To nie jest lewica.
To tylko dekadencja dzieci, które tak długo żyły z tygodniówek od rodziców, że
nawet koncepcja „gwarantowanego dochodu podstawowego” to dla nich jedynie wizja
tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo
W
czasach, kiedy triumfuje populizm, w polskiej sferze publicznej pojawiły się
dwie strategie przetrwania. Obie zabójcze dla liberalnego centrum, dla polskiego
mieszczaństwa, dla ludzi broniących demokratycznej III RP. Pierwsza z nich to
pogarda dla elit - stosuje ją cała populistyczna prawica od Kaczyńskiego,
który ten ton narzucił, po Jakiego, Brudzińskiego, Ziemkiewicza, Cejrowskiego,
Wildsteinów ojca i syna. Ale w pogardzie dla elit populistyczna prawica łączy
się z populistyczną lewicą - z Partią Razem i jej medialnymi sojusznikami.
Jest też strategia pogardy dla motłochu,
przedstawiania się jako elita z urodzenia czy ze środowiskowego namaszczenia.
To drugie stanowisko jest rzadsze, bo dawni specjaliści od „wojny z moherami”
czy „zabierania babci dowodu” skulili się dziś ze strachu albo wręcz sami
przebrali się za populistów.
WOJNA Z „BIAŁORĄCZKAMI”
W zapomnianej przez wielu epoce wczesnego bolszewizmu za
największą zbrodnię uznawano przynależność do społecznej elity, bycie
„białorączką”. To pojęcie wzięło się stąd, że sowiecka bezpieka po „białych”,
delikatnych dłoniach rozpoznawała byłych nauczycieli, urzędników, nie mówiąc o pisarzach czy kompozytorach. W
dzisiejszej nowolewicowej Warszawie ten dawny bolszewizm wraca jako farsa.
Pierwszy z brzegu przykład to szydera
Adama Leszczyńskiego z Rafała Trzaskowskiego. W całości wyrażona w języku
Patryka Jakiego czy najbardziej ponurych prawicowych portali, tyle że
powtarzana przez Leszczyńskiego z pozycji nowej antyliberalnej lewicy i
zamieszczona na portalu Krytyki Politycznej. Adam Leszczyński pisze o Trzaskowskim, że to „inteligent z dobrej rodziny”, co ma
być w jego intencji najbardziej obraźliwym epitetem. W Patryku Jakim zachwyca
go to, że „rozdaje kiełbaski”, „fotografuje się w szaliku Legii” i „ciężko
pracuje”. Pod czas gdy Trzaskowski „może śpi, może wita poranek w pozycji
utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębokiego relaksu. Może
przygotowuje na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prosciutto”.
To są kłamstwa, bo obaj kandydaci są obecni
codziennie na warszawskich ulicach. Choć wtedy młoda antyliberalna lewica
atakuje Trzaskowskiego za „nadaktywność”, „miotanie się”, „puste obietnice”.
Ale nie logika tu jest ważna, tylko pogarda dla „chłopca z elity”. Ona jest w
dobrym tonie, bo to ją oklaskują dziś w internecie zarówno młodzi radykalni
lewicowcy, jak i pisowskie zawodowe trolle.
Z kolei Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński
(obaj pracujący w najbardziej liberalnych mediach, ale uważający się tam za
piątą kolumnę zdrowego populizmu) pchają młodą lewicę w ramiona PiS,
powtarzając, że cynicznie wymyślona przez Kaczyńskiego korupcja polityczna,
kupowanie głosów za publiczne pieniądze to „ciekawe programy socjalne”, które
lewica powinna wspierać, których się od PiS powinna uczyć.
Autoparodią nowej antyliberalnej lewicy
stał się Jakub Pietrzak, który wystąpił - najpierw na łamach Krytyki
Politycznej, później w gazecie.pl - z manifestem
zatytułowanym „Kapitalizm jest obrzydliwy i doprowadza mnie do płaczu”. Autor
podpisujący się dumnie jako „aktywista, bumelant, instagramer” od wielu lat
bez sukcesu studiuje na różnych humanistycznych kierunkach. W swoim manifeście
pisze: „ostatni rok udało mi się przeżyć dzięki rodzicom (...) ciągle
protestowałem, zamiast wziąć się do normalnej roboty, bo i powodów do sprzeciwu
była masa”. Po czym z ogromną pogardą opisuje wszystkie oferty pracy dla
studentów, które w międzyczasie odrzucił. I domaga się od kapitalizmu, aby go
utrzymywał za to, że on prowadzi (głównie w swojej głowie) rewolucyjną działalność.
Znowu dawna tragedia wraca jako farsa. Lenin szydził kiedyś, że „kapitaliści
sprzedadzą sznur, na którym ich powiesimy”. Jakub Pietrzak na poważnie domaga
się od kapitalistów, aby sfinansowali jego działalność mającą doprowadzić do
upadku kapitalizmu w Polsce.
To nie jest lewica, to nie jest socjaldemokracja,
która pracę zawsze uważała za wartość. To tylko dekadencja dzieci, które tak
długo żyły z tygodniówek od swoich rodziców, że nawet redystrybucja socjalna
czy koncepcja gwarantowanego dochodu podstawowego to dla nich tylko wizja
tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo.
Nowa antyliberalna polska lewica kopiuje
swoje roszczenia i hasła z formacji antyliberalnej lewicy nowojorskiej, londyńskiej,
paryskiej, berlińskiej. Nawet tam jednak hasło gwarantowanego dochodu
podstawowego nie ma takiego wzięcia. W Polsce jest groteskowe, bo nie byliśmy
przez ostatnie 300 lat globalnym imperium, ale ofiarą imperiów. Młodzi Polacy
nie mogą być rentierami przejadającymi zakumulowane przez wiele pokoleń
bogactwo, bo tego bogactwa po prostu tu nie ma. Jednak każde przypomnienie, że
dopiero jedno pokolenie odbudowuje Polskę ze społecznych i gospodarczych ruin
pozostawionych przez „realny socjalizm”, zostaje uznane za „martyrologię
staruszków”. Pokolenie transformacji odniosło sukces, przekonując swoje
dzieci, że żyją już w Central Parku albo na Rive Gauche. Skutecznie
ukryliśmy prawdę o tym, że dopiero wygrzebujemy się z nędzy. Jednak dziś ten
„sukces” obrócił się przeciwko nam.
KONFLIKT POKOLEŃ
Spór ma ewidentnie charakter pokoleniowy, co widać najlepiej w atakach Kai Puto czy młodych antyliberalnych
feministek na Dorotę Wellman, Agatę Bielik-Robson, Monikę
Płatek, a nawet Kazimierę Szczukę czy Magdalenę Środę (te dwie ostatnie
realnie torowały drogę dla feminizmu w Polsce, płacąc za to cenę osobistą
i zawodową). Jednak dla „młodszych sióstr” nawet
„siostry starsze” nie są towarzyszkami wspólnej walki, ale wyłącznie
celebrytkami tarasującymi drogę do medialnej sławy. Agatę Bielik-Robson, która
do znudzenia powtarza, że jedyną szansą liberalnej Polski jest
socjaldemokratyczna korekta, w polemicznych tekstach i internetowych szyderach
młodej lewicy uparcie nazywa się „neoliberałką”, „powtarzającą brednie
Korwina”.
W tych polemikach rozpływają się pojęcia i
sensy. Jedynym czytelnym przekazem pozostaje pokoleniowy resentyment i zawiść.
Z każdego tekstu młodych przebija jeden zarzut: dlaczego starsi mają pieniądze
czy rozpoznawalność publiczną, a my nie? To prawda, że w krajach o utrudnionym
awansie pokoleniowym, społecznym częścią odpowiedzi są niezasłużone czy
odziedziczone przywileje. Ale inną częścią odpowiedzi jest to, co nie przychodzi do głowy młodym dekadentom udającym
lewicę.
Rozpoznawalność medialna, zdolność
napisania tekstu, a czasami także pieniądze (nie żadne kokosy, bo liberalni
celebryci jako pracownicy akademiccy czy gazetowi publicyści zarabiają przez
całe życie pieniądze, które prezes spółki skarbu państwa z legitymacją od
Kaczyńskiego albo Jakiego zarabia w pół roku) są konsekwencją tego, że ci
ludzie uczyli się, pracowali, ryzykowali, byli przedsiębiorczy. Pracując na
zmywaku czy podmywając pupy angielskich lub niemieckich staruszków, robili
doktoraty, uczyli się języków, zaczynali pisać. Rozpoznawalność i pieniądze
przychodzą na końcu tej drogi. Domaganie się przez „rewolucyjnego bumelanta”
Jakuba Pietrzaka nagrody za samo przyjście na świat jest auto- kompromitacją
dla całej formacji, która taki język choćby toleruje.
BŁĘDY LIBERAŁÓW
Pierwszym błędem jest mylenie młodych dekadentów z jakąkolwiek lewicą. I tłumaczenie się przed nimi z
błędów transformacji. Nie znaczy to, że III RP nie popełniła błędów.
Jednak zarówno ofiarą tych błędów, jak i adresatem
programów naprawczych liberalnej Polski powinna być zupełnie inna młodzież.
Młodzież nie szczycąca się swoim „rewolucyjnym bumelanctwem”, ale walcząca
kłami i pazurami o możliwość społecznego
awansu.
Prawica w 2015 roku zdobyła władzę w Polsce nie dlatego, że poparli ją warszawscy
hipsterzy, ale dlatego, że zdołała wykorzystać energię społecznego awansu młodzieży z prowincji. Kaczyński zastosował przy
tym najbardziej patologiczny model awansu, znany z PRL - awans dzięki legitymacji partyjnej, a nie dzięki nauce
czy pracy. Liberałowie muszą na to odpowiedzieć propozycją awansu
merytokratycznego.
Władzy w państwie nigdzie nie zapewniają
arystokratyczne elity - bo są już najedzone, a „tłuste koty” nie potrafią się
nawet bronić. Ale władzy nie zapewnia też lud kupowany za 500 albo 300
złotych. Władzę daje poparcie ludzi, którzy walczą o to, aby z ludu przedostać
się do elit. Oni ogniskują w sobie całą społeczną energię. Ludwik Dorn krytykował
kiedyś PiS za klip wyśmiewający Jolantę Kwaśniewską uczącą Polaków jeść bezę
łyżeczką. Powiedział wtedy, że najlepszy element społeczeństwa to ludzie z
prowincjonalnego, pokoleniowego, społecznego awansu. A właśnie oni nie wiedzą,
jak jeść bezę, i warto na poważnie ich tego
uczyć, zamiast się z nich śmiać. Kaczyński pojął tę lekcję, zdobył władzę i
niszczy III RP.
W rzeczywistości PO czy Nowoczesna nie są
partiami arystokratów, ale formacjami słoików i awansiarzy. Tacy są Schetyna,
Lubnauer, Witczak, Nitras czy Joanna Mucha. Kiedy sobie o tym przypomną, kiedy
do innych słoików i awansiarzy znowu się
zwrócą, wtedy odbiorą PiS monopol na awans i odbiorą mu władzę. Liberałowie
mają w swoich programach pomysły dla młodych ludzi spragnionych społecznego
awansu. Stypendia - ale nie dla „rewolucyjnych bumelantów”
w rodzaju Jakuba Pietrzaka, ale dla 10, 20, 30 procent najlepszych uczniów w
każdej szkole i gminie. Mają program przywrócenia służby cywilnej, jej
umasowienia, otwarcia - na młodych ludzi z najlepszymi ocenami, kompetencjami,
dorobkiem, a nie na misiewiczów z partyjną legitymacją PiS. Rafał Trzaskowski
jest inteligentem, ale takim, który wyrastał w blokach, tak jak większość z
nas. Fakt, że w szkole, zamiast bumelować, nauczył się paru języków, to powód
do dumy i cała antyinteligencka pogarda Adama Leszczyńskiego tego nie zmieni.
Róża Thun jest dzielną krakowską mieszczką, która wybiła się w Europie. Nie
musi ciągle robić aluzji do swojego arystokratycznego pochodzenia i
powinowactwa. Krzysztof Brejza, autor najboleśniejszego ciosu zadanego przez
Platformę PiS, nie jest arystokratą, ale słoikiem z Inowrocławia pragnącym się
przebić w Warszawie.
Wszędzie tam, gdzie polscy liberałowie i
liberałki dadzą sobie nałożyć gębę arystokracji, zostaną przez populistów
zabici. Wygrają, jeśli sobie przypomną, że cała liberalna Polska, cała III RP,
czerpała swoją energię ze społecznego i pokoleniowego awansu. Ale o tym wszystkim polscy liberałowie muszą rozmawiać z
żądną awansu, ambitną i pracowitą młodzieżą z prowincji czy społecznych
„dołów”, a nie z dekadentami z hipsterskiej warszawskiej lewicy.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz