piątek, 3 sierpnia 2018

Cień prezydenta



Prezydent Andrzej Duda lubi obsadzać się w roli sukcesora prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Po trzech latach na urzędzie widać, jak niewiele ma to wspólnego z rzeczywistością.

Obecny gospodarz Pałacu, choć to jego podpisy widnieją na najważniejszych dokumentach, w rzeczywistości wyrzekł się prezydenckiej podmiotowości i suwerenności. Tylko wy­konuje i firmuje rozstrzygnięcia, które tak naprawdę podejmuje wszechpotężny szef państwa, jakim od jesieni 2015 r., z pogwałce­niem przepisów konstytucji, jest Jarosław Kaczyński. Wprawdzie i w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego Jarosław odgry­wał dużą, niezakorzenioną w konstytucji, rolę, ale zasadniczo różniło się to od obecnych praktyk. W obu układach panują bo­wiem zupełnie inne emocje. Lecha, jak to z bliźniakami bywa, Jarosław bezgranicznie kochał. Andrzejem Dudą pomiata.
   Niewiele zrozumie się z prezydentury Lecha Kaczyńskiego, jeśli nie uwzględni się najważniejszego, kształtującego ją czyn­nika, czyli bliźniaczej więzi spajającej obydwu braci. Biologicz­ne uzależnienie sprawiło, że obydwaj w swoich politycznych i państwowych rolach nie byli suwerenni. Od jesieni 2005 r., czyli od wygrania przez PiS wyborów parlamentarnych i prezydenc­kich, razem rządzili Polską.
   Nie chodzi tylko o to, że Lech był głową państwa, a Jarosław liderem rządzącej partii i z czasem premierem. Jeszcze bar­dziej liczyło się, że wspólnie podejmowali wszystkie ważne decyzje. Lech wręcz demonstracyjnie to podkreślał. Dzienni­karza POLITYKI pytającego u progu kadencji, co prezydent Ka­czyński pozostawi na kartach historii, poprawił: „Kaczyńscy - nie Kaczyński”.
   Władza tego duumwiratu uległa ograniczeniu w wyniku przedterminowych wyborów parlamentarnych, przegranych przez PiS w październiku 2007 r. Po zwycięstwie Platformy Oby­watelskiej i utworzeniu rządu Donalda Tuska bliźniakom pozo­stała tylko prezydentura. Nadal decydowali wspólnie. Formalnie pierwszą osobą w państwie był Lech, ale palmę pierwszeństwa w bliźniaczym duumwiracie dzierżył Jarosław. Tak było przez całe ich życie. Od najwcześniejszych lat Lech podążał krok za Jarosławem. Prezydentura niczego w tym nie zmieniła. Kiedy w 2008 r. Lech otrzymał od olimpijczyków koszulkę w barwach narodowych z numerem 1 i nazwiskiem Kaczyński, ucieszył się i oznajmił: „Dobrze, że nie ma imienia. Będzie dla brata”.

Fatalne uzależnienie
Bliźniacze spoiwo mocno uzależniło prezydenturę od partyjnej polityki PiS. Uniemożliwiło prezydentowi rolę arbitra stojącego ponad politycznymi podziałami oraz strzegącego konstytucyj­nego porządku państwa, i głęboko uwikłało go w spory partyjne. Sam Lech Kaczyński byłby głęboko oburzony takim zarzutem. Trwał bowiem w przekonaniu, że jako głowa państwa kieruje się wyłącznie nadrzędnymi interesami kraju. Tyle tylko, że z po­wodu bliźniactwa to bratu zawsze przyznawał rację i był święcie przekonany o trafności jego decyzji. Powtarzał przecież przez całe życie, że „lepszy i mądrzejszy jest brat Jarek”.
   Zaś Jarosław, jak lider każdej partii politycznej, w pierwszej ko­lejności dbał o interesy PiS, a nie o racje ogólnopaństwowe. Siłą rzeczy więc i prezydentura Lecha skażona została partyjną stron­niczością. Idealizując brata, prezydent nie dostrzegał, że Jarosław czuje się w partyjnym świecie jak ryba w wodzie, im bardziej męt­nej, tym lepiej mu pasującej.
   Był jednak czynnik, który w istotny sposób korygował usługowy wobec PiS charakter prezydentury. Nie tylko Lech był uzależniony od brata bliźniaka. Identyczna więź przesądzała o postępowaniu Jarosława. Rację miał świetnie znający braci Ludwik Dorn, stwier­dzając: „Kaczka jest dwugłowa. Sądzę, że każdy z nich bardziej troszczy się o brata niż o siebie”.

Bratu trzeba ustąpić
To ten czynnik sprawił, że Jarosław - dominujący duumwir- bar­dzo dbał, by najmniejszym gestem nie okazać bratu przewagi ani nie wyrządzić mu krzywdy. Często zdarzało się, że Jarosław, ma­jąc inne zdanie, przystawał na propozycje bliźniaka tylko po to, by nie sprawić mu przykrości. Kiedy był premierem, pozwalał bratu np. podejmować wiele decyzji personalnych, niewynikających z kompetencji głowy państwa. A ponieważ Lech dobrej ręki do personaliów nie miał, kończyło się to skandalami. Najgłośniej­szy miał miejsce w przypadku przeforsowanego przez prezyden­ta na ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka, którego z czasem obydwaj bracia uznali za osobę szkodzącą interesom PiS i wypowiedzieli mu śmiertelną wojnę. Przyczyniła się ona do poli­tycznego przesilenia z lata 2007 r., przegrania przedterminowych wyborów parlamentarnych i odsunięcia PiS od władzy.
   Bardzo też Jarosław dbał, by nie narazić Lecha na zarzut złama­nia konstytucji. To dlatego w lutym 2006 r. zablokował dalece już zaawansowane przygotowania do przedterminowych wyborów, które według wielu prognoz mogły dać tej partii przewagę w par­lamencie. W tej konkretnej sytuacji kadencję można było bowiem skrócić tylko decyzją prezydenta, a zdania prawników co do zasad­ności takiego ruchu były podzielone. Jarosław wolał więc zrezygno­wać z wyborczego sukcesu, niż narazić brata na groźbę postawie­nia przed Trybunałem Stanu. Cofnął się, choć niebezpieczeństwo nie było wielkie, a szansa zwycięstwa ogromna. Najpewniej, gdyby ryzykował swoją głowę, nie wahałby się ani chwili. W przypadku brata dmuchał jednak na zimne.
   Jarosław niejednokrotnie ustępował też bratu w sprawach, w których mieli inne poglądy i zdania. Najlepiej widać to na przy­kładzie głośnego sporu o przerywanie ciąży. Jarosław, naciskany przez pisowskich katolickich fundamentalistów oraz przez epi­skopat i bardzo wpływowego księdza Rydzyka, gotów był zgodzić się na nowelizację konstytucji chroniącą życie od chwili poczęcia i na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej.
   Lech miał inne zdanie. Tuż przed sejmową debatą o zmianie konstytucji oświadczył: „Ja jestem za utrzymaniem status quo w tym zakresie. Kompromis osiągnięty przed kilkunastu laty jest rozwiązaniem dobrym”. Ostro zaatakowało go za to Radio Maryja i osobiście Rydzyk. Nie zareagował, by nie mnożyć bratu kłopotów. Czarę goryczy przepełnił jednak brutalny atak Rydzyka na Marię Kaczyńską. Kiedy ta podpisała się pod apelem do parlamentarzy­stów, aby nie nowelizowali konstytucji o przepis chroniący życie od chwili poczęcia, rozsierdzony Rydzyk stracił jakąkolwiek mia­rę. Zachowanie żony prezydenta nazwał „szambem”, a ją samą „czarownicą”. Tego już było prezydentowi za wiele. Publicznie zażądał przeprosin, a nie doczekawszy się ich, oznajmił, że jego noga progu toruńskiej radiostacji nigdy nie przekroczy. Jarosław nie wystąpił w obronie zelżonej bratowej, nowelizację konstytucji jednak zablokował, narażając się Rydzykowi i wywołując przejściowe zlodowacenie we wzajemnych relacjach.
   I  Rydzykowi, i nacjonalistom Jarosław naraził się też, sta­jąc po stronie Lecha w kwestii ratyfikacji traktatu lizbońskiego, wzmacniającego więzi między państwami członkowskimi UE i ich podporządkowanie jej organom. Przykłady podobnych zachowań, kiedy to Jarosław w imię racji brata-prezydenta poświęcał swoje partyjne interesy, można by mnożyć.

Krzesło i samolot
Równie obszerna byłaby lista spraw, kiedy to Lech, stawiając na pierwszym miejscu dobro brata, naginał swoje prezydenckie urzędowanie do partyjnych potrzeb Jarosława. Najlepiej widać to w jego relacjach z rządem Donalda Tuska. Jeszcze przed wy­borczym zwycięstwem zapowiedział liderowi PO: „Nie będziesz pan spał po nocach, jak będę panu wszystko wetować”. Słowa do­trzymał. Od jesieni 2007 r. aż do tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej funkcjonował w roli nieprzejednanego wroga rządu.
   Działo się tak dlatego, że razem z Jarosławem byli duumwirami nie tylko w pełnieniu funkcji prezydenta, ale też w roli lidera opozy­cji. Prowadziło to do wręcz żenujących sytuacji, jak głośna w całej Europie, kompromitująca batalia o to, kto będzie w październiku 2008 r, reprezentował Polskę na szczycie Unii w Brukseli, zwana „wojną o samolot i krzesło”.
   Sytuacje, w których bracia wzajemnie sobie ustępowali, choć z jednej strony interes prezydenta, a z drugiej potrzeby szefa PiS skazywały ich na odmienne zachowania, zdarzały się znacz­nie częściej. Dla Polski, jej ładu konstytucyjnego zakładającego prezydencką podmiotowość, nic dobrego z tego nie wynika­ło. Nie bez powodu bliźniaczy duumwirat nie miał precedensu w skali światowej i był przedmiotem zdziwienia i kpin na are­nie międzynarodowej.
   Ta jedyna i niepowtarzalna w polityce sytuacja skończyła się wraz z tragiczną śmiercią Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej. Nikt bowiem zmarłego bliźniaka u boku Jarosława zastąpić nie mógł. Dotyczyło to też Andrzeja Dudy, kiedy wygrał wybory z Bronisławem Komorowskim i 6 sierpnia 2015 r. objął urząd prezydenta. Jarosław Kaczyński zredukował go do wymiaru swojej marionetki, a on się z tą rolą pogodził.

Hołd lenny
W przeciwieństwie do Lecha Kaczyńskiego Duda, choć sprawuje najwyższy urząd w państwie, nie uczestniczy w podejmowaniu ważnych decyzji. Polską rządzi z Nowogrodzkiej Jarosław Kaczyń­ski, a prezydent niczym bluszcz oplata się wokół jego tronu. Nie tylko w wyniku presji prezesa PiS, ale też i z własnej woli gospodarz Pałacu upodobnił się do średniowiecznego wasala. Hołd lenny złożył na oczach całej Polski 13 listopada 2015 r., podczas desygno­wania Beaty Szydło na premiera, kiedy to zwrócił się do Kaczyń­skiego słowami: „Z całą pewnością jest pan wielkim politykiem, z całą pewnością jest pan wielkim strategiem, aleja muszę dodać jeszcze jedno - jest pan wielkim człowiekiem”.
   Od tej pory Duda zachowuje się nie jak suweren, którym winien być z mocy konstytucji, a właśnie jak wasal. Nawet je­śli na chwilę rozprostuje kark, tak jak to było w lipcu 2017 r. z głośnymi wetami w sprawie ustaw sądowych, to po chwili znowu gnie się w pokornym ukłonie, udobruchany jakąś małą zdobyczą. Zadowala się resztkami z pańskiego stołu prezesa, czym jeszcze bardziej pozbawia się jego szacunku.
   Jest znamienne, że Jarosław, który brata-prezydenta wyno­sił konsekwentnie na piedestał i żelazną ręką ścigał w partii każdego, kto by tego nie przestrzegał, Dudą wręcz pomiata. Musztruje go niczym kapral rekruta, nie odwiedza w Pałacu, nie szczędzi mu złośliwości w wywiadach. Pozwala, co w przy­padku Lecha byłoby nie do pomyślenia, by prezydenta lekce­ważyli zobligowani przez konstytucję do współpracy z nim ministrowie, a nawet pośledniejsi partyjni aparatczycy.
   Najbardziej symboliczna scena miała miejsce w czasie ob­chodów pierwszej po zmianie władzy rocznicy katastrofy smoleńskiej. 10 kwietnia 2016 r. przed Pałacem, gdzie prezydent był gospodarzem uroczystości, Kaczyński potraktował go jak intruza. Nie zatrzymał się, aby się z nim przywitać. Duda sam pośpieszył z wyciągniętą ręką, którą idący prezes z niechęcią uścisnął, nawet nie patrząc w jego stronę. Demonstracyjnie też zdezawuował wystąpienie prezydenta. Kiedy ten zaapelował o wybaczenie sobie „gorszących zachowań”, Kaczyński mo­mentalnie go skontrował podkreśleniem potrzeby wymierze­nia surowej kary. Skarcony Duda milczał jakby połknął język.

Adrian z przedpokoju
Ciekawą interpretację stosunku Kaczyńskiego do Dudy sformu­łował Michał Kamiński, człowiek świetnie znający PiS i jego lidera. „Moim zdaniem - stwierdził - osobą, która najbardziej czuje się upokorzona faktem, że Andrzej Duda jest prezydentem RP, jest Jarosław Kaczyński”. Brata uważa bowiem za polityka wielkiego formatu, a teraz „codziennie rano wstaje i widzi, że funkcję, którą sprawował jego brat, dziś zajmuje ktoś pokroju Andrzeja Dudy”.
   Pomiatanie Duda prowadzi do deprecjonowania urzędu prezy­denta. Najbardziej było to widoczne przy zmianie premiera z Be­aty Szydło na Mateusza Morawieckiego.
Na polecenie Kaczyńskiego Szydło złożyła dymisję Rady Ministrów na ręce Komitetu Politycznego PiS. Komitet desygnował też Morawieckiego na premiera. Z punktu wi­dzenia konstytucji było to kuriozum. Dymi­sję premier składa przecież prezydentowi, a nie władzom partii. Z nimi co najwyżej może swój zamiar uzgodnić. Także desy­gnowanie nowego premiera należy do pre­zydenta, a nie do władz partii. Partyjną kuchnię podniesiono jednak do rangi sa­lonu władzy. Wszystko po to, by ludzie zo­baczyli, że karty rozdaje Kaczyński, a Duda to jedynie dworzanin na jego dworze, kaba­retowy „Adrian” wysiadujący w jego przedpokoju. Ostatnie utrące­nie idei referendum konstytucyjnego jest tego kolejnym dowodem.
   Nie szanując Dudy, Kaczyński obsadza go w rolach, których nigdy nie powierzyłby bratu, także dlatego, że Lech najpewniej nie zgodziłby się na tego rodzaju misje, sprzeczne z jego pogląda­mi i całą drogą życiową. Trudno sobie wyobrazić, żeby Lech Ka­czyński tak łatwo jak Andrzej Duda przystał na brutalne łamanie konstytucji, coraz bardziej osłabiające polską demokrację, o której odzyskanie Lech Kaczyński walczył w solidarnościowym podzie­miu lat 80. Duda naruszył konstytucję wielokrotnie, poczynając od nieodebrania jesienią 2015 r. przysięgi od trzech sędziów Try­bunału Konstytucyjnego legalnie wybranych przez Sejm, co swym werdyktem rozstrzygnął jedyny uprawniony do tego organ, czyli tenże Trybunał. Kolejnym gwałtem na konstytucji było odebranie przysięgi od „dublerów”, wybranych przez pisowską większość na miejsce obsadzonych już stanowisk sędziowskich w TK. Bez najmniejszego oporu Duda firmował też kolejne posunięcia pro­wadzące do zawłaszczenia przez PiS Trybunału. Współuczestni­czył w tym procederze i nie bronił łamanej konstytucji, choć jest to najważniejsze zadanie każdej prezydenckiej misji.
   Uczestniczenie przez Dudę w demolowaniu instytucji stojącej na straży konstytucji kontrastowało ze stosunkiem prezydenta Ka­czyńskiego do TK. Darzył on ten organ respektem i wielokrotnie podkreślał, że bez niezawisłego Trybunału kończy się praworządne państwo. Miał rację, a potwierdziła to właśnie praktyka rządzenia mająca miejsce od jesieni 2015 r.
Sparaliżowanie, a potem przejęcie TK umożliwiło Kaczyń­skiemu ustanowienie osobistych rządów. Podążył szlakiem przetartym w historii przez wielu autorytarnych polityków de­montujących demokrację i rządy prawa. Nie mogąc zmienić ustawy zasadniczej, bo PiS dysponuje w Sejmie większością nieznacznie przekraczającą 50 proc., a do znowelizowania Kon­stytucji RP niezbędne jest aż 2/3 głosów, Kaczyński obezwładnił, a potem w równie bezprawny sposób przejął organ czuwający nad jej przestrzeganiem.
   Następnie, dysponując większością w Sejmie i w Senacie, prze­pychał ustawy sprzeczne z konstytucją. Za najbardziej rażące przypadki takiego procederu prawnicy uznali ustawy o prokura­turze, inwigilacji, służbie cywilnej, mediach publicznych, obrocie ziemią, a ostatnio o sądownictwie. Prezydent wszystkie te ustawy momentalnie podpisywał. Jak mówił popularny żart, tak nawykł do podpisywania wszystkiego, co podsunie Kaczyński, że podpisał się nawet na kocie prezesa, podanym mu do pogłaskania.

Marionetka bez wpływu
W tej nowej sytuacji, zupełnie nieporównywalnej z latami 2005-10, niszczonych jest wiele innych elementów z dziedzictwa prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Jarosław, nieograniczony już przez niechętnego populizmowi i nacjonalizmowi brata-bliżniaka, podąża coraz bardziej takim właśnie kursem. Duda posłusznie w tym uczestniczy, nie bacząc, że rujnuje dorobek prezydenta, na którego co chwi­la się powołuje. Poprzestańmy na dwóch, najbardziej rażących, przykładach. Pierw­szy dotyczy relacji z Izraelem i diasporą ży­dowską, o które prezydent Kaczyński dbał w szczególny sposób, podobnie zresztą jak jego poprzednicy. Cały ten dorobek znisz­czyła fatalna ustawa o IPN, uchwalona przez Sejm w styczniu 2018 r. i uznana przez Izrael za fałszowanie prawdy o Holokauście. Pre­zydent Duda nie uczynił nic, by zapobiec tej katastrofie. Nie skorzystał z prawa weta, choć kiedy ustawa trafiła na jego biurko, wywoła­ny nią skandal międzynarodowy trwał już w najlepsze, podważając nie tylko relacje Polski z Izraelem, ale i ze Stanami Zjednoczonymi. Duda ustawę jednak podpisał, nie zważając, że Lech Kaczyński przewraca się w grobie. PiS, a wraz z nim i prezydent, wycofał się z niej dopiero po pięciu miesiącach zniszczeń, jakie w tym czasie poczyniła.
   W podobny sposób Duda uczestniczy w unicestwianiu innego filaru prezydentury Kaczyńskiego, jakim było priorytetowe trakto­wanie stosunków polsko-ukraińskich. Po 2015 r. zdominowały je kwestie historyczne. Zmarli stali się ważniejsi od żywych i Polska przestała być głównym orędownikiem Ukrainy w Europie. A dzieje się to w chwili, kiedy Ukraina zmaga się z rosyjską agresją, zagra­żającą też nam. Duda zdaje się nie pamiętać o przestrodze wypo­wiedzianej przez Lecha Kaczyńskiego 12 sierpnia 2008 r. w Tbilisi: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”.
   W tych warunkach powoływanie Się przez Dudę na dziedzictwo prezydentury Lecha Kaczyńskiego brzmi coraz bardziej fałszywie. Rzecz jasna głównym sprawcą tego zamieszania jest Jarosław Ka­czyński. Polityka, którą on od 2015 r. uprawia, coraz bardziej różni się od tej prowadzonej razem z bratem przed 2010 r. Dzieje się tak z wielu powodów. Jednym z najważniejszych jest tragiczna śmierć Lecha, którego u boku bliźniaka nikt nie jest w stanie zastąpić. Lech był dla Jarosława partnerem mitygującym go w wielu sprawach. Razem reżyserowali swoją grę polityczną. Andrzej Duda na prezy­denckim urzędzie jest już tylko sterowaną sznurkami marionet­ką, która nawet jeśli ładnie wygląda na scenie i bawi publiczność, to wpływu na spektakl nie ma żadnego.
Tomasz Nałęcz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz