiłem spróbo­wać, czy mi jeszcze smakuje. Nie smakował. Był wręcz ohydny. No i co? Uznałem, że to pomyłka, następny po­winien wypaść lepiej. Wypadł. Trzeci był już całkiem całkiem. I poszło.
   Od narodzin pierwszego dziecka, czyli sześć lat temu z połówką, rzucałem regularnie. Zawsze kończyło się dziecinadą, czyli maskowaniem się przed domową inkwizycją mieszankami kawy i płynu do płukania ust, oraz po­dobnie szczeniackimi technikami. Teorię to znałem, że fajki to syf, i naprawdę chciałem rzucić, ale z taką świado­mością, że kiedyś tam będę mógł sobie zapalić, no bo jak wyobrazić sobie życie bez? I trochę też tak było po meczu z Kolumbią. Zakładałem, że może kiedyś, gdzieś malut­ka, nikomu nieszkodząca fajeczka... Ale kilka dni wcześ­niej jechałem taksówką, rano po intensywnej imprezie, strasznie kaszlałem, kierowca zagadał: „Co? Papieroski? Paliłem trzy paczki, ale sześć lat temu przeczytałem taką książkę i z dnia na dzień rzuciłem”. Przez grzeczność za­pytałem, co to za książka, i żeby kierowcy było miło, od razu kupiłem ją przez internet. Gdy później to powie­działem najlepszej z żon, myślałem, że mnie pochwali, ale dostałem opieprz, że ona to powtarza od lat i nic.
   No, i jak mnie ssało na kempingu w Chorwacji, wyciąg­nąłem z torby „Prostą metodę, jak rzucić palenie” Alle­na Carra. Czytałem i nie wierzyłem własnym oczom, że czytam coś tak głupiego, a swymi przemyśleniami dzie­liłem się z małżonką: „Co za gówno! Przecież to jakieś jaja! Z powodu tego pieprzenia ktoś ma rzucić palenie? No naprawdę, nie mogę”. „To nie czytaj! - wściekała się Anka. - Słuchać już tego nie mogę!”.
   Ale jakoś tak się składało, że jak czytałem te brednie, to - o dziwo - nie chciało mi się palić, mimo że autor na­mawia, by nie rzucać palenia przed końcem lektury, no a ja już teoretycznie rzuciłem po Kolumbii. I wiecie co? Nie wiem, jak to się stało, ale jak skończyłem książkę, to stwierdziłem, że naprawdę nigdy więcej fajek.
   Ten felieton zawiera elementy autoszantażu moralne­go. Chodzi o to, że gdyby nawet nadszedł moment podłamki i zapragnąłbym okrutnie zajarać, to muszę mieć przed oczyma Ciebie, Drogi Czytelniku, który nakrywasz mnie palącego gdzieś cichaczem, kręcisz z rozczarowaniem głową i mówisz: „Naprawdę, Marcin? Naprawdę?”.
Marcin Meller


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz