Poza popieraniem PiS
nie mają alternatywy. Są nie tyle wyborcami, co wyznawcami. To właśnie
najtwardszemu elektoratowi partia rządząca zawdzięcza dziś swoją żywotność.
Wygląda
na to, że PiS raz jeszcze wyszedł obronną ręką z kryzysu wizerunkowego. Mimo
skandalu z nagrodami, przegranej wojny dyplomatycznej z Izraelem i USA oraz
kompromitująco okrutnych reakcji na protest niepełnosprawnych partia rządząca
znów odzyskała sondażową werwę. Choć naprawdę mogło się wdawać, że pisowski
teflon wreszcie zaczął się łuszczyć.
Kim oni są?
Nie wiemy, jak głęboko ostatnie
zdarzenia zostały zachowane w pamięci zbiorowej. Może rysy zostały tylko
zamalowane.
I być może nadal będą oddziaływać.
Lecz mimo wszystko zdolność PiS do regeneracji pozostaje imponująca. Wynika
ona z natury relacji partii rządzącej z jej wyborcami. Zwłaszcza najwierniejszymi
i najbardziej lojalnymi, z pisowskimi „twardzielami”.
„To ci, na których można liczyć niemal w każdym głosowaniu. Drobne błędy
nie powodują odpływu wyborców. Również potencjalna przegrana nie zniechęca do
głosowania [na „swoich”]. Wybierają daną partię, bo wierzą w jej idee i są przekonani,
że ich reprezentanci, będąc u władzy, a nawet czasem, gdy są w opozycji, mogą
realizować złożone obietnice” - objaśniał kiedyś redaktor naczelny „Gazety
Polskiej” Tomasz Sakiewicz. Oceniając, że pisowscy „twardziele” to mniej więcej
15 proc. ogółu wyborców.
Również politologowie często szacują zasięg żelaznego elektoratu PiS na
15-20 proc. (czyli połowę elektoratu tej partii). Choć w badaniu CBOS z
października 2017 r. już tylko co trzeci zwolennik PiS deklarował, że identyfikuje
się z tą partią w bardzo dużym bądź dużym stopniu. W innych partiach było
takich jedynie kilka-kilkanaście procent. PiS górował także, jeśli chodzi
o stopień identyfikacji elektoratu z partyjnym
programem.
Z tego samego badania wynikało, że wyborca PiS (i chodzi zarówno o
„twardziela”, jak i tego bardziej zdystansowanego), praktycznie rzecz biorąc,
nie ma alternatywy poza popieraniem Kaczyńskiego. 35 proc. w ogóle nie było w
stanie wskazać jakiejkolwiek innej partii, na którą warto niezobowiązująco
oddać dodatkowy głos. Owszem, 42 proc. wymieniło Kukiz’15. To jednak
alternatywa raczej teoretyczna, gdyż chaotyczne trwanie tego ruchu - jak się
zdaje - zależy już tylko od kalkulacji Kaczyńskiego. Kukiz bywa przydatny, gdyż
zbiera emocje pokrewne pisowskim, choć nie tożsame z nimi. W kluczowych
sprawach głosuje tak samo jak PiS. Można go więc utrzymywać przy życiu jako
przyszłego koalicjanta, lecz gdyby zaszła taka potrzeba, prezes skonsumowałby
przystawkę w kilka tygodni. A wtedy jedynym bohaterem. politycznego uniwersum
wyborcy PiS znów będzie Kaczyński.
Mniej więcej wiadomo zatem, dlaczego w dłuższej perspektywie PiS nie
płaci poparciem za skandale i liczne wpadki. Po prostu nie ma dziś siły
politycznej, na którą zdegustowany elektorat mógłby przenieść swoje głosy.
Będzie więc trwał przy dokonanym wyborze, choć pewnie bez dawnego entuzjazmu.
Twardziele są dziećmi Jarosława Kaczyńskiego. Gdyby nie on, nigdy nie
spotkaliby się w ramach jednej wspólnoty politycznej. Pewnie nadal
znajdowaliby się w rozproszeniu, nie radząc sobie z życiem i nie mając gdzie ulokować swoich emocji. Bo ogromnej
większości z nich czegoś wżyciu brakowało. Niektórym zaspokojenia podstawowych
potrzeb, osiągnięcia minimalnej stabilności. Innym - potwierdzenia życiowych
aspiracji, społecznego awansu, samorealizacji. Czasem prestiżu, godności,
moralnej nawiązki za brak przywilejów wynikający z gorszego urodzenia.
Ten czuł się wykluczony, gdyż nie starczało mu do pierwszego. Tamten -
bo nie mógł znieść widoku „homosiów” na tęczowej paradzie. Jeden z
rozrzewnieniem wspominał, jak w stanie wojennym rzucało się kamieniami w ZOMO.
Drugi ulegał nostalgii za Gierkiem. Przed Kaczyńskim sympatie miewali
rozmaite. Część głosowała na Wałęsę, a część na Tymińskiego. Sympatycy Millera
patrzyli wilkiem na zwolenników Marka Jurka. Ci z miasta lubili Rokitę,
prowincjusze - Leppera. Aż w końcu zebrał ich do kupy prezes PiS. Powybierał z
nisz i zaproponował wspólny mianownik dla ich
rozmaitych krzywd, wskazał wrogów.
Wskutek publicystycznych uproszczeń zostali otagowani jako „starsi,
gorzej wykształceni, z małego miasta”. Co jest ledwie półprawdą; nie istnieje
żadna kategoria socjologiczna, w obrębie której PiS miałoby naprawdę niskie
poparcie. Nawet jeśli elektorat ludowy dominuje w tej wspólnocie krzywdy, nie
ma mowy o partii klasowej. I nie jest to klucz do zrozumienia szczególnej
relacji łączącej jej sympatyków z przywódcą.
Być może więcej nam wyjaśni psychologiczna charakterystyka wyborców
PiS. W czasie drugiej kadencji rządów PO (czyli w okresie posmoleńskiej
mobilizacji twardego elektoratu) podjął się próby stworzenia takiego opisu
zespół badaczy z Uniwersytetu Śląskiego. Wychodząc z założenia, że ówczesna rzeczywistość była przez elektorat Kaczyńskiego
odczuwana jako wielkie źródło opresji. Reagowali nań obniżoną samooceną,
pesymizmem, lękiem, brakiem zaufania do oficjalnych instytucji, zamknięciem na
nowe doświadczenia, politycznym wyobcowaniem. Z natury deficytów wynikały ich
oczekiwania. Pragnęli więc uczestnictwa we wspólnocie, gwarantującego poczucie
bezpieczeństwa. Wyobrażali ją sobie jako uporządkowaną, hierarchiczną
strukturę, podporządkowaną autorytetowi, stojącą na straży tradycyjnych norm
obyczajowych i religijnych. Wszystko to otrzymali z naddatkiem, gdy PiS
sprawował już władzę.
Lecz było coś jeszcze. Politolożka i psycholożka z UŚ Agnieszka
Turska-Kawa porównywała charakterystykę wyborców PiS z rysem psychologicznym
samego Kaczyńskiego i naturą jego przywództwa. W pierwszej kolejności zwróciła
uwagę na jego skrajny dogmatyzm. Zauważając: „Osoby wysoko dogmatyczne
postrzegają otoczenie w kategoriach zagrożenia. W ich mniemaniu człowiek jest
samotny, wyalienowany i bezradny w nieprzyjaznym świecie. Cechuje go przesadna
podejrzliwość, która jest wyrazem próby uprzedzenia niebezpieczeństwa. Jedynym
sposobem przezwyciężenia własnej słabości są dążenia wielkościowe, tzn.
nadmierne przywiązanie znaczenia do własnego ja i należnych jednostce praw, poszukiwanie władzy czy statusu
społecznego”.
Turska-Kawa przypisała też Kaczyńskiemu skłonność do hierarchicznego
porządkowania świata (objawiająca się pogardą wobec słabszych grup i brakiem
tolerancji dla własnej słabości), konwencjonalizm opinii, autorytarną agresję
(czyli moralne potępienie myślących inaczej), makiawelizm (postrzeganie świata
jako pola walki, gdzie zostają zawieszone zasady moralne), brak tolerancji na
inne opinie.
W czasach spokoju społecznego przywódca o takich skłonnościach nie
mógłby pewnie liczyć na wysokie poparcie. Ale dla pęczniejącej wspólnoty
krzywdy stał się przewodnikiem niezastąpionym. Ikoniczna wręcz podejrzliwość
prezesa, wynikająca zapewne z jego osobistych przeżyć, zestroiła się z
poczuciem zagubienia wyborców Kaczyńskiego. Jego widowiskowa osobność w
świecie elit III RP korespondowała z ich poczuciem opuszczenia przez państwo i
jego instytucje. Przyjęli więc zaproszenie do
wspólnej przestrzeni, która została oddzielona zasiekami od oficjalnego
świata. A sprawując w niej niepodzielną władzę, Kaczyński terapeutyzował przy
okazji własne lęki.
Może i przypominał wyniosłego patriarchę, był odgrodzony od swego ludu,
używał trudnego języka. Lecz jego lęki i słabości, czule pielęgnowane traumy i
urazy nadawały mu ludzkie oblicze. Swoją słabość: wieloletnią samotność
(kiedyś polityczną, po Smoleńsku traktowaną już dosłownie) zdołał przekuć w
siłę. Dając przykład swemu ludowi. To pokrewieństwo dusz nadało z czasem
wspólnocie politycznej PiS niemalże rodzinnych kształtów.
W pisowskiej rodzinie
To coś więcej niż polityczny
kontrakt. Twardziele nie poszli za Kaczyńskim dlatego, że obiecał dojść do
„prawdy o Smoleńsku” albo posadzić Tuska. Dopełnienie tych wątków wcale bowiem
nie stanowi o podtrzymaniu więzi. Są one wymienne, jedne można zastępować
drugimi, stare wygaszać i wprowadzać nowe.
Pełnią jedynie role symboli, wokół których krąży wspólnotowa energia.
Dostarczają pretekstu, aby narożne sposoby powtarzać rytuał uczestnictwa.
Każdy twardziel intuicyjnie to wyczuwa, godząc się na kolejne wolty
prezesa. Kaczyński oczywiście zabiega o swoich wyborców, lecz w nieporównanie
większym stopniu to wyborcy PiS - a szczególnie ich najtwardsza elita -
zabiegają o swego przywódcę. Bo mają znacznie więcej do stracenia niż on. Bez
niego znów się rozpłyną. Zresztą ogólne parametry Polski pod rządami PiS
pokrywają się niemal co do joty z oczekiwaniami twardzieli. Rozpasane elity
miały zostać przywołane do porządku, i tak się stało. Państwo stoi na straży
tradycyjnych wartości i powstrzymuje harce nowoczesności. Służby tropią
złodziei, a obcy kapitał ustępuje przed narodowym.
Któżby więc poważnie brał do siebie to, że niektórzy prominentni
członkowie pisowskiej rodziny zachowują się czasem niestosownie i bez umiaru
korzystają z przywilejów władzy? Wystarczy przywołać ich do porządku. O
wycofaniu poparcia nie ma jednak mowy, skoro wszyscy - i władza, i jej wyborcy - tworzą wspólną rodzinę. Z
rodziny nie da się przecież wystąpić i zapisać do innej, nawet jeśli krytycznie
oceniamy większość krewnych.
Sednem realizowanego systemu władzy jest nadanie pisowskiej wspólnocie
państwowej sankcji. Ostateczne jej utrwalenie, utożsamienie z ukształtowaną na
przestrzeni dziejów wspólnotą Polaków. Co wymaga wykluczenia intruzów
nienależących do politycznej rodziny Kaczyńskiego. Jeśli nie jesteś nasz,
stajesz się obcym. Czego właśnie doświadczają protestujący niepełnosprawni oraz
ich opiekunowie, już nie tyle poddawani politycznej presji ze strony
rządzących, lecz będący ofiarą bezinteresownie złośliwych praktyk. Na swój
sposób są bowiem zdrajcami, przeszkadzają, stawiają opór „dobrym zmianom”. Z
racji niskiego statusu społecznego powinni być przecież członkami rodziny i
poddać się woli patriarchy. Ich krnąbrność zasługuje więc na podwójną karę.
Podobny mechanizm oglądaliśmy też przy okazji ekshumacji Arkadiusza Rybickiego
na gdańskim cmentarzu. Wbrew rodzinie, pod eskortą policji. Katastrofa
smoleńska jest bowiem mitem wyłącznie rodzinnym. Tylko „nasze” ofiary zasługują
na szacunek. Wrażliwość drugiej strony można zaś brutalnie podeptać
Charakterystyczny jest przebieg terenowych wizyt polityków PiS, którzy
w ostatnich tygodniach ruszyli w Polskę ratować cokolwiek nadwyrężoną relację
z sympatykami. Wiele wysiłku wkładając, aby nic nie zakłóciło intymności tych
spotkań. Zdarzało się, że nie wpuszczano wrogich stacji telewizyjnych.
Selekcjonowano pytania z sali, uniemożliwiając zadanie niewygodnych. Choć
wydawałoby się, że to właśnie uczciwa konfrontacja z trudnymi sprawami
oczyszcza atmosferę. Ważniejsze było jednak to, aby na rodzinnych zgromadzeniach
nie ujawnili się obcy.
W Bolesławcu ktoś mimo wszystko zdołał zapytać posła Piotrowicza,
dlaczego PiS dzieli Polaków. I choć pytający zastrzegał, że ani nie agituje,
ani nawet nie popiera Platformy, usłyszał od krajanów, że jako zdrajca ma „zamknąć
mordę”. To Piotrowicz – ponury komunistyczny prokurator, który przeszedł na
służbę nowym panom - jest teraz „swój” dla tej
deklaratywnie patriotycznej wspólnoty.
Do podobnej sytuacji doszło wcześniej w Białobrzegach, gdzie na
spotkaniu z ministrem Mariuszem Kamińskim pojawił się były szef CBA Paweł
Wojtunik. Z urodzenia białobrzeżanin, nadal regularnie bywający w tych
stronach. Nikt inny z miasteczka nie zrobił tak błyskotliwej kariery (jeszcze
wcześniej supergliny z CBS, dziś doradcy premiera Mołdawii). Zdawałoby się, że
dla lokalnej społeczności będzie autorytetem, wzorem do naśladowania. Nic z
tego. Bo nawet jeśli tamtego dnia zadał Kamińskiemu pytanie oczywiste, które
wisiało w powietrzu - czyli o nagrody - zgodnie z życzeniem pisowskiego gościa
sala pogoniła Wojtunika gromkim „won do Brukseli”. Lokalna wspólnota pochodzenia
i sąsiedztwa przegrała ze wspólnotą polityczną.
Opozycja w pułapce
Od wieków władza uważana była za
obcą: klasowo, narodowościowo, kulturowo. Kiedyś panowie szlachta, potem
zaborcy, okupanci, partyjni dygnitarze, do niedawna wyobcowane elity. I
wszyscy jakoś do tego przywykli. W III RP stwierdzenie, że wyborcy z zasady
nie ufają politykom, z czasem stało się truizmem. Politycy akceptowali ten stan
rzeczy i zamiast podjąć starania o odnowienie
relacji z wyborcami, rozwijali techniki pozyskiwania głosów w krótkoterminowych
cyklach kadencyjnych.
Na tle elit III RP Jarosław Kaczyński był fenomenem. Bo choć i on nie
gardził doraźnymi trikami i manipulacjami (zwłaszcza w kampaniach wyborczych),
najwięcej wysiłku włożył w utrwalenie więzi ze swymi najwierniejszymi
wyborcami. Wypełniając jeden z najbardziej dolegliwych deficytów społecznych.
Wyciągając wnioski z diagnozowanego od lat syndromu „opuszczonego”
społeczeństwa.
I był w tym konsekwentny jak nikt inny. Nawet gdy twardzieli było
jeszcze niewielu i nie gwarantowali zwycięstwa, niezmiennie pozostawali
oczkiem w głowie prezesa. Za to przygodnych wyborców z centrum, choć to ich
głosy zwykle decydowały o wyniku wyborów, prezes traktował z buta. Przygodni
mieli się dostosować do twardzieli, a nie na odwrót. Kaczyński w końcu sięgnął
po władzę, dysponując opancerzonym zapleczem wyborczym, którego lojalność
wydaje się niewzruszona.
Dla liberalnej opozycji to ciężki orzech do zgryzienia. Jej możliwości
odbierania wyborców „dobrej zmiany” pozostają iluzoryczne. Przeciwko niej
dokonywała się przecież pisowska mobilizacja. Tym bardziej że będąca główną
bohaterką resentymentu Platforma krok po kroku podporządkowuje sobie całą
stronę opozycyjną i koncentruje głosy przeciwników PiS. Z jednej strony pomaga
to utrzymać w sondażach znośny dystans do partii rządzącej. Ale w razie
centralnego starcia PO-PiS to liczebnie dominujący i utwardzony do granic
elektorat Kaczyńskiego przesądziłby dziś o wyniku.
Pewnym rozwiązaniem byłaby więc próba mobilizacji wyborców, którzy dystansują
się od głównego konfliktu, choć nie sprzyjają PiS. To jednak wymagałoby
powstania nowych inicjatyw politycznych. Przy okazji potencjalnie odbierających
głosy Platformie. Teoretycznie wielość opozycyjnych inicjatyw mogłaby pewnie
poszerzyć zdolność budowania kordonu izolującego dzisiejszy obóz władzy. W
praktyce - co wynika ze specyfiki polskiej ordynacji i metody liczenia głosów -
przyznaje choćby i samotnemu zwycięzcy sporą nadwyżkę mandatów. A to już może
prowadzić do większości konstytucyjnej.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz