poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Twarda sztuka



Poza popieraniem PiS nie mają alternatywy. Są nie tyle wyborcami, co wyznawcami. To właśnie najtwardszemu elektoratowi partia rządząca zawdzięcza dziś swoją żywotność.

Wygląda na to, że PiS raz jeszcze wyszedł obronną ręką z kryzysu wizerun­kowego. Mimo skandalu z nagrodami, przegranej wojny dyplomatycznej z Izraelem i USA oraz kompromitująco okrutnych reakcji na protest niepełnosprawnych partia rzą­dząca znów odzyskała sondażową werwę. Choć naprawdę mogło się wdawać, że pisowski teflon wreszcie zaczął się łuszczyć.

Kim oni są?
Nie wiemy, jak głęboko ostatnie zdarze­nia zostały zachowane w pamięci zbioro­wej. Może rysy zostały tylko zamalowane.
I być może nadal będą oddziaływać. Lecz mimo wszystko zdolność PiS do rege­neracji pozostaje imponująca. Wynika ona z natury relacji partii rządzącej z jej wyborcami. Zwłaszcza najwierniejszy­mi i najbardziej lojalnymi, z pisowskimi „twardzielami”.
   „To ci, na których można liczyć niemal w każdym głosowaniu. Drobne błędy nie powodują odpływu wyborców. Również potencjalna przegrana nie zniechęca do głosowania [na „swoich”]. Wybierają daną partię, bo wierzą w jej idee i są prze­konani, że ich reprezentanci, będąc u wła­dzy, a nawet czasem, gdy są w opozycji, mogą realizować złożone obietnice” - ob­jaśniał kiedyś redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz. Oceniając, że pisowscy „twardziele” to mniej więcej 15 proc. ogółu wyborców.
   Również politologowie często sza­cują zasięg żelaznego elektoratu PiS na 15-20 proc. (czyli połowę elekto­ratu tej partii). Choć w badaniu CBOS z października 2017 r. już tylko co trzeci zwolennik PiS deklarował, że identy­fikuje się z tą partią w bardzo dużym bądź dużym stopniu. W innych partiach było takich jedynie kilka-kilkanaście procent. PiS górował także, jeśli chodzi o stopień identyfikacji elektoratu z par­tyjnym programem.
   Z tego samego badania wynikało, że wy­borca PiS (i chodzi zarówno o „twardzie­la”, jak i tego bardziej zdystansowanego), praktycznie rzecz biorąc, nie ma alterna­tywy poza popieraniem Kaczyńskiego. 35 proc. w ogóle nie było w stanie wska­zać jakiejkolwiek innej partii, na którą warto niezobowiązująco oddać dodat­kowy głos. Owszem, 42 proc. wymieniło Kukiz’15. To jednak alternatywa raczej teoretyczna, gdyż chaotyczne trwanie tego ruchu - jak się zdaje - zależy już tylko od kalkulacji Kaczyńskiego. Kukiz bywa przydatny, gdyż zbiera emocje pokrewne pisowskim, choć nie tożsame z nimi. W kluczowych sprawach głosuje tak samo jak PiS. Można go więc utrzymy­wać przy życiu jako przyszłego koalicjan­ta, lecz gdyby zaszła taka potrzeba, pre­zes skonsumowałby przystawkę w kilka tygodni. A wtedy jedynym bohaterem. politycznego uniwersum wyborcy PiS znów będzie Kaczyński.
   Mniej więcej wiadomo zatem, dlacze­go w dłuższej perspektywie PiS nie płaci poparciem za skandale i liczne wpadki. Po prostu nie ma dziś siły politycznej, na którą zdegustowany elektorat mógłby przenieść swoje głosy. Będzie więc trwał przy dokonanym wyborze, choć pewnie bez dawnego entuzjazmu.
   Twardziele są dziećmi Jarosława Ka­czyńskiego. Gdyby nie on, nigdy nie spo­tkaliby się w ramach jednej wspólnoty po­litycznej. Pewnie nadal znajdowaliby się w rozproszeniu, nie radząc sobie z życiem i nie mając gdzie ulokować swoich emo­cji. Bo ogromnej większości z nich czegoś wżyciu brakowało. Niektórym zaspoko­jenia podstawowych potrzeb, osiągnięcia minimalnej stabilności. Innym - potwier­dzenia życiowych aspiracji, społecznego awansu, samorealizacji. Czasem prestiżu, godności, moralnej nawiązki za brak przy­wilejów wynikający z gorszego urodzenia.
   Ten czuł się wykluczony, gdyż nie star­czało mu do pierwszego. Tamten - bo nie mógł znieść widoku „homosiów” na tę­czowej paradzie. Jeden z rozrzewnieniem wspominał, jak w stanie wojennym rzucało się kamieniami w ZOMO. Drugi ulegał no­stalgii za Gierkiem. Przed Kaczyńskim sym­patie miewali rozmaite. Część głosowała na Wałęsę, a część na Tymińskiego. Sympa­tycy Millera patrzyli wilkiem na zwolenni­ków Marka Jurka. Ci z miasta lubili Rokitę, prowincjusze - Leppera. Aż w końcu zebrał ich do kupy prezes PiS. Powybierał z nisz i zaproponował wspólny mianownik dla ich rozmaitych krzywd, wskazał wrogów.
   Wskutek publicystycznych uproszczeń zostali otagowani jako „starsi, gorzej wy­kształceni, z małego miasta”. Co jest le­dwie półprawdą; nie istnieje żadna kate­goria socjologiczna, w obrębie której PiS miałoby naprawdę niskie poparcie. Na­wet jeśli elektorat ludowy dominuje w tej wspólnocie krzywdy, nie ma mowy o partii klasowej. I nie jest to klucz do zrozumienia szczególnej relacji łączącej jej sympatyków z przywódcą.
   Być może więcej nam wyjaśni psycho­logiczna charakterystyka wyborców PiS. W czasie drugiej kadencji rządów PO (czyli w okresie posmoleńskiej mobilizacji twar­dego elektoratu) podjął się próby stworze­nia takiego opisu zespół badaczy z Uniwer­sytetu Śląskiego. Wychodząc z założenia, że ówczesna rzeczywistość była przez elektorat Kaczyńskiego odczuwana jako wielkie źródło opresji. Reagowali nań ob­niżoną samooceną, pesymizmem, lękiem, brakiem zaufania do oficjalnych instytucji, zamknięciem na nowe doświadczenia, po­litycznym wyobcowaniem. Z natury defi­cytów wynikały ich oczekiwania. Pragnęli więc uczestnictwa we wspólnocie, gwa­rantującego poczucie bezpieczeństwa. Wyobrażali ją sobie jako uporządkowaną, hierarchiczną strukturę, podporządkowa­ną autorytetowi, stojącą na straży trady­cyjnych norm obyczajowych i religijnych. Wszystko to otrzymali z naddatkiem, gdy PiS sprawował już władzę.
   Lecz było coś jeszcze. Politolożka i psycholożka z UŚ Agnieszka Turska-Kawa porównywała charakterystykę wyborców PiS z rysem psychologicznym samego Kaczyńskiego i naturą jego przywództwa. W pierwszej kolejności zwróciła uwagę na jego skrajny dogmatyzm. Zauważając: „Osoby wysoko dogmatyczne postrzegają otoczenie w kategoriach zagrożenia. W ich mniemaniu człowiek jest samotny, wyalie­nowany i bezradny w nieprzyjaznym świecie. Cechuje go przesadna podejrzliwość, która jest wyrazem próby uprzedzenia nie­bezpieczeństwa. Jedynym sposobem prze­zwyciężenia własnej słabości są dążenia wielkościowe, tzn. nadmierne przywiąza­nie znaczenia do własnego ja i należnych jednostce praw, poszukiwanie władzy czy statusu społecznego”.
   Turska-Kawa przypisała też Kaczyńskie­mu skłonność do hierarchicznego porząd­kowania świata (objawiająca się pogardą wobec słabszych grup i brakiem tolerancji dla własnej słabości), konwencjonalizm opinii, autorytarną agresję (czyli moralne potępienie myślących inaczej), makiawelizm (postrzeganie świata jako pola walki, gdzie zostają zawieszone zasady moralne), brak tolerancji na inne opinie.
   W czasach spokoju społecznego przy­wódca o takich skłonnościach nie mógłby pewnie liczyć na wysokie poparcie. Ale dla pęczniejącej wspólnoty krzywdy stał się przewodnikiem niezastąpionym. Ikoniczna wręcz podejrzliwość prezesa, wyni­kająca zapewne z jego osobistych przeżyć, zestroiła się z poczuciem zagubienia wy­borców Kaczyńskiego. Jego widowiskowa osobność w świecie elit III RP korespondo­wała z ich poczuciem opuszczenia przez państwo i jego instytucje. Przyjęli więc zaproszenie do wspólnej przestrzeni, która została oddzielona zasiekami od oficjalne­go świata. A sprawując w niej niepodziel­ną władzę, Kaczyński terapeutyzował przy okazji własne lęki.
   Może i przypominał wyniosłego patriar­chę, był odgrodzony od swego ludu, używał trudnego języka. Lecz jego lęki i słabości, czule pielęgnowane traumy i urazy nada­wały mu ludzkie oblicze. Swoją słabość: wieloletnią samotność (kiedyś polityczną, po Smoleńsku traktowaną już dosłownie) zdołał przekuć w siłę. Dając przykład swe­mu ludowi. To pokrewieństwo dusz nadało z czasem wspólnocie politycznej PiS nie­malże rodzinnych kształtów.

W pisowskiej rodzinie
To coś więcej niż polityczny kontrakt. Twardziele nie poszli za Kaczyńskim dlate­go, że obiecał dojść do „prawdy o Smoleń­sku” albo posadzić Tuska. Dopełnienie tych wątków wcale bowiem nie stanowi o pod­trzymaniu więzi. Są one wymienne, jedne można zastępować drugimi, stare wygaszać i wprowadzać nowe. Pełnią jedynie role symboli, wokół których krąży wspólnotowa energia. Dostarczają pretekstu, aby naroż­ne sposoby powtarzać rytuał uczestnictwa.
   Każdy twardziel intuicyjnie to wyczuwa, godząc się na kolejne wolty prezesa. Ka­czyński oczywiście zabiega o swoich wy­borców, lecz w nieporównanie większym stopniu to wyborcy PiS - a szczególnie ich najtwardsza elita - zabiegają o swego przy­wódcę. Bo mają znacznie więcej do strace­nia niż on. Bez niego znów się rozpłyną. Zresztą ogólne parametry Polski pod rzą­dami PiS pokrywają się niemal co do joty z oczekiwaniami twardzieli. Rozpasane elity miały zostać przywołane do porząd­ku, i tak się stało. Państwo stoi na straży tradycyjnych wartości i powstrzymuje har­ce nowoczesności. Służby tropią złodziei, a obcy kapitał ustępuje przed narodowym.
   Któżby więc poważnie brał do siebie to, że niektórzy prominentni członkowie pisowskiej rodziny zachowują się czasem niestosownie i bez umiaru korzystają z przywilejów władzy? Wystarczy przywo­łać ich do porządku. O wycofaniu popar­cia nie ma jednak mowy, skoro wszyscy - i władza, i jej wyborcy - tworzą wspól­ną rodzinę. Z rodziny nie da się przecież wystąpić i zapisać do innej, nawet jeśli krytycznie oceniamy większość krewnych.
   Sednem realizowanego systemu wła­dzy jest nadanie pisowskiej wspólno­cie państwowej sankcji. Ostateczne jej utrwalenie, utożsamienie z ukształtowa­ną na przestrzeni dziejów wspólnotą Po­laków. Co wymaga wykluczenia intruzów nienależących do politycznej rodziny Kaczyńskiego. Jeśli nie jesteś nasz, stajesz się obcym. Czego właśnie doświadczają protestujący niepełnosprawni oraz ich opiekunowie, już nie tyle poddawani po­litycznej presji ze strony rządzących, lecz będący ofiarą bezinteresownie złośliwych praktyk. Na swój sposób są bowiem zdrajcami, przeszkadzają, stawiają opór „do­brym zmianom”. Z racji niskiego statusu społecznego powinni być przecież człon­kami rodziny i poddać się woli patriarchy. Ich krnąbrność zasługuje więc na podwójną karę.
   Podobny mechanizm oglądaliśmy też przy okazji ekshumacji Arkadiusza Ry­bickiego na gdańskim cmentarzu. Wbrew rodzinie, pod eskortą policji. Katastrofa smoleńska jest bowiem mitem wyłącznie rodzinnym. Tylko „nasze” ofiary zasługu­ją na szacunek. Wrażliwość drugiej strony można zaś brutalnie podeptać
   Charakterystyczny jest przebieg tereno­wych wizyt polityków PiS, którzy w ostat­nich tygodniach ruszyli w Polskę ratować cokolwiek nadwyrężoną relację z sympaty­kami. Wiele wysiłku wkładając, aby nic nie zakłóciło intymności tych spotkań. Zda­rzało się, że nie wpuszczano wrogich sta­cji telewizyjnych. Selekcjonowano pytania z sali, uniemożliwiając zadanie niewygod­nych. Choć wydawałoby się, że to właśnie uczciwa konfrontacja z trudnymi sprawa­mi oczyszcza atmosferę. Ważniejsze było jednak to, aby na rodzinnych zgromadze­niach nie ujawnili się obcy.
   W Bolesławcu ktoś mimo wszystko zdo­łał zapytać posła Piotrowicza, dlaczego PiS dzieli Polaków. I choć pytający zastrzegał, że ani nie agituje, ani nawet nie popiera Platformy, usłyszał od krajanów, że jako zdrajca ma „zamknąć mordę”. To Piotro­wicz – ponury komunistyczny prokurator, który przeszedł na służbę nowym panom - jest teraz „swój” dla tej deklaratywnie patriotycznej wspólnoty.
   Do podobnej sytuacji doszło wcześniej w Białobrzegach, gdzie na spotkaniu z mi­nistrem Mariuszem Kamińskim pojawił się były szef CBA Paweł Wojtunik. Z uro­dzenia białobrzeżanin, nadal regularnie bywający w tych stronach. Nikt inny z mia­steczka nie zrobił tak błyskotliwej kariery (jeszcze wcześniej supergliny z CBS, dziś doradcy premiera Mołdawii). Zdawałoby się, że dla lokalnej społeczności będzie autorytetem, wzorem do naśladowania. Nic z tego. Bo nawet jeśli tamtego dnia zadał Kamińskiemu pytanie oczywiste, które wisiało w powietrzu - czyli o na­grody - zgodnie z życzeniem pisowskiego gościa sala pogoniła Wojtunika gromkim „won do Brukseli”. Lokalna wspólnota po­chodzenia i sąsiedztwa przegrała ze wspól­notą polityczną.

Opozycja w pułapce
Od wieków władza uważana była za obcą: klasowo, narodowościowo, kulturowo. Kie­dyś panowie szlachta, potem zaborcy, oku­panci, partyjni dygnitarze, do niedawna wyobcowane elity. I wszyscy jakoś do tego przywykli. W III RP stwierdzenie, że wybor­cy z zasady nie ufają politykom, z czasem stało się truizmem. Politycy akceptowali ten stan rzeczy i zamiast podjąć starania o odnowienie relacji z wyborcami, rozwijali techniki pozyskiwania głosów w krótkoter­minowych cyklach kadencyjnych.
   Na tle elit III RP Jarosław Kaczyński był fenomenem. Bo choć i on nie gardził do­raźnymi trikami i manipulacjami (zwłaszcza w kampaniach wyborczych), najwięcej wysiłku włożył w utrwalenie więzi ze swy­mi najwierniejszymi wyborcami. Wypeł­niając jeden z najbardziej dolegliwych deficytów społecznych. Wyciągając wnio­ski z diagnozowanego od lat syndromu „opuszczonego” społeczeństwa.
   I był w tym konsekwentny jak nikt inny. Nawet gdy twardzieli było jeszcze niewielu i nie gwarantowali zwycięstwa, niezmien­nie pozostawali oczkiem w głowie prezesa. Za to przygodnych wyborców z centrum, choć to ich głosy zwykle decydowały o wy­niku wyborów, prezes traktował z buta. Przygodni mieli się dostosować do twar­dzieli, a nie na odwrót. Kaczyński w końcu sięgnął po władzę, dysponując opancerzo­nym zapleczem wyborczym, którego lojal­ność wydaje się niewzruszona.
   Dla liberalnej opozycji to ciężki orzech do zgryzienia. Jej możliwości odbierania wyborców „dobrej zmiany” pozostają iluzoryczne. Przeciwko niej dokonywała się przecież pisowska mobilizacja. Tym bardziej że będąca główną bohaterką resentymentu Platforma krok po kroku podporządkowuje sobie całą stronę opo­zycyjną i koncentruje głosy przeciwników PiS. Z jednej strony pomaga to utrzymać w sondażach znośny dystans do partii rządzącej. Ale w razie centralnego starcia PO-PiS to liczebnie dominujący i utwar­dzony do granic elektorat Kaczyńskiego przesądziłby dziś o wyniku.
   Pewnym rozwiązaniem byłaby więc próba mobilizacji wyborców, którzy dy­stansują się od głównego konfliktu, choć nie sprzyjają PiS. To jednak wymagałoby powstania nowych inicjatyw politycznych. Przy okazji potencjalnie odbierających głosy Platformie. Teoretycznie wielość opozycyjnych inicjatyw mogłaby pewnie poszerzyć zdolność budowania kordo­nu izolującego dzisiejszy obóz władzy. W praktyce - co wynika ze specyfiki polskiej ordynacji i metody liczenia głosów - przy­znaje choćby i samotnemu zwycięzcy spo­rą nadwyżkę mandatów. A to już może prowadzić do większości konstytucyjnej.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz