Prezydent Andrzej
Duda lubi obsadzać się w roli sukcesora prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Po
trzech latach na urzędzie widać, jak niewiele ma to wspólnego z
rzeczywistością.
Obecny
gospodarz Pałacu, choć to jego podpisy widnieją na najważniejszych dokumentach,
w rzeczywistości wyrzekł się prezydenckiej podmiotowości i suwerenności. Tylko
wykonuje i firmuje rozstrzygnięcia, które tak naprawdę podejmuje wszechpotężny
szef państwa, jakim od jesieni 2015 r., z pogwałceniem przepisów konstytucji,
jest Jarosław Kaczyński. Wprawdzie i w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego
Jarosław odgrywał dużą, niezakorzenioną w konstytucji, rolę, ale zasadniczo
różniło się to od obecnych praktyk. W obu układach panują bowiem zupełnie inne
emocje. Lecha, jak to z bliźniakami bywa, Jarosław bezgranicznie kochał.
Andrzejem Dudą pomiata.
Niewiele zrozumie się z prezydentury Lecha Kaczyńskiego,
jeśli nie uwzględni się najważniejszego, kształtującego ją czynnika, czyli
bliźniaczej więzi spajającej obydwu braci. Biologiczne uzależnienie sprawiło,
że obydwaj w swoich politycznych i państwowych rolach nie byli suwerenni. Od
jesieni 2005 r., czyli od wygrania przez PiS wyborów parlamentarnych i
prezydenckich, razem rządzili Polską.
Nie chodzi tylko o to, że Lech był głową państwa, a
Jarosław liderem rządzącej partii i z czasem premierem. Jeszcze bardziej
liczyło się, że wspólnie podejmowali wszystkie ważne decyzje. Lech wręcz
demonstracyjnie to podkreślał. Dziennikarza POLITYKI pytającego u progu
kadencji, co prezydent Kaczyński pozostawi na kartach historii, poprawił:
„Kaczyńscy - nie Kaczyński”.
Władza tego duumwiratu uległa ograniczeniu w wyniku
przedterminowych wyborów parlamentarnych, przegranych przez PiS w październiku
2007 r. Po zwycięstwie Platformy Obywatelskiej i utworzeniu rządu Donalda
Tuska bliźniakom pozostała tylko prezydentura. Nadal decydowali wspólnie.
Formalnie pierwszą osobą w państwie był Lech, ale palmę pierwszeństwa w
bliźniaczym duumwiracie dzierżył Jarosław. Tak było przez całe ich życie. Od
najwcześniejszych lat Lech podążał krok za Jarosławem. Prezydentura niczego w
tym nie zmieniła. Kiedy w 2008 r. Lech otrzymał od olimpijczyków koszulkę w
barwach narodowych z numerem 1 i nazwiskiem Kaczyński, ucieszył się i oznajmił:
„Dobrze, że nie ma imienia. Będzie dla brata”.
Fatalne uzależnienie
Bliźniacze spoiwo mocno uzależniło
prezydenturę od partyjnej polityki PiS. Uniemożliwiło prezydentowi rolę arbitra
stojącego ponad politycznymi podziałami oraz strzegącego konstytucyjnego porządku
państwa, i głęboko uwikłało go w spory partyjne. Sam Lech Kaczyński byłby
głęboko oburzony takim zarzutem. Trwał bowiem w przekonaniu, że jako głowa
państwa kieruje się wyłącznie nadrzędnymi interesami kraju. Tyle tylko, że z powodu
bliźniactwa to bratu zawsze przyznawał rację i był święcie przekonany o
trafności jego decyzji. Powtarzał przecież przez całe życie, że „lepszy i
mądrzejszy jest brat Jarek”.
Zaś Jarosław, jak lider każdej partii politycznej, w
pierwszej kolejności dbał o interesy PiS, a nie o racje ogólnopaństwowe. Siłą
rzeczy więc i prezydentura Lecha skażona została partyjną stronniczością.
Idealizując brata, prezydent nie dostrzegał, że Jarosław czuje się w partyjnym
świecie jak ryba w wodzie, im bardziej mętnej, tym lepiej mu pasującej.
Był jednak czynnik, który w istotny sposób korygował
usługowy wobec PiS charakter prezydentury. Nie tylko Lech był uzależniony od
brata bliźniaka. Identyczna więź przesądzała o postępowaniu Jarosława. Rację miał
świetnie znający braci Ludwik Dorn, stwierdzając: „Kaczka jest dwugłowa.
Sądzę, że każdy z nich bardziej troszczy się o brata niż o siebie”.
Bratu trzeba ustąpić
To ten czynnik sprawił, że
Jarosław - dominujący duumwir- bardzo dbał, by najmniejszym gestem nie okazać
bratu przewagi ani nie wyrządzić mu krzywdy. Często zdarzało się, że Jarosław,
mając inne zdanie, przystawał na propozycje bliźniaka tylko po to, by nie
sprawić mu przykrości. Kiedy był premierem, pozwalał bratu np. podejmować wiele
decyzji personalnych, niewynikających z kompetencji głowy państwa. A ponieważ
Lech dobrej ręki do personaliów nie miał, kończyło się to skandalami.
Najgłośniejszy miał miejsce w przypadku przeforsowanego przez prezydenta na
ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka, którego z czasem obydwaj bracia
uznali za osobę szkodzącą interesom PiS i wypowiedzieli
mu śmiertelną wojnę. Przyczyniła się ona do politycznego przesilenia z lata
2007 r., przegrania przedterminowych wyborów parlamentarnych i odsunięcia PiS
od władzy.
Bardzo też Jarosław dbał, by nie narazić Lecha na zarzut
złamania konstytucji. To dlatego w lutym 2006 r. zablokował dalece już
zaawansowane przygotowania do przedterminowych wyborów, które według wielu
prognoz mogły dać tej partii przewagę w parlamencie. W tej konkretnej sytuacji
kadencję można było bowiem skrócić tylko decyzją prezydenta, a zdania prawników
co do zasadności takiego ruchu były podzielone. Jarosław wolał więc zrezygnować
z wyborczego sukcesu, niż narazić brata na groźbę postawienia przed Trybunałem
Stanu. Cofnął się, choć niebezpieczeństwo nie było wielkie, a szansa zwycięstwa
ogromna. Najpewniej, gdyby ryzykował swoją głowę, nie wahałby się ani chwili. W
przypadku brata dmuchał jednak na zimne.
Jarosław niejednokrotnie ustępował też bratu w sprawach, w
których mieli inne poglądy i zdania. Najlepiej widać to na przykładzie
głośnego sporu o przerywanie ciąży. Jarosław, naciskany przez pisowskich
katolickich fundamentalistów oraz przez episkopat i bardzo wpływowego księdza
Rydzyka, gotów był zgodzić się na nowelizację konstytucji chroniącą życie od
chwili poczęcia i na zaostrzenie ustawy
antyaborcyjnej.
Lech miał inne zdanie. Tuż przed sejmową debatą o zmianie
konstytucji oświadczył: „Ja jestem za utrzymaniem status quo w tym zakresie. Kompromis osiągnięty przed kilkunastu laty
jest rozwiązaniem dobrym”. Ostro zaatakowało go za to Radio Maryja i osobiście Rydzyk. Nie zareagował, by nie mnożyć bratu
kłopotów. Czarę goryczy przepełnił jednak brutalny atak Rydzyka na Marię
Kaczyńską. Kiedy ta podpisała się pod apelem do parlamentarzystów, aby nie
nowelizowali konstytucji o przepis chroniący życie od chwili poczęcia,
rozsierdzony Rydzyk stracił jakąkolwiek miarę. Zachowanie żony prezydenta
nazwał „szambem”, a ją samą „czarownicą”. Tego już było prezydentowi za wiele.
Publicznie zażądał przeprosin, a nie doczekawszy się ich, oznajmił, że jego
noga progu toruńskiej radiostacji nigdy nie przekroczy. Jarosław nie wystąpił w
obronie zelżonej bratowej, nowelizację konstytucji jednak zablokował, narażając
się Rydzykowi i wywołując przejściowe zlodowacenie we wzajemnych relacjach.
I Rydzykowi, i
nacjonalistom Jarosław naraził się też, stając po stronie Lecha w kwestii
ratyfikacji traktatu lizbońskiego, wzmacniającego więzi między państwami
członkowskimi UE i ich podporządkowanie jej organom. Przykłady podobnych
zachowań, kiedy to Jarosław w imię racji brata-prezydenta poświęcał swoje
partyjne interesy, można by mnożyć.
Krzesło i samolot
Równie obszerna byłaby lista
spraw, kiedy to Lech, stawiając na pierwszym miejscu dobro brata, naginał swoje
prezydenckie urzędowanie do partyjnych potrzeb Jarosława. Najlepiej widać to w jego
relacjach z rządem Donalda Tuska. Jeszcze przed wyborczym zwycięstwem
zapowiedział liderowi PO: „Nie będziesz pan spał po nocach, jak będę panu
wszystko wetować”. Słowa dotrzymał. Od jesieni 2007 r. aż do tragicznej
śmierci w katastrofie smoleńskiej funkcjonował w roli nieprzejednanego wroga
rządu.
Działo się tak dlatego, że razem z Jarosławem byli
duumwirami nie tylko w pełnieniu funkcji prezydenta, ale też w roli lidera
opozycji. Prowadziło to do wręcz żenujących sytuacji, jak głośna w całej
Europie, kompromitująca batalia o to, kto będzie w październiku 2008 r,
reprezentował Polskę na szczycie Unii w Brukseli, zwana „wojną o samolot i krzesło”.
Sytuacje, w których bracia wzajemnie sobie ustępowali, choć
z jednej strony interes prezydenta, a z drugiej potrzeby szefa PiS skazywały
ich na odmienne zachowania, zdarzały się znacznie częściej. Dla Polski, jej
ładu konstytucyjnego zakładającego prezydencką podmiotowość, nic dobrego z tego
nie wynikało. Nie bez powodu bliźniaczy duumwirat nie miał precedensu w skali
światowej i był przedmiotem zdziwienia i kpin na arenie międzynarodowej.
Ta jedyna i niepowtarzalna w polityce sytuacja skończyła
się wraz z tragiczną śmiercią Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej.
Nikt bowiem zmarłego bliźniaka u boku Jarosława zastąpić nie mógł. Dotyczyło to
też Andrzeja Dudy, kiedy wygrał wybory z Bronisławem Komorowskim i 6 sierpnia
2015 r. objął urząd prezydenta. Jarosław Kaczyński zredukował go do wymiaru
swojej marionetki, a on się z tą rolą pogodził.
Hołd lenny
W przeciwieństwie do Lecha
Kaczyńskiego Duda, choć sprawuje najwyższy urząd w państwie, nie uczestniczy w
podejmowaniu ważnych decyzji. Polską rządzi z Nowogrodzkiej Jarosław Kaczyński,
a prezydent niczym bluszcz oplata się wokół jego tronu. Nie tylko w wyniku
presji prezesa PiS, ale też i z własnej woli gospodarz Pałacu upodobnił się do
średniowiecznego wasala. Hołd lenny złożył na oczach całej Polski 13 listopada
2015 r., podczas desygnowania Beaty Szydło na premiera, kiedy to zwrócił się
do Kaczyńskiego słowami: „Z całą pewnością jest pan wielkim politykiem, z całą
pewnością jest pan wielkim strategiem, aleja muszę dodać jeszcze jedno - jest
pan wielkim człowiekiem”.
Od tej pory Duda zachowuje się nie jak suweren, którym
winien być z mocy konstytucji, a właśnie jak wasal. Nawet jeśli na chwilę rozprostuje
kark, tak jak to było w lipcu 2017 r. z głośnymi wetami w sprawie ustaw
sądowych, to po chwili znowu gnie się w pokornym ukłonie, udobruchany jakąś
małą zdobyczą. Zadowala się resztkami z pańskiego stołu prezesa, czym jeszcze
bardziej pozbawia się jego szacunku.
Jest znamienne, że Jarosław, który brata-prezydenta wynosił
konsekwentnie na piedestał i żelazną ręką ścigał w partii każdego, kto by tego
nie przestrzegał, Dudą wręcz pomiata. Musztruje go niczym kapral rekruta, nie
odwiedza w Pałacu, nie szczędzi mu złośliwości w wywiadach. Pozwala, co w przypadku
Lecha byłoby nie do pomyślenia, by prezydenta lekceważyli zobligowani przez
konstytucję do współpracy z nim ministrowie, a nawet pośledniejsi partyjni
aparatczycy.
Najbardziej symboliczna scena miała miejsce w czasie obchodów
pierwszej po zmianie władzy rocznicy katastrofy smoleńskiej. 10 kwietnia 2016
r. przed Pałacem, gdzie prezydent był gospodarzem uroczystości, Kaczyński
potraktował go jak intruza. Nie zatrzymał się, aby się z nim przywitać. Duda
sam pośpieszył z wyciągniętą ręką, którą idący prezes z niechęcią uścisnął,
nawet nie patrząc w jego stronę. Demonstracyjnie też zdezawuował wystąpienie
prezydenta. Kiedy ten zaapelował o wybaczenie
sobie „gorszących zachowań”, Kaczyński momentalnie go skontrował podkreśleniem
potrzeby wymierzenia surowej kary. Skarcony Duda milczał jakby połknął język.
Adrian z przedpokoju
Ciekawą interpretację stosunku
Kaczyńskiego do Dudy sformułował Michał Kamiński, człowiek świetnie znający
PiS i jego lidera. „Moim zdaniem - stwierdził - osobą, która najbardziej czuje
się upokorzona faktem, że Andrzej Duda jest prezydentem RP, jest Jarosław
Kaczyński”. Brata uważa bowiem za polityka wielkiego formatu, a teraz
„codziennie rano wstaje i widzi, że funkcję, którą sprawował jego brat, dziś
zajmuje ktoś pokroju Andrzeja Dudy”.
Pomiatanie Duda prowadzi do deprecjonowania urzędu prezydenta.
Najbardziej było to widoczne przy zmianie premiera z Beaty Szydło na Mateusza
Morawieckiego.
Na polecenie Kaczyńskiego Szydło
złożyła dymisję Rady Ministrów na ręce Komitetu Politycznego PiS. Komitet
desygnował też Morawieckiego na premiera. Z punktu widzenia konstytucji było
to kuriozum. Dymisję premier składa przecież prezydentowi, a nie władzom
partii. Z nimi co najwyżej może swój zamiar uzgodnić. Także desygnowanie
nowego premiera należy do prezydenta, a nie do władz partii. Partyjną kuchnię
podniesiono jednak do rangi salonu władzy. Wszystko po to, by ludzie zobaczyli,
że karty rozdaje Kaczyński, a Duda to jedynie dworzanin na jego dworze, kabaretowy
„Adrian” wysiadujący w jego przedpokoju. Ostatnie utrącenie idei referendum
konstytucyjnego jest tego kolejnym dowodem.
Nie szanując Dudy, Kaczyński obsadza go w rolach, których
nigdy nie powierzyłby bratu, także dlatego, że Lech najpewniej nie zgodziłby
się na tego rodzaju misje, sprzeczne z jego poglądami i całą drogą życiową.
Trudno sobie wyobrazić, żeby Lech Kaczyński tak łatwo jak Andrzej Duda
przystał na brutalne łamanie konstytucji, coraz bardziej osłabiające polską
demokrację, o której odzyskanie Lech Kaczyński walczył w solidarnościowym
podziemiu lat 80. Duda naruszył konstytucję wielokrotnie, poczynając od
nieodebrania jesienią 2015 r. przysięgi od trzech sędziów Trybunału
Konstytucyjnego legalnie wybranych przez Sejm, co swym werdyktem rozstrzygnął
jedyny uprawniony do tego organ, czyli tenże Trybunał. Kolejnym gwałtem na
konstytucji było odebranie przysięgi od „dublerów”, wybranych przez pisowską
większość na miejsce obsadzonych już stanowisk sędziowskich w TK. Bez
najmniejszego oporu Duda firmował też kolejne posunięcia prowadzące do
zawłaszczenia przez PiS Trybunału. Współuczestniczył w tym procederze i nie
bronił łamanej konstytucji, choć jest to najważniejsze zadanie każdej
prezydenckiej misji.
Uczestniczenie przez Dudę w demolowaniu instytucji stojącej
na straży konstytucji kontrastowało ze stosunkiem prezydenta Kaczyńskiego do
TK. Darzył on ten organ respektem i wielokrotnie podkreślał, że bez
niezawisłego Trybunału kończy się praworządne państwo. Miał rację, a
potwierdziła to właśnie praktyka rządzenia mająca miejsce od jesieni 2015 r.
Sparaliżowanie, a potem przejęcie
TK umożliwiło Kaczyńskiemu ustanowienie osobistych rządów. Podążył szlakiem
przetartym w historii przez wielu autorytarnych
polityków demontujących demokrację i rządy prawa. Nie mogąc zmienić ustawy
zasadniczej, bo PiS dysponuje w Sejmie większością nieznacznie przekraczającą
50 proc., a do znowelizowania Konstytucji RP niezbędne jest aż 2/3 głosów,
Kaczyński obezwładnił, a potem w równie bezprawny sposób przejął organ
czuwający nad jej przestrzeganiem.
Następnie, dysponując większością w Sejmie i w Senacie,
przepychał ustawy sprzeczne z konstytucją. Za najbardziej rażące przypadki
takiego procederu prawnicy uznali ustawy o prokuraturze, inwigilacji, służbie
cywilnej, mediach publicznych, obrocie ziemią, a ostatnio o sądownictwie.
Prezydent wszystkie te ustawy momentalnie podpisywał. Jak mówił popularny żart,
tak nawykł do podpisywania wszystkiego, co podsunie Kaczyński, że podpisał się
nawet na kocie prezesa, podanym mu do pogłaskania.
Marionetka bez wpływu
W tej nowej sytuacji, zupełnie
nieporównywalnej z latami 2005-10, niszczonych jest wiele innych elementów z
dziedzictwa prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Jarosław, nieograniczony już przez
niechętnego populizmowi i nacjonalizmowi brata-bliżniaka, podąża coraz bardziej
takim właśnie kursem. Duda posłusznie w tym uczestniczy, nie bacząc, że rujnuje
dorobek prezydenta, na którego co chwila się powołuje. Poprzestańmy na dwóch,
najbardziej rażących, przykładach. Pierwszy dotyczy relacji z Izraelem i
diasporą żydowską, o które prezydent Kaczyński dbał w szczególny sposób,
podobnie zresztą jak jego poprzednicy. Cały ten dorobek zniszczyła fatalna
ustawa o IPN, uchwalona przez Sejm w styczniu 2018 r. i uznana przez Izrael za
fałszowanie prawdy o Holokauście. Prezydent Duda nie uczynił nic, by zapobiec
tej katastrofie. Nie skorzystał z prawa weta, choć kiedy ustawa trafiła na jego
biurko, wywołany nią skandal międzynarodowy trwał już w najlepsze, podważając
nie tylko relacje Polski z Izraelem, ale i ze
Stanami Zjednoczonymi. Duda ustawę jednak podpisał, nie zważając, że Lech
Kaczyński przewraca się w grobie. PiS, a wraz z nim i prezydent, wycofał się z
niej dopiero po pięciu miesiącach zniszczeń, jakie w tym czasie poczyniła.
W podobny sposób Duda uczestniczy w unicestwianiu innego
filaru prezydentury Kaczyńskiego, jakim było priorytetowe traktowanie
stosunków polsko-ukraińskich. Po 2015 r. zdominowały je kwestie historyczne.
Zmarli stali się ważniejsi od żywych i Polska przestała być głównym orędownikiem
Ukrainy w Europie. A dzieje się to w chwili, kiedy Ukraina zmaga się z rosyjską
agresją, zagrażającą też nam. Duda zdaje się nie pamiętać o przestrodze wypowiedzianej
przez Lecha Kaczyńskiego 12 sierpnia 2008 r. w Tbilisi: „Dziś Gruzja, jutro
Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na
Polskę”.
W tych warunkach powoływanie Się przez Dudę na dziedzictwo
prezydentury Lecha Kaczyńskiego brzmi coraz bardziej fałszywie. Rzecz jasna
głównym sprawcą tego zamieszania jest Jarosław Kaczyński. Polityka, którą on
od 2015 r. uprawia, coraz bardziej różni się od tej prowadzonej razem z bratem
przed 2010 r. Dzieje się tak z wielu powodów. Jednym z najważniejszych jest
tragiczna śmierć Lecha, którego u boku bliźniaka nikt nie jest w stanie
zastąpić. Lech był dla Jarosława partnerem mitygującym go w wielu sprawach.
Razem reżyserowali swoją grę polityczną. Andrzej Duda na prezydenckim urzędzie
jest już tylko sterowaną sznurkami marionetką, która nawet jeśli ładnie
wygląda na scenie i bawi publiczność, to wpływu na spektakl nie ma żadnego.
Tomasz Nałęcz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz