środa, 29 sierpnia 2018

Rewolucyjne bumelanctwo



To nie jest lewica. To tylko dekadencja dzieci, które tak długo żyły z tygodniówek od rodziców, że nawet koncepcja „gwarantowanego dochodu podstawowego” to dla nich jedynie wizja tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo

W czasach, kiedy triumfuje popu­lizm, w polskiej sferze publicznej pojawiły się dwie strategie przetrwania. Obie zabójcze dla liberalnego centrum, dla polskie­go mieszczaństwa, dla ludzi bronią­cych demokratycznej III RP. Pierwsza z nich to pogarda dla elit - stosuje ją cała populistyczna prawica od Kaczyń­skiego, który ten ton narzucił, po Ja­kiego, Brudzińskiego, Ziemkiewicza, Cejrowskiego, Wildsteinów ojca i syna. Ale w pogardzie dla elit populistycz­na prawica łączy się z populistyczną le­wicą - z Partią Razem i jej medialnymi sojusznikami.
   Jest też strategia pogardy dla motłochu, przedstawiania się jako elita z urodzenia czy ze środowiskowego na­maszczenia. To drugie stanowisko jest rzadsze, bo dawni specjaliści od „woj­ny z moherami” czy „zabierania babci dowodu” skulili się dziś ze strachu albo wręcz sami przebrali się za populistów.

WOJNA Z „BIAŁORĄCZKAMI”
W zapomnianej przez wielu epoce wczesnego bolszewizmu za najwięk­szą zbrodnię uznawano przynależność do społecznej elity, bycie „białorączką”. To pojęcie wzięło się stąd, że sowiecka bezpieka po „białych”, delikatnych dło­niach rozpoznawała byłych nauczycie­li, urzędników, nie mówiąc o pisarzach czy kompozytorach. W dzisiejszej nowolewicowej Warszawie ten dawny bolszewizm wraca jako farsa.
   Pierwszy z brzegu przykład to szydera Adama Leszczyńskiego z Rafała Trzaskowskiego. W całości wyrażona w języku Patryka Jakiego czy najbar­dziej ponurych prawicowych portali, tyle że powtarzana przez Leszczyńskie­go z pozycji nowej antyliberalnej lewi­cy i zamieszczona na portalu Krytyki Politycznej. Adam Leszczyński pisze o Trzaskowskim, że to „inteligent z do­brej rodziny”, co ma być w jego inten­cji najbardziej obraźliwym epitetem. W Patryku Jakim zachwyca go to, że „rozdaje kiełbaski”, „fotografuje się w szaliku Legii” i „ciężko pracuje”. Pod­ czas gdy Trzaskowski „może śpi, może wita poranek w pozycji utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębo­kiego relaksu. Może przygotowuje na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prosciutto”.
   To są kłamstwa, bo obaj kandydaci są obecni codziennie na warszawskich uli­cach. Choć wtedy młoda antyliberalna lewica atakuje Trzaskowskiego za „nadaktywność”, „miotanie się”, „puste obietnice”. Ale nie logika tu jest ważna, tylko pogarda dla „chłopca z elity”. Ona jest w dobrym tonie, bo to ją oklaskują dziś w internecie zarówno młodzi rady­kalni lewicowcy, jak i pisowskie zawo­dowe trolle.
   Z kolei Rafał Woś i Grzegorz Sroczyń­ski (obaj pracujący w najbardziej liberalnych mediach, ale uważający się tam za piątą kolumnę zdrowego populizmu) pchają młodą lewicę w ramiona PiS, powtarzając, że cynicznie wymyślona przez Kaczyńskiego korupcja politycz­na, kupowanie głosów za publiczne pie­niądze to „ciekawe programy socjalne”, które lewica powinna wspierać, których się od PiS powinna uczyć.
   Autoparodią nowej antyliberalnej le­wicy stał się Jakub Pietrzak, który wy­stąpił - najpierw na łamach Krytyki Politycznej, później w gazecie.pl - z ma­nifestem zatytułowanym „Kapitalizm jest obrzydliwy i doprowadza mnie do płaczu”. Autor podpisujący się dum­nie jako „aktywista, bumelant, instagramer” od wielu lat bez sukcesu studiuje na różnych humanistycznych kierunkach. W swoim manifeście pisze: „ostatni rok udało mi się przeżyć dzię­ki rodzicom (...) ciągle protestowałem, zamiast wziąć się do normalnej roboty, bo i powodów do sprzeciwu była masa”. Po czym z ogromną pogardą opisuje wszystkie oferty pracy dla studentów, które w międzyczasie odrzucił. I do­maga się od kapitalizmu, aby go utrzy­mywał za to, że on prowadzi (głównie w swojej głowie) rewolucyjną działal­ność. Znowu dawna tragedia wraca jako farsa. Lenin szydził kiedyś, że „kapitali­ści sprzedadzą sznur, na którym ich po­wiesimy”. Jakub Pietrzak na poważnie domaga się od kapitalistów, aby sfinan­sowali jego działalność mającą dopro­wadzić do upadku kapitalizmu w Polsce.
   To nie jest lewica, to nie jest socjalde­mokracja, która pracę zawsze uważała za wartość. To tylko dekadencja dzie­ci, które tak długo żyły z tygodniówek od swoich rodziców, że nawet redystry­bucja socjalna czy koncepcja gwaranto­wanego dochodu podstawowego to dla nich tylko wizja tygodniówki wypłaca­nej im do końca życia przez państwo.
   Nowa antyliberalna polska lewica ko­piuje swoje roszczenia i hasła z forma­cji antyliberalnej lewicy nowojorskiej, londyńskiej, paryskiej, berlińskiej. Na­wet tam jednak hasło gwarantowanego dochodu podstawowego nie ma takie­go wzięcia. W Polsce jest groteskowe, bo nie byliśmy przez ostatnie 300 lat globalnym imperium, ale ofiarą impe­riów. Młodzi Polacy nie mogą być rentierami przejadającymi zakumulowane przez wiele pokoleń bogactwo, bo tego bogactwa po prostu tu nie ma. Jed­nak każde przypomnienie, że dopie­ro jedno pokolenie odbudowuje Polskę ze społecznych i gospodarczych ruin pozostawionych przez „realny socja­lizm”, zostaje uznane za „martyrologię staruszków”. Pokolenie transforma­cji odniosło sukces, przekonując swoje dzieci, że żyją już w Central Parku albo na Rive Gauche. Skutecznie ukryliśmy prawdę o tym, że dopiero wygrzebuje­my się z nędzy. Jednak dziś ten „sukces” obrócił się przeciwko nam.

KONFLIKT POKOLEŃ
Spór ma ewidentnie charakter pokoleniowy, co widać najlepiej w atakach Kai Puto czy młodych antyliberalnych feministek na Dorotę Wellman, Agatę Bielik-Robson, Moni­kę Płatek, a nawet Kazimierę Szczukę czy Magdalenę Środę (te dwie ostat­nie realnie torowały drogę dla femini­zmu w Polsce, płacąc za to cenę osobistą i zawodową). Jednak dla „młodszych sióstr” nawet „siostry starsze” nie są towarzyszkami wspólnej walki, ale wy­łącznie celebrytkami tarasującymi drogę do medialnej sławy. Agatę Bielik-Robson, która do znudzenia powtarza, że jedyną szansą liberalnej Polski jest socjaldemokratyczna korekta, w pole­micznych tekstach i internetowych szyderach młodej lewicy uparcie nazywa się „neoliberałką”, „powtarzającą bred­nie Korwina”.
   W tych polemikach rozpływają się pojęcia i sensy. Jedynym czytelnym przekazem pozostaje pokoleniowy resentyment i zawiść. Z każdego teks­tu młodych przebija jeden zarzut: dlaczego starsi mają pieniądze czy roz­poznawalność publiczną, a my nie? To prawda, że w krajach o utrudnionym awansie pokoleniowym, społecznym częścią odpowiedzi są niezasłużone czy odziedziczone przywileje. Ale inną częścią odpowiedzi jest to, co nie przy­chodzi do głowy młodym dekadentom udającym lewicę.
   Rozpoznawalność medialna, zdol­ność napisania tekstu, a czasami także pieniądze (nie żadne kokosy, bo libe­ralni celebryci jako pracownicy akade­miccy czy gazetowi publicyści zarabiają przez całe życie pieniądze, które pre­zes spółki skarbu państwa z legitymacją od Kaczyńskiego albo Jakiego zarabia w pół roku) są konsekwencją tego, że ci ludzie uczyli się, pracowali, ryzyko­wali, byli przedsiębiorczy. Pracując na zmywaku czy podmywając pupy an­gielskich lub niemieckich staruszków, robili doktoraty, uczyli się języków, za­czynali pisać. Rozpoznawalność i pie­niądze przychodzą na końcu tej drogi. Domaganie się przez „rewolucyjnego bumelanta” Jakuba Pietrzaka nagro­dy za samo przyjście na świat jest auto- kompromitacją dla całej formacji, która taki język choćby toleruje.

BŁĘDY LIBERAŁÓW
Pierwszym błędem jest mylenie młodych dekadentów z jakąkol­wiek lewicą. I tłumaczenie się przed nimi z błędów transformacji. Nie zna­czy to, że III RP nie popełniła błędów. Jednak zarówno ofiarą tych błędów, jak i adresatem programów naprawczych liberalnej Polski powinna być zupełnie inna młodzież. Młodzież nie szczycą­ca się swoim „rewolucyjnym bumelanctwem”, ale walcząca kłami i pazurami o możliwość społecznego awansu.
   Prawica w 2015 roku zdobyła władzę w Polsce nie dlatego, że poparli ją war­szawscy hipsterzy, ale dlatego, że zdo­łała wykorzystać energię społecznego awansu młodzieży z prowincji. Kaczyń­ski zastosował przy tym najbardziej pa­tologiczny model awansu, znany z PRL - awans dzięki legitymacji partyjnej, a nie dzięki nauce czy pracy. Liberało­wie muszą na to odpowiedzieć propozy­cją awansu merytokratycznego.
   Władzy w państwie nigdzie nie za­pewniają arystokratyczne elity - bo są już najedzone, a „tłuste koty” nie potra­fią się nawet bronić. Ale władzy nie za­pewnia też lud kupowany za 500 albo 300 złotych. Władzę daje poparcie lu­dzi, którzy walczą o to, aby z ludu prze­dostać się do elit. Oni ogniskują w sobie całą społeczną energię. Ludwik Dorn krytykował kiedyś PiS za klip wyśmie­wający Jolantę Kwaśniewską uczącą Polaków jeść bezę łyżeczką. Powiedział wtedy, że najlepszy element społeczeń­stwa to ludzie z prowincjonalnego, po­koleniowego, społecznego awansu. A właśnie oni nie wiedzą, jak jeść bezę, i warto na poważnie ich tego uczyć, za­miast się z nich śmiać. Kaczyński pojął tę lekcję, zdobył władzę i niszczy III RP.
   W rzeczywistości PO czy Nowoczes­na nie są partiami arystokratów, ale for­macjami słoików i awansiarzy. Tacy są Schetyna, Lubnauer, Witczak, Nitras czy Joanna Mucha. Kiedy sobie o tym przypomną, kiedy do innych słoików i awansiarzy znowu się zwrócą, wtedy odbiorą PiS monopol na awans i odbiorą mu władzę. Liberałowie mają w swoich programach pomysły dla młodych ludzi spragnionych społecznego awansu. Sty­pendia - ale nie dla „rewolucyjnych bu­melantów” w rodzaju Jakuba Pietrzaka, ale dla 10, 20, 30 procent najlepszych uczniów w każdej szkole i gminie. Mają program przywrócenia służby cywilnej, jej umasowienia, otwarcia - na młodych ludzi z najlepszymi ocenami, kompe­tencjami, dorobkiem, a nie na misiewi­czów z partyjną legitymacją PiS. Rafał Trzaskowski jest inteligentem, ale ta­kim, który wyrastał w blokach, tak jak większość z nas. Fakt, że w szkole, za­miast bumelować, nauczył się paru języków, to powód do dumy i cała antyinteligencka pogarda Adama Lesz­czyńskiego tego nie zmieni. Róża Thun jest dzielną krakowską mieszczką, któ­ra wybiła się w Europie. Nie musi ciągle robić aluzji do swojego arystokratycz­nego pochodzenia i powinowactwa. Krzysztof Brejza, autor najboleśniej­szego ciosu zadanego przez Platformę PiS, nie jest arystokratą, ale słoikiem z Inowrocławia pragnącym się przebić w Warszawie.
   Wszędzie tam, gdzie polscy libera­łowie i liberałki dadzą sobie nałożyć gębę arystokracji, zostaną przez popu­listów zabici. Wygrają, jeśli sobie przy­pomną, że cała liberalna Polska, cała III RP, czerpała swoją energię ze spo­łecznego i pokoleniowego awansu. Ale o tym wszystkim polscy liberałowie muszą rozmawiać z żądną awansu, am­bitną i pracowitą młodzieżą z prowincji czy społecznych „dołów”, a nie z dekadentami z hipsterskiej warszawskiej lewicy.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz